Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)
Podtytuł Z papierów po Glince
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OSTATNIE CHWILE
KSIĘCIA WOJEWODY
(PANIE KOCHANKU).
Z PAPIERÓW PO GLINCE
SPISAŁ
J. I. KRASZEWSKI.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1884.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1883 года.

Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr 20.





Sicut  vita 
Mors ita...

... Naszej ostatniej podróży z księciem Jegomością, choćbym sto lat żył nie zapomnę. A bo też to była droga, panie boże odpuść, krzyżowa. Księcia już w tych czasach, bodaj od czasu jakeśmy do Berlina i Wrocławia, do tych tam doktorów jeździli co nam nic nie pomogli, ani było poznać. Okrutnie się nam zmienił, sposępniał, znudniał, stał się milczącym, ponurym, obojętnym na wszystko. Bywało siądzie w krześle, ręce na brzuchu splecie, palcami nabrzękłemi kręci, głowę na piersi zwiesi, sapie i milczy.
Przyjdzie który z nas i chrząknie, ażeby dać znać o sobie (bo już nie widział nic), to pozna każdego po głosie, podniesie czasem głowę: A co tam? — spyta — i niedoczekawszy odpowiedzi, pogrąży się w zadumie.
Myśmy to już aż nadto dobrze znali wszyscy, że oddawna był niewidomy; ale się do tego nie przyznawał nigdy, chyba przed najpoufalszymi dla innych udawał, że tylko niedowidzi.
W Nieświeżu, — panie miłosierny! — wszystko miał, czego tylko dusza zapragnąć mogła; ale go jakiś niepokój opanował, iż w miejscu usiedzieć nie mógł. Zachciało mu się jechać. Dokąd? do Białej — Po co? sam podobno nieboraczysko nie wiedział... Ot, w miejscu mu było tęskno... aby się ruszać. — Lekarzowi powiedział, że chce do Najśw. Panny do Leśnej! Morawskiemu, że tam powietrze lepsze; mnie, że tam woda zdrowsza; księciu Hieronymowi, że w Białej sepecik z papierami zostawił, który sam odebrać musi, bo tam są najważniejsze papiery: ale bajki to były, jako żywo; w istocie niepokój go ogarniał przedśmiertny, nudził sobą wszędzie.
Wieczorem we Czwartek, jak dziś pamiętam, wyszła dyspozycja gotować się do podróży. Wyznaczyli i mnie, bo książę czasem ze mną baraszkować lubił; więc pakuj co żywo na łeb na szyję węzełki, choć się nie chciało — a no, mus! kiedyś grzyb, leź w kosz! A tu drogi oślizłe, pora choć psy goń: nic nie pomoże: sic volo, sic jubeo. Jedziemy!
Ruszył przodem Stanowniczy i kuchnie, poszły cugi na przeprzęgi; caluteńką noc zostawało się jak w kotle, bieganina ze wschodów na wschody, po dziedzińcach, po stajniach, z latarniami — bo nagle to przyszło i nikt się nie spodziewał. Doktor tylko ramionami ruszał. Pytał go siostrzeniec, pan pułkownik Morawski, czy nie zaszkodzi? — bąknął na to: Wszystko już jedno, nie zaszkodzi ani pomoże, niechaj już jedzie kiedy chce. Któż wie? powietrze zmieni, a może go to rozerwie.
Ale gdzie zaś! Na pierwszym noclegu, jak siadł zjadłszy, myśleliśmy, że się zdrzemie. Nie, ino się tak zadumał, zawinął w tych myślach, że ani słowa było dopytać.
Drugiego dnia, trochę nas pocieszył, bo wydawał się rzeźwiejszym i jadł lepiej. Wieczorem, na mnie przyszła kolej dyżurowania. Świece pozasłaniałem, pod piecem siadłem, czekam co Bóg da.
Chrząknął: — Jest tam który?
— Jestem mości Książę.
— Tak ciemno, że wasana nie widzę.
— Umyślnie światło przysłonięte, żeby WKs. Mość nie raziło.
Machnął ręką.
— Która godzina...?
Spojrzałem na cebulę — było po ósmej.
— Po ósmej mości Książę.
— Co tam na dworze?
— Słota, mości Książę.
— Co się tam z księżycem dzieje? bo zapomniałem. Nów czy co?
— Ostatnia kwadra.
Szepnął i zamilkł. Jam się i tem ucieszył com posłyszał, bo dawno już i tyle nie mówił.
— Jest tam jaka gazeta z Warszawy — zapytał.
— Po drodze żadnej nie odebraliśmy, ostatnią w Nieświeżu.
— A mówiłem żeby za mną kresy słali: toć to Sejmowy czas...
Znowu zamilkł i westchnął.
Tego wieczora więcej się już nie odzywał; sięgnął tylko ręką do różańca po Sierotce, który na stole leżał, i zaczął się modlić. Skończywszy modlitwy zażądał do łóżka. Rozebraliśmy go tedy i nocny dyżur już kto inny trzymał.
Mówili, że spał dosyć dobrze, tylko przez sen kilka razy krzyknął. Bywało to i dawniej, bo jak sam powiadał, we śnie mu przychodziły przypomnienia różne, to czasów młodości, to podróży za granicą, kiedy był na wygnaniu, to niebezpieczeństw różnych i przygód. Sam nieraz słyszałem, bywało, jak huknął:
— Wiara, do mnie! a wal go! a bij! a tłucz!
To znowu nieboszczyków nawoływał: Wołodkowicza, którego bardzo kochał, Rejtanów, ba, i różne imiona kobiece, zapomniane i nam nie znane, znać z czasów księcia Miecznika.
Nazajutrz po polewce rannej — karczma była ohydna — ruszyliśmy dalej w drogę.
Słota jesienna jak na złość się uparła; choć koni cugowych osiem było najlepszych w kolebce, musieliśmy się wlec noga za nogą. Nie bez tego żeby w błocku i po tych naszych wertepach powóz się nie przechylał, choć go hajduki ciągle podtrzymywały a niekiedy, można powiedzieć, na plecach prawie niosły. Dawało się to czuć księciu, stękał.
— Teraz bo i drogi, jak ludzie, w niwecz się popsuły — mruczał — nigdy takich nie bywało.
Wieczorem, tylkośmy na plebanii stanęli, zaraz z księdzem się przywitawszy, do łóżka poszedł.
W łóżku jadł, pacierze leżąc mówił (na co dyspensę miał) i wkrótce się zdrzemnął. Sen był znowu niespokojny.
Takeśmy dojechali, mutatis mutandis, a raczej dowlekliśmy się, do Sławatycz nad Bugiem. Smutniejszego nic w świecie nie znam, nad ten kąt dóbr książęcych; choć to nadbużny, sławny kraj — ale, Bogiem a prawdą, pustynia, odludzie, tylko lasy a lasy sosnowe a błoto kępiaste, albo piachy. Piaskuby tu stało na wszystkie kancellarje w świecie; ale niech Bóg uchowa, żeby ich tak wiele być miało, bo z tego pisania kancelaryjnego, obraza Bozka, krzywda ludzka i ogłupienie skrybentów.
Dwór na ekonomii stary, drewniany, zawczasu był oporządzony, wyszorowany, wykadzony, tatarakiem wysypany, pozawieszany i powyściełany jak można najlepiej.
Książę zajmował izbę ogromną, ciepłą, zaciszną, bośmy Stanowniczego mieli Bohuszewicza, który umiał z niczego pałac wystroić. Panie świeć nad jego duszą, bo mu się już zmarło, gdy to piszę.
Pochowali go w Słucku.
Książę dobiwszy się do Sławatycz, znużonym się uczuł i zapowiedział, że kilka dni tu spocznie; choć niewiele mil było do Białej.
Bohuszewicz przodem pojechał na zamek, ażeby tam wszystko stało w pogotowiu; ale o tośmy obawy nie mieli, chyba, żeby piece wcześnie poopalali dla swędu.
Z Białej tu, zawczasu, na przypadek, i zwierzynę i co do kuchni było potrzeba zwieziono; nie zbywało na niczem.
Wieczorem zaraz Sławatyccy żydzi, z wielką pompą, przynieśli na kuchnię szczupaka ogromnego dwudziesto-funtowego, na drewnianym blacie karmazynową kitajką z galonem obszytym, i z cytryną w pysku, za co im książę kazał dać pięć dukatów, ale pono ich nie wzięli.
Nie było nam tu tak bardzo źle, bo i piwnica się znalazła zaopatrzona u Strzałkowskiego, który na ekonomii siedział — a dobrze mu się działo. Nie było juścić źle, ale wściekle nudno... A tu deszcz — dziur, dziur — od rana do nocy.
Wzdychaliśmy do Bialskiego zamku, już choćby dla ciasnoty, bo cały dwór w domu się nie mógł pomieścić; tuliliśmy się, jak się komu udało na przeciwku, po szopach, po chatach, po karczmach, po żydowskich izbach, a konie pod szałasami i w oborach, gdzie do kostek gnoju było.
Któregoś wieczora, znowu dyżur przyszedł na mnie.
Ledwiem siadł, książę się odzywa:
— Jest tam który?
Glinka, mości Książę.
— Która godzina?
Spojrzałem, było około dziewiątej, aleśmy wszyscy radzi byli, gdy się prędzej na spoczynek położył, wyciągnął się, zasnął a sił nabrał; myślałem że nie zgrzeszę, gdy trochę zegarek posunę. Powiedziałem mu że dziewiąta.
— Jakto teraz i ten czas leci — począł — dawniej, panie kochanku, nieraz na raku jechał czy na ślimaku, a dziś sobie skrzydła przyprawił. Hm! a co na dworze?
— Trochę się wyjaśnia.
— Z której strony?
Odpowiedź była trudna, ale książę nie lubił gdy mu się kto niewiadomością składał, szczególniej co do pory i nieba; mawiał zawsze, że szlachcic jako żołnierz, powinien był dzień i noc wiedzieć co się na niebie dzieje, zkąd wiatr wiał i jakie tam chodziły chmury. Palnąłem na pamięć, że od zachodu, boć u nas wszystko prawie od zachodu idzie, i słota i pogoda.
— A toby nie źle było — rzekł — ino ty Glinko, pewnie nie wiesz gdzie zachód w Sławatyczach? było się żydów spytać, oni wszystko wiedzą.
— Ale wiem, mości książę.
— Na zdrowie ci, panie kochanku.
Gdy to mówił, zauważyłem w głosie zmianę, silniejszy był ale jakby gorączkowy. Sapał też mocniej. Po chwili zapytał znowu.
— Co mówisz? nie słyszę!
— Nicem się nie odzywał, mości Książę, szepnąłem cicho.
— Toś się pewnie zdrzemnął.
— Nie, mości Książę.
— Bo to wy teraz, panie kochanku, wszyscy jesteście piecuchy i śpiochy; oczy wam od snu zarastają... hę??
— Nic nie mówię, mości Książę.
— A dla czegoż się nie bronisz? panie kochanku — zapytał z półuśmiechem — co?
Sam nie wiedziałem co mu na to odpowiedzieć, aż mi na myśl przyszło rzec: że myśmy nie żołnierze, i że nas dobroć księcia popsuła.
— He! he! — zawołał — i z waści, Glinko, pochlebca!
W głosie czuć było jakąś siłę, której dawno w nim nie uważałem. Byłoby mnie to pocieszyło, ale mi się zdawało, że gorączkę miał; szczególniej, iż się to zawsze na wieczór zbierało, a wedle fizyków to znak nie dobry.
Westchnął, pięścią się uderzywszy w piersi.
— Czyby Finkego nie zawołać? — spytałem.
Finke jako doktor był z nami w podróży.
— A po jakiego licha? panie kochanku! — zamruczał. — Czy ty myślisz, że on więcej co wie jak ja i ty? Weźmie za puls, potrzyma, języka sobie każe pokazać, głową pokiwa, powie, że wszystko dobrze — byle pieniądze wziął. Co te doktory, co te doktory, panie kochanku; choćby i ten Trales, co go trzeba było na wagę złota kupować, a osioł panie kochanku, niemiec, słowa nawet po polsku nie umie, jakże on polską chorobę leczyć może?
— Czy Księciu mówienie siła nie zaszkodzi pod noc? — zrobiłem uwagę.
— Cóż to i ty doktorem zostałeś? — obruszył się — a tobie co do tego? Hę! drzemaćbyś chciał pod piecem.
— Ale nie, mości Książę, z troskliwości.
— Patrzajcie go, jaki gorliwy. Milczałbyś, panie kochanku.
Westchnął, podparł się na kułaku i zmilczał sam.
Wpatrzyłem się w niego, oczy miał otwarte, ale jak mgłą zasłonięte, nieruchome, choć na twarzy jakieś życie grało.
— Śpisz, Glinka? — zapytał po chwili.
— Nie mości Książę, mnie się wcale na sen nie zbiera; w drodze się dosyć drzemało na zapas, choćby całą noc siedzieć, to mi nic.
— Tak, gdyby kto z tobą choć w drużbarta grał, albo panna Marcjanna słodkie oczy robiła do waszeci, to wierzę... na senby ci się nie zbierało, panie kochanku; ale słuchać jak w starym garnku klekocze, pono nie weselej jak gdy deszcz dziurgiem z rynny bieży...
Uśmiechnąłem się.
— Zobaczno, która tam?
Było po dziewiątej, ale raz skłamawszy, musiałem już zegarek wyprzedzać.
— Pół do dziesiątej, mości Książę.
— Onoby to spać iść wypadało, bo mówią że sen przed północą najposilniejszy — zamruczał. — Ale łgą... i spać mi się nie chce. Który dziś dzień?
— Środa.
— A no, prawda, post! szczupak był po żydowsku. Nie przyjechał tam kto z Białej, panie kochanku?
— Tylko Tryzna przed wieczorem.
— A co mi po Tryźnie!
Zaczął coś szeptać do siebie.
Znać posłyszawszy z sieni naszą rozmowę Finke wszedł, drzwi lekko skrzypnęły — poznał go zaraz po chodzie.
— Ty, Eskulapie jakiś — odezwał się — pewnie mnie chcesz do łóżka już pędzić. Otóż nie! Gdy się położę, to mnie zaraz w piersiach dusi. Idź sobie z Panem Bogiem, będę siedział, aż się zdrzemię.
Finke podszedł tymczasem i za puls go wziąwszy, trzymał. Książę choć nic nie widział, z nałogu nań oczy obrócił.
— Książeby się może limonady napił? — zapytał.
— Kiedy ty do niej saletrę sypiesz — oburzył się wojewoda. — To, rzecz, panie kochanku, niebezpieczna. Mnie gorączka spaliła na węgiel, do węgla saletry dodawszy, proch będzie. Od lada świecy, panie kochanku, eksplozya może być i Radziwiłł w górę wyleci. Jeszcze tego nie bywało.
Finke się głośno roześmiał, a jam mu wtorował.
— Dobrze się tobie śmiać — podchwycił Książę, jak był dawniej nawykł, z wielką serją — znałem takiego hiszpana, któremu brzuch z tej przyczyny pękł, ledwie mu go potem zaszyto. Część kiszek stracił nieborak, i cokolwiek jadł po cztery tygodnie trawić musiał.
Zdziwił się Finke, a cieszyłem się ja, że Książę po staremu począł koncepta swoje prawić, dawno bowiem tego nie bywało, alem uważał, że doktorowi twarz pochmurniała. Podał limonadę.
— Limonada bez saletry, mości książę.
— No to daj! aby się odczepić! — napił się dosyć chciwie, i oddając szklankę rzekł:
— Jednakże, Glinka, świecę odemnie trzymaj zdaleka. Finke bez saletry nie stąpi, musi łaciny namięszać.
Doktor odszedł na kilka kroków.
— Idź spać, Eskulapie, panie kochanku — dodał książę — tylko nie chodź do Ekonomowej, proszę cię, żebym potem z twojej przyczyny procesu nie miał.
— Ale, proszę Księcia JMości — odparł Finke — ekonomowa Strzałkowska ma pięćdziesiąt lat.
— Tak ci się zdaje, panie kochanku — westchnął książę — ja ją pamiętam gdy miała osiemnaście, jużci tak prędko postarzeć nie mogła. Oni na wsiach, panie kochanku, powoli żyją. W dzień zresztą będzie wyglądała na pięćdziesiąt, a wieczorem na dwadzieścia. I to się praktykuje.
Finke ramionami ruszał.
W. Ks. Mości, po fatygującej podróży wczesnyby się sen należał — dodał — przed północą sen najposilniejszy.
— Słyszałem — rzekł książę — to nie nowina. Idźże się nim posilaj, a mnie się nie chce. Wy się tego od kur nauczyliście, a co kura to nie człowiek... Daj mi z tym Morfeuszem pokój. Dobranoc ci! Glinka — dodał zwracając się ku mnie — proś pana doktora za drzwi, panie kochanku.
Finke kwaśny wyszedł, jam go przeprowadził do progu.
— Książę ma trochę gorączki — szepnął mi — gdyby pić chciał, limonada przygotowana. Nie dawaj mu się zbytnio rozgadywać, bo się ze snu wybije.
Ledwie się drzwi zamknęły, Książę zapytał.
— Poszedł szołdra?
— Tak jest mości Książę.
— Siadajże i nie śpij, a słuchaj, bo mi się chce gadać. Jużciż powinienem mieć kogoś, żeby mnie słuchał.
Pomimo tej obietnicy zamilkł natychmiast; zmienił tylko rękę, sparł się na drugiej i mruczał coś niewyraźnie. Trwało to ze ćwierć godziny. Wtem kury, nie wiem czem, zdala gdzieś spłoszone, bez pory piać zaczęły na trwogę.
— Hę? cóż to takiego jest? kury już pieją? — zawołał jak przebudzony. Zobaczno godzinę, co im się znowu przyśniło? Powiedzieć jutro Strzałkowskiej, żeby mi tych buntowników w pień wycięto. Przeciwko prawu Bożemu pieją mi przed północą!! A wara, panie kochanku! Cóż to mi za gatunek kur znowu, co sobie pozwalają piać przed terminem? Cóż na to djabli powiedzą? djabłów też sobie narażać nie potrzeba. Glinka! nie śpisz? — dorzucił.
— Nie, mości Książę.
— To ci się chwali. A świece gdzie, panie kochanku.
— Za parawanem, mości Książę.
Poucierajże im nosy, bo pewnie na nich grzyby narosły. Tylko nie palcami.
Rozśmiałem się.
— Są przecież szczypce, mości Książę, i to nawet srebrne — rzekłem idąc za parawanik.
— A cóż to ty myślałeś, że u Radziwiłła żelazne być mają albo mosiężne? Jeszcze na szczypce nas stało, choć wyssali nas dużo. Ale póty szczypców, póty mnie... oni to wszystko przetopią i potopią.
Począł się w piersi bić i wzdychać ciężko; milczał już, lecz słyszałem oddech stłumiony, przyspieszony i jakby jęk strzymywany, któremu się dobyć ex pectore nie dozwalał.
— Książę może limonady? — spytałem.
Ręką mi dał znak, że niechce.
Po chwilce, nagle podniósł głowę i wyprostował, jakby coś zobaczył przed sobą. Dłonią się niby od światła zasłonił i cicho szepnął trwożliwie.
— Glinka, kto tam stoi?
— Nie ma nikogo oprócz mnie, mości Książę — rzekłem żywo.
— Ty bo oczów nie masz, panie kochanku! — zamruczał i zamilkł opadłszy na krzesło, ale ciągle się w jedno miejsce wpatrywał.
Nierychło potem, dziwnym głosem jakimś począł, jakby do kogoś niewidzialnego dla mnie.
— Znam cię, znam! takim jesteś jak na obrazie W Nieświeżu, ale czegóż chcesz? Czy już wybiła godzina? Nie. Jeszcze mi trzeba o jedno przebaczenie prosić, tego mi nie dano...
Czyś przyszedł słuchać rachunku sumienia?
Cóż to jest? więcej was... dwóch, trzech! Czarny także, Lizdejko... Rudy... Bogusław, Mikołaj; co was tu przyszło!... ale godzina moja nie wybiła jeszcze. Obiecałem się przystawić do Białej — i musi też tu przyjść ta, przeciw której zawiniłem. Pan Bóg ją ześle. Katembrink mi to obiecał... kury piały przez głupotę. Chciałbym pożyć jeszcze, póki te sto tysięcy nie staną, które sejm wotował...
Cóż wy głowami kiwacie? myślicie może iż sejm darmo głosował i że z tego nie będzie nic?
Strach mnie przejął słysząc ten głos i chciałem przerwać mu. Zbliżyłem się pokaszlując, a nogami szastając.
— Mości Książę, nikogo niema.
Rozgniewany ręką rzucił, jakby odpychał, i głośno zawołał do mnie.
— Milczeć, panie kochanku...
Ślepy chyba jesteś. Oto Lizdejko stoi, arcykapłan, siwa broda po kolana, w ręku pasterał, na głowie infuła. Pokłoń mu się...
W głosie jakby łzy czuć było, począł się w piersi bić.
Mea culpa! mea culpa! Choć Radziwiłł, alem człowiek i grzeszny. Przyszło mi się rodzić na ciężkie czasy... Prawda, ślepy byłem często, panie kochanku, arcykapłanie, za to też mnie Pan Bóg na dni ostatnie ukarał ślepotą, gdy najwięcej na światby się patrzeć chciało. Ślepym był, alem drogi szukał, a ludzie nie poczciwi wskazywali mi ją bałamutnie. Zbawienia kraju pragnąłem zawsze, któż mógł wiedzieć, w kim ono i gdzie było.
Jęknął boleśnie, a mnie na głowie włosy się jeżyły i ciarki chodziły po skórze.
— Radomska, tak, ślepym był; prawda... ale co mnie barska kosztowała!... Com ja winien? król ekonomczuk, ale pomazaniec boży, panie kochanku. W piśmie Świętym stoi, że i od bydła brał Bóg pastuchów na królów. Co on temu winien? On się na tancmistrza rodził, a jemu królem być przyszło...
Nie patrzajcie tak na mnie! Było wam nie za Jagiełłów i Zygmuntów a za Ekonomczuka się urodzić, chodzilibyście jak ja z zawiązanemi oczyma po tym labiryncie. Gdzie się człowiek obrócił, przepaście...
Złotem Radziwiłłowskiem nie było ich zasypać, ani łzami Radziwiłłowskiemi nie zalać...
Pułk dałem rzeczypospolitej i działa, niech choć te wezmą co są w Nieświeżu.
Zamilkł, a po chwilce mówił znowu.
— Król JMć pruski, kuzyn prawda, ale ja żadnemu niemcowi nie wierzę. Polityk wielki, udaje że nas bardzo kocha. Gdzieby zaś mógł miłować owce ten, co jej boki powygryzał! Człowiek gładki i grzeczny, ananasami mnie chciał karmić we Wrocławiu, ale ja wolę polskie ogórki kwaśne, niż pruskie ananasy...
Przyłożył rękę drzącą do czoła i patrzał, majacząc ciągle.
— Wołodkowicz! a co ty tam robisz za niemi w lisiej kurtce? czy na polowanie do Nalibok? po coś poszedł? po mnie? Nie mogę, przyjacielu, panie kochanku, jakem poczciw nie mogę. Ty to najlepiej wiesz... od niej nie mam przebaczenia, a bez niego na sąd stanąć nie mogę. Kury te, co dla mnie śpiewać mają, nie piały jeszcze... Czekaj kochanie! Już nie długo.
Opadła mu głowa po tym wysiłku, a jam słuchając drżał, bo i mnie z tego wrażenia przyśniwały się w mroku cienie jakieś. Najwięcej mnie to uderzyło, iż dwa razy wspomniał o przebaczeniu, którego od niej potrzebował. Łamałem sobie głowę nad tem, od kogo? bom książęce życie, na dworze się wychowawszy, znał dobrze, de visu et auditu, a na myśl mi nie mogło przyjść, o kim mowa być miała.
W tem jak krzyknie: Glinka! śpisz? — ażem się rzucił.
— Ale nie, mości Książę!
— Widziałeś ty ich?
— Nikogo nie było.
— Tak! dla ciebie ich nie ma, ale dla mnie są. Tyś ich oblicza oglądać nie godzien; nie do ciebie oni przychodzili i dla twoich oczu są zakryci...
— A ją widziałeś? — dodał. Taka piękna jak i była, taka dumna i taka nieubłagana!! Nie przebaczyła mi, panie kochanku! nie! czekać muszę i dusza nie wyjdzie z ciała, aż ona mnie rozgrzeszy.
Począł wzdychać. Zdawało mi się, że łzy mu pobiegły po twarzy. Nie wiedziałem co począć; doktór zakazał, aby nie mówił wiele, a przerwać mu było nie podobna. Gdy się nieco zaciął, myślałem, że się na tem skończy i podałem mu szklankę z limonadą.
Dotknąwszy się jej ręką, cofnął ją.
— Co to jest? trucizny mi chcesz dać?
— Limonada, mości Książę.
Ruszył lekko ramionami i zdał się powracać do przytomności.
— A tak! zeszło na klejek owsiany i na limonadkę, na łacińską kuchnię i na włoską piwnicę księciu Wojewodzie, kto to słyszał! To dla bab. Gdyby mi dali starego węgrzyna, zarazbym się uczuł lepiej, ale doktor sam go wypić woli. Limonady tylko włosi używają, a to są sodomici; daj ty mi pokój z limonadą i pójdź precz pod piec.
Cofnąłem się posłuszny, a przez chwilę pewien byłem, iż mu się na sen zbierało. Oparty na ręku z oczyma zamkniętemi spoczywał, ciężki tylko oddech słychać było. Wtem znowu szmer doszedł mych uszu. Książę po cichu mówił sam do siebie; zrazu było to tylko mruczenie spieszne, niewyraźne, lecz powoli mowa coraz się dobitniejszą stawała.
— Znowuście przyszli! Skruchy żądacie! Winienem, winienem, wina moja, wielka wina, przedziadowie, ojcowie, pobożny biskupie Jałmużniku, i ty Jerzy, purpuracie rzymski, świętobliwy panie, i ty książę Kanclerzu i wy wszyscy, coście mnie na świecie poprzedzili, mea culpa! Spowiadam się przed wami... życie było grzeszne, alem się panie kochanku, urodził pod słotą.. po błocie iść a nie zawalać się, to chyba anielska rzecz; jam skrzydeł nie miał i brnąłem po kostki. Mea culpa! Miecznik najwięcej nagrzeszył a Wojewoda długo za niego pokutował. Na świecie odbyłem ciężką za grzechy karę...
Zapłaciłem za wszystko z nawiązką: groszem, krwią, łzami, tułactwem, biedą, panie kochanku. Wszak po barskiej dosyćżem na tragedyą patrzał co nas rozćwiartowała, a tego mi nie liczycie? Radziwiłł musiał się potem kłaniać ekonomczukowi i w rękę go całować, panie kochanku, a Czartoryskich do piersi przyciskać! Co roku potem szły klęski i upokorzenia. W porę oślepłem, aby nie patrzeć na resztę, panie kochanku...
Robiłem co mogłem! W Albie mi morza nie dali dokończyć; teraz wyschnie i wiuny w nim, piskorze będą mieszkały. Z pułkiem też nie wiem co się stanie... Kto wie co z samemi Radziwiłłami? Już to bieda gdy pień uschnie a od korzeni puszczą odrośle, bo te zawsze karłowate, panie kochanku...
W Naliborskiej puszczy z niedźwiedzi zejdzie na krety. Kto wie co z Hieronymowskiego bębna wyrośnie... Mnie Wiśniowiecka rodziła, a jego jakaś Taxica... inna krew... Jam niedźwiedzie do karety zaprzęgał, on chyba kozy do wózka dobierze... może osły? Wnuki gotowe chodzić piechotą, panie kochanku.
Zakrył oczy i płakać zaczął po cichu.
Kardynałowie, biskupi, wojewodowie, kanclerze, udzielne książęta, krew królewska w żyłach, na tronach siadaliśmy... a jutro może sługi tych, co się nam kłaniali i brali od nas jałmużnę, a pojutrze prochu garść, którą rozwieją wiatry i pamięć nawet zaginie.
Drżałem słuchając, ale mnie też tej spowiedzi i lamentów ciekawość brała grzeszna, żem ani mu przeszkadzał, ani wołać chciał kogo. Milczał chwilę spoczywając, a niekiedy jakby zachłystując się płaczem.
Miserere mei Deus, miserere mei, quia derelinquisti me!
W tem, jakby się nad nim i jego cierpieniem Bóg ulitował, sen mu spadł na powieki, począł spać i sapać straszliwie. Ani się go budzić godziło, ani odejść; czekałem więc, ażeby się sam ocknął i do łóżka iść zażądał. W tem, owo chrapanie, które niemal na cały dom słychać było, zmieniło się w śmiech. Śmiał się przez sen tak, jak był zwykł dawniej, gdy na dobry figiel patrzał, lub sam co trefnego powiedział.
Ten śmiech ze snu go wyprowadził; lecz nie oprzytomniał, gorączka owszem coraz się zdawała silniejszą.
— Hej tam na górze, kapela... od ucha mi grać, panie kochanku... i trąbom gęby nie żałować... Srebrną beczkę ze skarbca wytoczyć, tygrysią nakryć ją skórą. Co mi szkodzą karmazynowe hajdawery, mogę w nich beczkę jako Bachusa okraczyć, hajducy niech ciągną na sale... albo zaprządz do niej niedźwiedzie, to baby potruchleją... Przodem Bachantki we kwiatach, albo boso i bez ceremonii, panie kochanku. Co mi tam!! Radziwiłłem się urodziłem... Znaj Litwo Radziwiłła! Kto mi w drogę wlezie, łeb zetnę i zapłacę. Mniejszej gawiedzi po sto bizunów, bizun po dukacie! panie kochanku! Żyda szelmę powiesić na wieprzowej kiszce, a nie, to go w sobotę sadłem smarować... Hulaj dusza! Wołodkowicz kochanie, Rejtanie, duszko moja, podajcie mi ręce... ot tak! Trąćmy się... a kto nie wypije! tego w cztery kije... panie kochanku...
Poniatowszczuka precz zmieciemy z tronu, tron po nim opaskudzony wyszorować. Dać mu dwieście złotych, niech na folwarku pisarzuje, bo rękę ma dobrą, gryzmoli niczego...
W Albie port uczynimy, panie kochanku... Turcy tu będą po świninę przyjeżdżać a Hiszpanie po dziegieć, którego w domu nie mają... Przywiozą nam fig dla szlachty, a pomarańcz dla panów senatorów... i różków dla dzieci... Kurdesz nad Kurdeszami!...
Czemu nie gra muzyka, panie kochanku, struny im popękały czy ręce? Światła pogasły... Noc, a ja boso... panie kochanku... Kto żyw ratuj! gdzie cholewy moje? Co to? Eperiesz? Wenecya? Nic nie widzę...
Niech mi zaraz Trales zasłonę z oczów ściągnie... albo, albo... dam mu miasteczko i wsi dziesięć dożywociem... mało? dodać cegłę złotą i jednego apostoła... ale Judasza... niech zna Radziwiłła... Jak mu się nie uda... ściąć szołdrę na rynku... panie kochanku.
W tem, gdym już sądził, że koniec temu straszliwemu dyalogowi z losem, głos się odmienił.
— Zchodzę bezpotomny! Tyś temu winna, ty... coś mnie przeklęła! Za ciebiem się męczył życie całe, i umrzeć spokojnie nie mogę... Prosiłem na klęczkach... nie chciałaś przebaczyć, a gdym winę popełnił... przy zmysłach nie byłem. Felisiu... serce moje... przez cię ginę.
Zaszlochał, przebudził się i jak przestraszony krzyknął:
— Jest tam który? hola!
— Glinka, Mości Książę.
— Co to jest? która godzina? — począł żywo — może ja co przez sen mówiłem? Wody mi daj! pić się chce, we wnętrznościach mnie pali... Godzina? która godzina?
Nie było jeszcze północy, alem się odezwał bez rozmysłu.
— Pierwsze kury ino niesłychać jak zapieją.
— A cóżeś to im dał komenderówkę? — zawołał. — Zkądże wiesz, że zapieją? Jak można wiedzieć kiedy kobieta zdradzi, a kur zapieje?
Wziął szklankę i limonady pociągnął, ale po niej splunął.
— Gorzka jak żółć, dejweldreku do niej niemiec namięszał, tfu!
— Księciu dawno czas do łóżka! — rzekłem.
— Hę? to ty mnie coś tak jak kogutom chcesz rozkazywać? Ale dajże ty mi z tem łóżkiem święty pokój! Chybabyś chciał umorzyć Księcia Wojewodę za to, że ci spać nie daje i dokuczył... Mnie się jeszcze żyć chce, a w łóżku dusi i pod łóżkiem śmierć zaczajona siedzi.
Tu się macnął po kieszeni jakby pieniędzy szukał, a nie znalazłszy nic, westchnął.
— Grosza przy duszy u Radziwiłła nie ma, wycmoktali wszystko... a co cyrografów napodpisywać kazali... tylko jeden Bóg wie, a drugi niespełna pełnomocny.
I znowu do siebie mruczał:
— Nepta zdechła bezpotomnie, jak ja!... Ksiądz Katembrynk na probostwie konopie moczy, Wołodkowicza robaki jedzą... wszyscy moi dawni towarzysze i przyjaciele śpią trumnach... na drugi bok już się przewróciwszy, a ja przez tę opieszałą Felisię, która z rozgrzeszeniem nie przychodzi, czuwać muszę za grzechy, aż póki po ostatnim upadku nie uderzą w moździerze na rezurekcyą i tryumf... Naówczas przyleci anioł, i jako Tobiaszowi oczy mi potrze, abym na radość i szczęście patrzał... Teraz lepiej być ślepym.
Znać głos książęcy, brzmiący niekiedy donośnie, musiał w sieni śpiących i po drugich izbach czuwających zaniepokoić, skrzypnęły bowiem drzwi po cichu i wszedł stary Wiśniowski, szlachcic, którego Książę lubił, bo był przy nim dworzaninem od młodych lat i przebywał z nim wszystkie utrapienia, niedole i tułactwa, krokiem go nie odstępując. Wiśniowski miał się już dobrze, wioskę kupił na dziedzictwo, zastawą trzymał dwie, ale trwał na usługach, raczej przez miłość dla starego pana niż dla zysku.
Wszedł tedy, w płóciennych spodniach i kożuszku, jak z łóżka się zerwał, stanął w progu, ręce powkładawszy w kieszenie, począł się rozpatrywać do koła. Książę jakby poczuł, że ktoś jest więcej, podniósł głowę.
— Wiśniowski? — zapytał.
— Sługa W. K. Mości.
— Ja ciebie zawsze węchem poznam, koński pot czuć od waszeci, ale ja go lubię. Czemuż ty stary nie śpisz?
— No, ja to ja, ale dla czego Książę Wojewoda nie idzie do łóżka?
— Powiem ci Wiśniosiu prawdę, ja się łóżka boję, umierać mi się nie chce.
— E! e! Co bo o tem myśleć i mówić! — rzekł spokojnie stary — Książę sam masz w sobie wigoru dosyć, będziesz zdrów, i wzrok u cudownego obrazu odzyszczesz, i zapolujemy jeszcze na niedźwiedzie.
— Tere fere kuku! strzela baba z łuku! Zapolujemy! Dobryś! tak, tak, ze świętym Hubertem razem, w tym lasku, w którym się Absalon obwiesił! — zawołał wojewoda. — Ty stary mój też już w piętkę gonisz. Ja już i pchły nie upoluję. Mówisz, o cudownej wodzie czy coś... jakby to Bogu wody było trzeba, żeby cud zrobić, gdyby chciał... panie kochanku; ale woli jego nie ma, Radziwiłł mu dojadł, pluje na niego!
W mowie czuć było gorączkę i nieprzytomność chwilami. Stęknął i rzekł:
— Pamiętasz Wiśniosiu to polowanie?
— Które, Mości Książę, małoż ich było?
— Jak? które? — począł — żywo — jedno tylko w życiu takie było. Obława z delfinami na morskie cielęta... Wypłynęliśmy szczęśliwie na Adryatyk około Gdańska i jużeśmy mieli rozpocząć, gdy syreny się ukazały... Podstolanka, dwie cześnikówne i ta śliczna Felisia... i Baśka, którą później Sapieha ukradł i uwędził na półgęsek.
— Nic nie pamiętam Mości Książę...
— Jakto nie pamiętasz? Toś już ostatek pamięci stracił, panie kochanku... Wszak ci to wówczas hajdukom kazawszy przytrzymać królowę morza, gwałtem się z nią zaręczyłem... Wzięła to na seryo... dla tegom, panie kochanku, z żadną żoną później wyżyć nie mógł, i schodzę bezpotomny... Bezpotomny! — westchnął i dodał poważnie:
— Jak tobie się zdaje Wiśniosiu? co będzie z tego malca?
— Z którego Mości Książę?
— A z Dominiczka? Złe mu imię dali — westchnął Książę — nie było pono żadnego Radziwiłła Dominika, bo wszyscy byli cała gębą Domini. Już to zły omen, bo na nim ród zmaleje jak imię.
I mówił jakby do siebie:
— Głowy się im pozawracają: roztrwonią Radziwiłłowszczyznę, rozlezie się to, rozproszy, zczeźnie. Będą w końcu chodzili po jałmużnie z herbem na tobołach... Dobrze, że tamci w trumnach, te Krzysztofy, Stanisławy, Mikołaje, Albrechty, Jerzowie. Moje oczy po za grób widzą choć ślepe... Czarno tam będzie, czarno... W Nieświeżu puszczyki i sowy koncerta dla wróbli odprawiają. Hulavimus, Wiśniosiu, zapusty się skończyły, popielec i post, śledź w pruskim mundurze jedzie.
W tem słysząc rozchowor, nadszedł i siostrzeniec Wojewody, półkownik Morawski.
— Cóż to wujaszek nie śpi, wszak to północ? jakże zdrowym można być?
Jak winowajca pochwycony na uczynku, zmilczał Książę głowę spuściwszy, potem głosem spokojnym, zmienionym, po cichu, prosząc się żałośliwie, rzekł:
— Ale, panie kochanku, nie pędźcie mnie do łóżka, bo mnie do grobu wpędzicie! Niby to w krzesełku spać nie można, kiedy się komu chce? Ja, panie kochanku, na koniu w pochodzie sypiałem siedząc, jak dziś na najlepszem łóżku nie potrafię.
I odwrócił się. Morawski stał patrząc nań, sam nie wiedział co czynić. W tem na folwarku pierwsze kury piać poczęły. Zerwał się naprzód jeden i krzyknął: — kukuryku! — za nim cienkim głosem jakiś student zaprobował też sobie, a wnet trzeci, aż ich tam kilkanaście wrzeszczeć zaczęło.
— Otóż i kury pieją — odezwał się — chwała Bogu i dnieć wkrótce zapewne będzie... Ale po co kogutów tyle? Strzałkowska chyba, żeby zgorszenia nie było, trzyma po jednym do każdej kury...
Wiśniowski mimowolnie prychnął.
— To pewnie Glinka drwinki sobie stroi, — dodał Książę — dam ja ci, bezbożniku, libertynie, żartować z kogucich małżeństw.
Jam się nie odezwał.
— Możeby Finke co na sen poradził? — wtrącił pan Morawski.
— A tak — odezwał się Książę — na sen, zwłaszcza wiekuisty, oni mają doskonałe recepty. O to nie trudno. Ale ja mam jeszcze w Białej co do czynienia; poczekajcie, co wam tak pilno?
Nie było sposobu; obstąpiliśmy chorego, ale ani do łóżka, ani do snu nie podobna go było zmusić. Już się nawet na wesołość silił, ażeby nasze natręctwo rozbroić. Żal nam go było, aż Finke, który też nadszedł, powiedział, by go nie draźnić i własnej zostawić woli. Tak się też stało. Po chwili Morawski w rękę go pocałowawszy, i dobranoc oddawszy, poszedł; rozeszli się i inni; Wiśniowski ze mną pod piecem usiadł i zaczęliśmy drzemać duetem. Książę też w krześle zasnął mocno, kiedy niekiedy przez sen kawałkami odmawiając łacińską litanię loretańską. I — dziwna rzecz — choć między jedną a drugą inwokacją więcej niekiedy kwadransa czasu upływało, a sen ją przedzielał, szły po sobie w doskonałym porządku, iż żadnej nie opuścił.
W końcuśmy się wszyscy pospali jak bobaki, aż gdy dobrze rozedniało, dopiero rozespanego Wojewodę, w kilku wziąwszy na ręce, zanieśliśmy do łóżka, i jak padł, tak się do godziny dziesiątej z rana nie obudził.
Nazajutrz dzień był słotny, mieliśmy niby to jechać do Białej, ale i za późno już było i deszcz prażył taki, że nikt ochoty nie miał, aby mu za kołnierz ciekło. Mnie ciągle w głowie stała ta jakaś Felisia, o której Książę majacząc kilka razy wspominał, a razem o jakiemś przekleństwie i o przebaczeniu.
Chociaż z późniejszych lat znałem doskonale Nieświezkie dzieje, domyślałem się, że to coś być musiało jeszcze z hulaszczych czasów pana Miecznika, kiedy mnie tam nie było. Postanowiłem tedy, korzystając ze słotnego dnia, wziąć na spytki starego Wiśniowskiego. Ten, byłem pewny, że wiedzieć o wszystkiem musiał. Już i to mnie podżegało, że nie śmiano nic mówić o owej Felisi, gdy o innych chodziło historji siła, a mimo to Książę o niej sam ciągle wspominał, jakby miał ją na sumieniu, mimo lat ubiegłych ciężaru tego pozbyć się nie mogąc. Nie lada więc historja być musiała, o której wojewoda na starość jeszcze pamiętał, a ludzie o niej gadać nie śmieli.
Wiśniowski jeden owe czasy zapamiętał; do kogóż, jeśli nie do niego, jak w dym? Grzeszna to pewnie ciekawość była, alem zawsze co się tyczyło Radziwiłłowskiego domu i samej osoby książęcej jak mrówka zbierał, aby to dla potomności zapisać, która i uwierzyć nie zechce, co się to za naszych działo czasów. Ponieważeśmy przez cały ten Boży dzień siedzieć musieli, patrząc przeze drzwi na deszcz i poziewając na wyprzodki, uczepiłem się starego.
— Mój Łowczy dobrodzieju (tytułowano go bowiem jakiemś łowiectwem), co to jest za jedna ta Felisia, o której Książę w nocy przez sen wspominał?...
Wiśniowski na mnie popatrzał z uwagą, oczy wyrapiwszy, ramionami rzucił, czuprynę potarł, głową pokiwał, i słowa nie mówiąc odszedł, jakby się tylko dziwił, żem mu takie zadał pytanie.
To, przyznam się, mocniej mnie jeszcze zaciekawiło. Cóż u licha? żebym z próżnem wiadrem odszedł od studni? jak żak? Czekajże, pomyślałem, est modus in rebus, wiem jak cię zażyć, poprobujemy. Wiedziałem, że Wiśniowski był jak kołowrotek stary, co to go z początku ani rozruszać; ale gdy się rozejdzie, trajkocze, że go znowu zatrzymać trudno. I tom wiedział z doświadczenia, iż na czczo milczący był, a po obiedzie otworzysty; że po winie dopiero usta mu się chętnie odmykały.
Jadaliśmy wszyscy ogółem w sieni, bo ta była najprzestronniejsza, ale nie wykwintnie, jak w drodze i na popasie, z pozwoleniem, nie jak Radziwiłłowscy słudzy, ale jak ostatnie ciury. Stół był składany z dwojga drzwi, bodaj od stodoły wziętych i na czterech beczkach próżnych od piwa ustawiony. Na to kładli obrusów kilka, bo Strzałkowska tak wielkiego jednego nie miała, anibym przysiągł, żeby się na ten raz prześcieradłem z podwójnego łoża małżeńskiego nie posługiwała. Musieliśmy jeść cicho i sprawiać się jak w kościele, bo tuż był i pokój Księcia.
Więc przed obiadem zaopatrzyłem się u pana piwniczego, dawszy dukata, w kilka butelek wytrawnego węgrzyna, i chłopcu kazałem oczyścić izdebinę na tyłach osobną, prawda, że zimną. Bylibyśmy w niej na kominie ognia naniecili, ale ktoś babę tak zapchnął głęboko i mocno, iż nikt jej dobyć nie mógł. Mimo to, okna pozatykawszy było znośnie, a byliśmy sami tylko. Chłopak znalazł co potrzeba, aby izbę uczynić mieszkalną, stół z jakichś drzwi i ławeczki; postarał się o wszystko, bo był żwawy i roztropny jak rzadko. Prawda, że później źle wyszedł z tym za wielkim na swój stan rozumem, bo mi część garderoby zabrawszy, parę pistoletów i przeszło sto talarów, drapnął do Prus, a tam go do wojska postrzyżono, i królowi pruskiemu karabin nosić musiał.
Nie tyle mi chłopca wartogłowa żal było, co tych pistoletów i jednego pasa, com go miał od Księcia na pamiątkę.
Chłopak się wcześnie z kuchtami porozumiał, aby było co jeść. Nigdyśmy my u Księcia stołu wykwintnego nie mieli, bo i sam Wojewoda w zamorskich się przysmakach nie kochał, ale zdrowo, smaczno i dostatnio nas karmiono, równie w świątki jak piątki, w drodze i w domu. Było czem życie utrzymać, ale gęby pieścić nie myślano. Dla gości też Książę nie występował, chyba od wielkiego dzwonu, gdy zamorski ptak się zjawił. Zrazy, bigos, pieczeń huzarska, sztukamięsa kawał z kwiatkiem, kołduny z majerankiem, zwierzyna z rożna, ryba po polsku na różny sposób przyprawna, to były zwykłe książęcego stołu potrawy. Piwa dawano ile kto chciał, wino w powszednie dni kieliszkami i pod miarą. I tego dnia mieliśmy barszcz zabielany, pieczeń sarnią, zrazy, bigos i kaszkę sypką z cukrem, a było bardzo dosyć. Węgrzyna dano lekkiego: nie gardząc nim, postarałem się o lepszy, którego kilka butelek pod stołkiem moim stało i pod ręką.
Wiśniowski zrazu milczał, gadaliśmy o rzeczach obojętnych, czekałem, ażeby się stary rozgrzał, rozruszał, rozdobruchał. Jakoż przy końcu drugiej butelczyny, widząc go w dobrem usposobieniu, począłem:
Jużci mnie macie za wiernego sługę Radziwiłłowskiego, że pana miłościwego i domu nie zdradzę, żebyście też moją ciekawość zaspokoić chcieli, co to jest za Felisia, o której Książę wspominał, a ja o niej nie wiem nic?
— A po co to tobie wiedzieć? — zapytał Wiśniowski — po co? a ciekawość pierwszy gradus do piekła.
— Mówię mu: — Panie Łowczy jeżeli to istotnie gradus do piekła, to ja już na nim dawno stoję. Takim mnie matka na świat wydała, żem zawsze nosa wścibiał, czy gdzie było potrzeba, czy nie, a mam tego za... cztery litery, kto niczego nie ciekawy.
Począł się Wiśniowski śmiać, wziął kieliszek, wypił, a jam mu nalał świeży co najprędzej, i począł bąkać powoli:
— Widzisz asindziej, są takie sprawy na świecie, ba i u Radziwiłłów, o których lepiej nie wiedzieć, a kto o nich wie, zapomnieć. Po co ci to? nie jedno na pamięci cięży, bodaj tak, jakby na sumieniu!
— Mój panie Łowczy — rzekłem — a jużciby też wstyd było nawet, swojego pana kochanego historji nie wiedzieć. Czasem się to i na to przyda, ażeby go od ludzi obronić.
— Zapewne! — odparł Wiśniowski — waszeć go zaznałeś, gdy się już było młode piwo wyburzyło; my! my pamiętamy inne czasy. Szumiała krew, zapominał się człowiek, i sam potem żałował, że sobie poczynał po szalonemu; ale często się zrobi nie jedno, czego odrobić niepodobna. Lepiejbyśmy nie mówili o tem, bo i długa historja i smutna; we dwu słowach ją opowiedzieć, czarniejsząby się jeszcze wydawała, a tak jak trzeba, wszystko, ledwie do wieczora skończymy.
— A no! — rzekłem — albo co lepszego mamy do roboty? Koło Księcia dziś kolej przyszła na innych, nam tu niezgorzej i dwie butelki jeszcze mam starszego, którychby wstyd było nie wysuszyć.
I takem go przynaglał, że mi się oprzeć w końcu nie mógł; a co mi opowiadał, zapisałem nie omieszkując, aby później pamięć nie zawiodła.



∗             ∗

Za czasów, gdy Książę, młody jeszcze był Miecznikiem litewskim, dwór w Nieświeżu i życie nie było podobne do tego, jakie waszmość widzisz dzisiaj. Krew w Księciu kipiała, na całym świecie było mu ciasno, a że go otaczała młodzież, w której także bujne życie grało, działy się u nas czasem rzeczy, które dziś strach przypominać, siwe włosy kołem stają.
W okolicy Nieświeża drżało wszystko przed nami, a gdy Książę z przyjacioły i drużyną przeciągał jadąc na polowanie, albo do innych dóbr, przez wioskę szlachecką, uciekało przed nim co żyło, bo pod szalony humor, w pierwszym impecie dokazywał, nic poszanować nie chcąc.
Nie raz to przypłacił i grubo, nie raz się potem nagryzł sam, gdy go potem szał odszedł; ale pochlebcy mu bębenka podbijali, czasem wziął za punkt honoru, żeby co najryzykowniejszego dokazać — i — i stawił choćby życie na kartę.
Bywały u nas takie zapusty, żeśmy dnia od nocy rozeznać nie mieli czasu, ani się policzyć z dniami, nie jeden z nas życiem przypłacił.
Tu się Wiśniowski przeżegnał, westchnął, i pobożnie pięścią w piersi uderzywszy, kieliszek duszkiem wychylił.Ł
Tegoby i na wołowej skórze nie spisał, jakieśmy mieli uciechy i ile się tam przed spowiedzią wielkanocną nagrzeszyło. Książę, gdy raz sobie cugle puścił, już go nic powstrzymać nie mogło, a gdy kto próbował hamować — i sam oberwał i popchnął go jeszcze, bo dla punktu honoru, gotów był na wszystko. Jednego razu, jak dziś pamiętam, wracaliśmy z polowania, wszyscy podchmieleni, powiem prawdę pijani śpiewając: Zając sobie siedzi pod miedzą...
Wierzcie nie wierzcie, tak było jak powiem. Jechaliśmy bryczkami, bo konie wierzchowe zhasane były, w każdej bryczce po cztery w poręcz zaprzężone. W tem pierwsza, co szła przodem, w której Książę siedział z Wołodkowiczem, stanęła. Było to nad Niemnem. Prom stał z drugiej strony, a przewoźnik położywszy się gdzieś w krzakach, usnął. Nuż gukać, nuż strzelać. Bywaj! czy pijany był czy głuchy, promu jak niema tak nie ma.
Książę począł kląć. W tem krzyknie nagle do woźnicy, uderzywszy go w kark pięścią:
— Ściągnij lice i wpław!
Chwilę się namyślał, ale książę poprawił:
— Wpław! słyszysz!...
Brzeg był dosyć wysoki, rzeka szeroka, głębina ogromna, ale gdy Książę kazał, musiało to być. Niewiele myśląc, przeżegnał się woźnica, ściągnął lice, batem po koniach i w wodę. Bryczka skórą wybita spłynęła, konie też płynąć poczęły, ale że silne były i rwały okrutnie, przybili szczęśliwie do brzegu. Druga bryczka też przeszła, trzecia się wywróciła, szczęściem, tamci pływać umieli i choć konie woda uniosła, ludzie się uratowali. Reszta u brzegu na prom doczekała, ale wprzódy nim go posłano, przewoźnicy po pięćdziesiąt bizunów dostali, ledwie się ze snu gorzałczanego porwawszy.
Wszyscy, co tej sztuki dokazali, płynąc, odmawiali zdrowaśki i strach ich tak wytrzeźwił, że na drugi brzeg przybyli jakby na czczo.
Innym razem z polowania wracając, w moich oczach Sołoczyński pijany głowę z wózka zwiesił, obręcz z koła zerwała się i czaszkę mu strzaskała, że ani — Jezus, nie pisnął. Przywieźli go tak do ganku z głową zwieszoną, ale w niej już mózgu nie było.
Mieszkał podówczas w Słuczczyźnie szlachcic, niemajętny, ale rodu starego, powagi wielkiej, Wojżbunem go zwano, imię miał Mikołaj, a tytuł nosił Wojskiego. Znać kiedyś dawniej urząd ten sprawiał albo on, albo ojciec, bo tytuły nie raz na dzieci jure  haereditario, acz caduco, przechodziły. Wiosczynę jedną miał, zwała się Rabka Czerwona, dla rozróżnienia od Czarnej Rabki, którą dziedziczyli Sulistrowscy. Rozpowiadali ludzie o tych Wojżbunach, że ród niegdyś miał być możny bardzo, że kilkanaście wsi posiadali, ale im nie szło, nie szło i zeszło na tę jedną Rabkę.
Wojski żonaty był primo voto ze Strzemińską, niezamożną szlachcianką, którą zawcześnie utraciwszy, ożenił się po raz wtóry z równie też niemajętną panną Łaską; z tych pono Łaskich, co niegdyś senatorskie krzesła zasiadali, poselstwa sprawiali, na dworach królów przemieszkiwali, a w końcu na nic zeszli, wszelako o prozapii swej nie zapominali do ostatka i nosili się wysoko.
I ta druga żona odumarła go zawczasu, zostawiwszy mu córkę jedynaczkę. Chowała się ona przy ojcu, a stary Wojżbun sam ją prawie na ręku wykołysał. I wyszło to na prawdziwe cudo piękności, ale po Wojżbunach i po Łaskach wzięło dumę i hardość, śmiałe było, butne coś amazońskiego i rycerskiego mając w sobie.
Ludzie o niej prawili niestworzone rzeczy, o jej piękności, rozumie, odwadze i hardości. Każdy ją był ciekaw zobaczyć, ale mało kto mógł i śmiał się tam posunąć, bo z jednej strony ojciec czujny stał na straży, a z tym też żartów nie było, z drugiej ona sama nie bardzo do siebie ludzi przypuszczała.
Choć naówczas młodziuchną była jeszcze, mówiono, iż zaswatano ją, i miała narzeczonego, niejakiego Tomka Dulembę, którego ojciec znaczne dobra w okolicy dziedziczył. Opowiadano sobie, jak się ich dwoje kochało, a niecierpliwie oczekiwało, żeby rodzice na ślub pozwolili. Zwlekano z tem, wedle starego zwyczaju, żeby konia do siódmego roku nie brać w uprząż, a chłopca przed trzydziestym nie żenić. Stary Dulemba kazał mu wojskowo służyć w kawalerji i kupił mu w niej podchorąztwo, dając poczet sowity, aby chłopak nie był obcym rycerskiemu rzemiosłu i między ludźmi się obcierał. Nie mało to kosztowało, ale też uczyło wiele i stosunki się zawiązywały nie ladajakie, gbyż w kawalerji i towarzysze byli nie lada. Dulemba stojąc z regimentem niedaleko, często, gdy mu się zatęskniło, na konia siadłszy ukradkiem, pięć mil kłusował po to, żeby swojej miłej twarz zobaczyć z daleka, pokłonić się jej i nazad znowu do obozu.
Zazdroszczono chłopcu szczęścia tego, chociaż go był wart, bo i urodziwy i roztropny i serdeczny i do wypitej i do wybitej, kochany był powszechnie.
Panna też od dzieciństwa do niego nawykłszy, bo to się w okolicy razem chowało, miłowała go bardzo. Starzy jednak oba znajdowali, że z małżeństwem nie było co tak spieszyć, aby oboje dorośli i sił do życia nabrali. Dulemba szczególniej w synu się lękał zadomowienia przed czasem, wiedząc, że gdy się z ukochaną ożeni, nie ruszy się pewnie za próg od swego szczęścia i gniazda.
Tymczasem ludzie panną Wojszczanką oczy paśli i zachwycali się. Kędy się tylko pokazała, biegła do niej młodzież jak do cudownego obrazu. A no, próżno mu się było przypatrywać i głowę tracić, bo...

Wzdychał pan do obrazu
A obraz doń ani razu.

Śmiała się Wojżbunówna ze wszystkich tych adoratorów. Po okolicy nosiła się sława panny Felisi szeroko, mówiono, że takiej piękności osobliwej drugiej na całą Koronę i Litwę próżno szukać było. Paplano o niej często i na Nieświezkim dworze, niepotrzebnie Księciu nabijając tem uszy. Gadał nieustannie Wołodkowicz, klnąc się, że piękniejszej nie widział, napomykali inni, aż ciekawość Księcia Miecznika rozbudzili do najwyższego stopnia. A zajątrzyli go i tem, że o Dulembie też szczęśliwym napomykali, że tam już dla nikogo przystępu nie było, bo klamka zapadła; i o starym Wojżbunie, iż opryskliwy był, nieprzystępny i do domu swojego nierad wpuszczał. Zdawało się jakby ludzie się naposiedli, aby Księcia do niecierpliwości, do wzięcia na kieł doprowadzić, a to był właśnie ten czas, że mu dosyć powiedzieć było, iż czego nie można, aby mu się właśnie tego zachciało, a gdy co sobie uroił, już go od tego nikt i obcęgami nie odciągnął.
Pamiętam, już mi się to nie podobało, gdy raz w czasie wieczornej pijatyki, wzięto na zęby Wojżbunównę, a ciągle powtarzano, iż ten książęcy kąsek szlachcicowi się dostanie, a Miecznik naówczas zżymnął się i krzyknął:
— Milczałbyś panie kochanku, przecie to nie po ślubie, a choćby i tak było, jakbym zechciał..
Wołodkowicz się rozśmiał.
— Nie wszystkiego chcieć można...
— Milcz! — powtórzył książę groźno — ja tego panie kochanku, nie znam... co nie można.
Na tem się skończyło, ale pamięć miał dobrą, a ludzie też nieopatrzni przypominali ciągle.
Nadeszła jesień, było to jakoś przed Najświętszą Panną Zielną, wieczoru jednego znowu pił okrutnie, szlachty różnej było huk. Miecznik w mniejszem kółku ze swoimi wybranymi w gabinecie siedział, a jak to u nas pospolita rzecz, iż się wszystkie rozmowy na kobietach kończą, znowu tedy mówić zaczęto o pięknościach. Naówczas książę był do kobiet strasznie zapamiętały, krewki z natury, cugli sobie i hamulca założyć nie umiał. Ale dlań jeszcze, byle młoda, a piękna, choćby prosta chłopka, wszystko było równo. Po Nieświeczczyznie całej, po ekonomskich i małych szlacheckich dworkach hasało się, dokazywało, muzyki sprowadzało, gościło po tygodniach, a gdy oficyalista lub szlachcic pokrzywdzony larum podniósł, dostawał naprzód na kobiercu, jeśli nadto głośno wrzeszczał, a potem z kasy konsolację. I kończyło się to weselem i zastawą lub posażkiem.
Do tego się nawykło, iż wszystko uchodziło bezkarnie.
Aż w końcu te amory porywcze w zgrzebnych koszulach, choć je na batysty przebierano, przestały smakować. Zbrzydził je książę, czegoś więcej szukając w kobiecie, niżeli samej owej piękności, co się tylko uśmiechać umiała, gadać nic, albo mało co, a rozumieć nie wiele.
Znowu tedy tego wieczoru począł pan Wojniłowicz opisywać Wojżbunównę, a gdyby był naumyślnie to czynił, żeby księcia ciekawość zaostrzyć, inaczejby sobie nie począł. Rozwodził się detalicznie, bo niedawno ją gdzieś widział: a jaka rączka, a jaka nóżka, a jakie kosy czarne, a jakie liczko białe... a co to za wejrzenie, a głos jaki słodki, a rozum męzki, a śmiałość rycerska... i t. d. i t. d.
— Ale bo ją, panie kochanku, przechwalacie — rzekł Książę.
— Nic a nic! gdyby Książę pan ją widział sam, powiedziałbyś co i my... jeśli nie więcej... Przecie wszyscy zgodni jesteśmy, bo drugiej takiej nie ma. Na biedę, że się z nią spotkać i widzieć ją nawet trudno; z domu rzadko wyjeżdżają, chyba do kościoła...
Książę spytał.
— A gdzież parafia?
Wołodkowicz wymienił kościół, poczęto się sprzeczać, aż któryś podochocony dorzucił:
— Dajcie już pokój; choć Radziwiłł, ale tam już zaglądać nie ma po co.
Miecznik się zerwał z siedzenia, ogniem mu oczy zapałały: odwrócił się doń i krzyknął:
— Kto to waści powiedział, panie kochanku?
A po chwili jakby sam do siebie mruknął:
— Jak zechcę, to zobaczę... a jak mi się podoba, to ją będę miał! panie kochanku...
Nikt mu już nie odważył się sprzeciwić...
Jesień była piękna, polowania następowały jedne po drugich. Przed samą N. Panną Zielną zadysponowano całe tabory, sieci i namioty i łowiectwo w lasy... Czy umyślnie czy przypadkiem trafiło się tak, iż obóz rozbito w miejscu niedalekiem od kościoła parafialnego, do którego Rabka Czerwona należała. Zanosiło się tu nie na dzień ani dwa, ale na tygodnie.
W sam dzień świąteczny nigdy nie polowano, odpoczynek był. Książę samotrzeć tylko, ubrany niepocześnie, jakby się nie chciał dać poznać, wybrał się na nabożeństwo, wiedząc pewnie, że tam Wojżbunówne zobaczy.
— Przyznam się — dodał Wiśniowski — żem był z Księciem w kościele, bo mi kazał jechać z sobą. Zajechaliśmy przed kościołek mały, drewniany na uboczu pod sosnowym laskiem, wśród jałowców stojący, ubogi, ale schludny. Ludu w nim, na cmentarzu, do koła było mnóztwo... Z fur, któremi włościanie i szlachta poprzyjeżdżała, jakby jarmark się zrobił. Nawieziono mnóztwo ziela, kwiatów, zboża, wianków do święcenia, do kościoła ledwie się przez zakrystję docisnąć było można. Księcia nie bardzo kto tam znał w okolicy, a w tej opończy, w jakiej przybył umyślnie, mało się go kto mógł domyśleć.
Wcisnęliśmy się jakoś i dotarli do przysłonionego kąta po za boczny ołtarz, aby nas nie łatwo mógł kto zobaczyć i odkryć. Szlachty różnej, nawet i takiej, co w postołach chodzi choć przy szabli, było siła; wmięszaliśmy się między nią i zniknęli...
Właśnie naprzeciwko nas, w pierwszej ławce, siedziała z ojcem Wojżbunówna. Ojciec stary, siwy, figura poważna, choć koło niego ubogo było, na senatora wyglądał. Szaraczkowo się zawsze nosił, jak to starzy Litwini byli nawykli, w makowym kontuszu. Łeb łysy, włosów już na nim mało co, kresa przez czaszkę od pałasza taka, że małoby się w niej palec nie schował. Znać za młodu rąbać się lubił. Obok niego klęczała córka: choć malować taka w niej krasa... słuszna bardzo, szykowna, wejrzenie śmiałe, oczy czarne, usta dumne. Patrzała w dużą książkę rozłożoną przed nią, i wzroku prawie nie odwróciła od niej przez całe nabożeństwo. Wojski też ręce, w których koronkę trzymał, złożywszy, na pamięć pacierze odmawiał. Książę się wpatrzył w pannę tak, że o modlitwie zapomniał; przez całą sumę oka z niej nie spuścił, i po suplikacjach ludzie już wychodzili, a on jeszcze patrzał na nią. Gdy się pospólstwo do drzwi ruszyło, przebrał się przez lud, drogę sobie torując, młody i piękny mężczyzna, w mundurze kawalerji i submitował się ojcu i pannie. Stary go uśmiechem przywitał, a Wojżbunówna rękę podała i razem z kościoła wyszli. Za nimi i myśmy się wysunęli niepostrzeżenie. Wózek niepoczesny, parą końmi zaprzężony, a raczej kałamaszka stała, czekając na nich; młody Dulemba dosiadł konia i tak razem do Rabki pociągnęli. Myśmy się tylko przyglądali, jak chłopak z konia się do panny schylał i rozmawiał z nią wesoło.
Książę też zaraz potem do swoich koni się dostał i nazad do lasu. Przez całą drogę nie powiedział ani słowa, zadumany był jakiś i chmurny.
W lesie, jakem mówił, formalnym leżeliśmy obozem, jakby na wyprawie przeciwko nieprzyjacielowi, tylko żeśmy się nie okopywali i hulajgrodów nie było... Zresztą nic nie brakło, bo nocami nawet, więcej dla fantazji niż z potrzeby, warty stawiano, a zrana trąbiono pobudkę... Pośrodku obozu rozpięty był wielki namiot wezyrski z pod Wiednia, w którym były ścianami poprzegradzane kompartymenta i miejsca dla dworu dosyć. Tuśmy z księciem jadali, jeśli słota lub zimno na dworze nie dozwalało. Nieco opodal stały namioty pomniejsze dla służby dworu, szałasy dla czeladzi, dla koni, naprędce sklecone kuchnie i spiżarnie...
Ile z nami i za nami wozów szło, ile ludzi, ile koni, ile zapasu potrzeba było, ażeby to wszystko czasem po tygodniu i dwa przeżywić, trudno zliczyć. Takich łowów jużeśmy później rzadko widywali.
Codzień inny, opatrzony wcześnie ostęp, obławami i sieciami ostawiano. Chłopstwa spędzonego z wiosek okolicznych bywało po kilkaset — a to częścią pod gołem niebem, częścią pod szałasami też leżało nieco opodal... Chleby, ogórki, piwo, wódkę, furami dla nich wożono. Wieczorami było i śmiechu i hulanek i figlów i gawęd do późna, bez pijatyki często gęsto się też nie obchodziło. Tego dnia, jako w uroczyste święto, i strzelcy i obława i goście odpoczywali pod namiotami, a Książę raczył suto...
Powróciwszy z kościoła, gdyśmy do namiotu weszli, zastaliśmy już wszystkich z bigosem oczekujących na gospodarza. Postrzegli nas z daleka kucharze i dymiące misy weszły jednemi drzwiami, gdyśmy drugiemi wchodzili.
Książę się odwrócił do Wołodkowicza i rzekł ze śmiejącą się twarzą:
— No, panie kochanku, co prawda to prawda, mieliście słuszność, nie ma, nie było i nie będzie piękniejszej nad Wojżbunównę!! Raz mi tylko z przypadku w oczy spojrzała, a dotąd wzrok jej siedzi we mnie i nierychło się go pozbędę. Przebiła mnie jak sztyletem...
Zaczęto się śmiać, winszować i żartować, a dopiekać, jak to bywa przy kieliszkach. Jeden i drugi powtórzył, że tam się nie ma po co posuwać...
— Radziwiłł się z Wojżbunówną nie ożeni — rzekł Wołodkowicz — a do niej, gdyby i Dulemby nie było, innej jak przez kościół nie ma drogi...
Miecznik tylko popatrzał ostro na mówiącego i rzekł:
— Zobligowałby mnie bardzo, ktoby mi, panie kochanku, okazję nastręczył, żebym też piękną Wojszczankę mógł zobaczyć z blizka, a choćby z nią pomówić.
— I o to nie łatwo — odparł Wołodkowicz — bo nigdzie nie bywają radzi, z domu ich wydobyć trudno; ale, któż wie... trafić się może.
Zasłyszeli to ludzie, a że Księciu każdy się starał dogodzić z serca, ten i ów myśleć począł gdzieby i jak Wojszczankę mu pokazać.
Zręczność się nie nastręczyła, aż dopiero w zapusty. Zdaje się, że tam ktoś i podrobić to musiał. Oddawna szło o to bardzo panu sędziemu Zabielle, żeby też raz choćby, Radziwiłła miał u siebie. Byli ci Zabiełłowie ludzie, jak wiadomo, niegdyś bardzo majętni i pięknie spokrewnieni, ale nieładem fortunę puścili. Świeciła się jeszcze szczątkami, mimo długów, procesów i rozmaitego ratunku, który tylko oddalał ruinę.
Sędzia w Nieświeżu często bywał. Nosił się po francuzku, choć języka tego nie umiał i nie rychło strój ten przywdział. Smakowały mu stosunki książęce i rad się pańskiej trzymał klamki. Choć majątku ledwie resztka była, występowano przy okazji tak, żeby Radziwiłłom zrównać. Śmiał się z tego książę Miecznik, śmieli się drudzy, ale pompa nie ustawała. Sędzia sześcią końmi jeździł, z których i jednego nie było bez kalectwa, służba miała barwę paradną choć łataną, dworu ćma się uwijała, której gdy do Nieświeża z sobą przywiózł na przekarmienie, to się wygłodzeni jak szarańcza do mis rzucali, że przy nich nikt się już nie pożywił, ani miał co polizać.
W zapusty namówił ktoś Zabiełłę, ażeby wieczór wyprawił, zaręczając mu, że i Radziwiłł przyjedzie, jeźli tego dokażą, aby Wojżbunówna u nich była, bo ją Miecznik widzieć chciał z blizka. Sędzia wziął na kieł i zaklął się, iż Wojskiego namówi, uprosi, choćby przed nim miał uklęknąć. Jakoż pojechał sam zaraz; ale nadaremnie molestował, męczył, klękał, Wojski wręcz dał rekuzę. Nie dano mu za wygraną; pojechała nazajutrz pani sędzina, w nadziei tej, że się kobiecie nie odmawia niczego. Siedziała cały dzień, i zmęczyła tak Wojżbuna, iż się nareszcie zgodził z córką przybyć do P...
Zabiełło pobiegł zaraz do Nieświeża księcia zapraszać, który nie rad do takich domów uczęszczał, gdzie ceremonii było wiele a swobody mało i ostatecznie kończyło się tem, iż przypłacić musiał.
Na pierwszym wstępie Sędzia oświadczył, iż Wojski z córką na ten dzień przybyć mu przyrzekł.
— Mówiono mi, że W. Ks. Mość ciekaw zbliska oglądać to nasze domorosłe cudo, które się na świat rzadko pokazuje. Otóż może choć na tę wędkę wdzięków panny Wojszczanki zwabię Księcia do siebie.
Książę się zarumienił.
— Mój mości dobrodzieju, panie kochanku — odezwał się — miło mi zawsze sobie zaskarbiać serca obywatelskie... i nie dla panny Wojszczanki, ale dla służenia im, przyjadę.
Uradowany Zabiełło zebrał prawdziwe pospolite ruszenie na mil dziesięć dokoła. Dom mieli spory, stary, drewniany, sal w nim dużo, choć nizkich, ale wcale obszernych; na tę jednak uroczystość, choćby dwa razy większy dwór nie starczył. Poopróżniano więc i pobielono na nowo izby, z których wyrzucono łóżka i pościele, aby tych gości jako tako pomieścić. Kapelę Zabiełło sprowadził ze Słucka, cztery moździerze wystawiono w dziedzińcu i od ogrodu, dla ogłaszania wiwatów. Zkąd na ten występ pieniędzy sędzia wziął, Bogu tylko i żydom było wiadomo. Dosyć, że paradnie się dzień ten obchodzić zabierano.
Mróz był trzaskający, ale we dworze jak w łaźni; izby pełne, że się drzwi zamykały z trudnością. Opisywać to ciężko i nie ma po co, boć Waszeć nieraz godów takich świadkiem bywał. Dla tego samego, że Radziwiłł miał przybyć, szlachta się zbiegła, on też jechał ze dworem znacznym.
Gdyśmy przybyli pod obiadową godzinę, czekali gospodarstwo w ganku, mimo zimna, a moździerze oznajmiły radosną nowinę. Nie obeszło się bez mowy jednej, którą miał sam sędzia, a drugą rejent Pacewicz, nie licząc przydłuższych i wyuczonych komplementów.
Tłok i ścisk, że się ledwie można było za księciem tam dobić. Kobiet co najpiękniejszych było mnóztwo, a naprzód dwie sędzianki, hoże i śliczne gdyby róże, ale to wszystko gasło przy Felisi Wojżbunównie, która po prostu była ubraną, a po niej na żadną spojrzeć się nie chciało. Książę wszedłszy zaraz ją zoczył, lecz zbliżyć się nie mógł. U stołu go posadzili przy starej gospodyni, a z drugiej strony Infułat. Wojżbunówna siedziała opodal. Uważałem jednak, iż mało co jedząc ciągle oczyma ku niej strzelał, o czem ona zdawała się ani wiedzieć, ani suponować nawet.
Pierwsze zdrowie Księcia Miecznika z trąbami i moździerzami się ozwało, potem poszły i inne. Wzięła się ochota okrutna, że na klęczkach potem pito zdrowia jedne po drugich na zabój, i końca temu nie było. Książę się chciał wymknąć, ale koło niego się wszystko skupiało, więc do późna go nie puszczono. Dopiero, gdy polskiego zagrała kapela, gospodynię wziąwszy wstać mógł, aby tańce rozpocząć. Po pierwszym nastąpiły wnet inne, od których się już Miecznik wymówił, ale od kieliszków, któremi go obsedowano, nie mógł. Drugi i trzeci raz powtórzono zdrowie jego, za wszystkie dziękować musiał i to wielkim puharem, któremuby inny rady nie dał. Ale naówczas!! nam się to naparstkami wydawało...
Nierychło go wyzwolił Wołodkowicz i ja, żeśmy trochę mogli się przejść pomiędzy gości. Wszędzie tłum był na biedę taki, iż sobie z trudnością drogę, musieliśmy torować. Drąc się jakby przez gęstwinę w lesie, dobiliśmy się tak gdzie stała Felisia Wojżbunówna, a koło niej panien kilka. Za wrzawą rozmawiać nawet było trudno, musieliśmy czekać, aż się muzyka uciszy i tancerze odpoczywać będą.
Musiano pewnie Wojżbunównie powiedzieć co o Księciu, jak to ludzie zwykle plotą i powtarzają, że się kilka razy odzywał: nie ma jak Felisia Wojżbunówna! bo gdy się ku niej zbliżył, dziewczynie lice krwią całe zapłynęło, i z oczu poznać było można, iż w sobie gniew hamować musiała.
Nie przedstawiano księcia, bo go tam wszyscy znali, ani panny, bo jej piękność już ją zalecała wszystkim.
Zbliżył się więc książę Miecznik wąsa pokręcając i odezwał:
— Nigdy w życiu nie tańcuję i nie mam ochoty do innego, chyba do tatarskiego tańca; ale gdybym miał szczęście z panną Wojszczanką pójść, gotówbym nietylko w tany, ale choć do piekła...
Spojrzała nań wielkiemi temi, czarnemi oczyma zagniewanemi, pomilczała chwilę i odezwała się tak śmiało, jakby do lada szlachcica mówiła:
— Nie pospolity to honor dla mnie. że W. Ks. Mość raczyłeś na ubogą szlachciankę zwrócić oczy... ale ja też tańcuję mało i to tylko z tymi, których znam blizko... a choćby z największym panem i choćby do nieba nie poszłabym dla fantazji...
Książę, który się takiej hardej nie spodziewał odpowiedzi, zamilczał chwilę. Nierychło dopiero, zaczął ciszej:
— Rzadko się to Radziwiłłom trafia, żeby ich z kwitem odprawiano; dla osobliwości przyjmuję ten despekt, jaki mi panna Wojszczanka wyrządziła, ale w sercu pamięć o nim zachowam.
— Nie jest to despekt żaden — zimno odezwała się Wojżbunówna, która całą zachowała przytomność — jeśli Książę masz fantazję dziś poskoczyć, toć jest w czem wybierać sobie do pary.
— Właśnie, Mościa panno, jam z tych co im, panie kochanku, najlepiej smakują zakazane owoce — odezwał się Radziwiłł — no, i z tych, co się nie lękają sięgnąć po nie, choćby je ciężko zdobywać przyszło.
Pomilczała trochę Wojżbunówna, a dziwnie jej pięknie było z gniewem, którym pałała... Ruszyła ramionami.
— Me rozumiem W. Ks. Mość — rzekła.
— A jakże mówić mam, byś mnie WPanna chciała zrozumieć? — odparł Radziwiłł.
— Nie tak jak w pałacach do pięknych i wyuczonych pań mówią, ale tak jak do nas prostych szlachcianek bracia nasi mówić nawykli.
— Tego języka mi się, panie kochanku, uczyć nie trzeba — odezwał się Książę ożywiając coraz — myśmy też szlachta z kośćmi i skórą a nie żadna cudzoziemska dzicz...
— Co Radziwiłł, to nie my drobna szlachta — mówiła Wojszczanka — każdy ma swe miejsce na świecie i swojego pilnować powinien. Kanarki z wróblami nie idą w tany... a my szare wróble.
Księciu się policzki zarumieniły.
— Strasznie mnie panna Wojszczanka chłoszczesz za nie moją winę — odezwał się — a gdybym jej chciał posłuchać i żyć tylko ze swemi, toćbym chyba do grobów familijnych zstąpić musiał, gdzie pradziadowie leżą. Tego sobie jeszcze nie życzę, panie kochanku... a według mojego zdania, piękność w kobiecie choćby tronu ją czyni godną. Pannie Felicji w koronieby chodzić.
— Wolne żarty, Mości Książę, ja ani mitry nawetbym nie chciała — zawołała Wojżbunówna — cierniowe to korony...
Książę się obejrzał do Wołodkowicza i szepnął:
— Z tą nie łatwa rozmowa...
Wojżbunówna, jakby odejść chciała i uniknąć dalszych zaczepek, posunęła się krok, Miecznik jej zastąpił drogę.
— Czyśmy się już z panem Wołodkowiczem tak WPannie naprzykrzyli, że od nas zamyślasz uciekać? Namby też na słońce się popatrzeć chciało...
— Mości Książę — przerwała Wojżbunówna — wielki to honor dla mnie bawić W. Ks. Mość, ale ja się nie czuję na siłach ani w humorze...
— A cóż humor popsuło? — spytał Miecznik — chyba za kim tęsknota?
— Mogłoby to być — odezwała się szybko Wojszczanka — ale nie wiem czy w zapusty obowiązana jestem do spowiedzi.
Zagryzł Miecznik usta.
— Dosyć — rzekł — że w tym gościnnym domu Sędztwa, jedna panna Wojszczanka nie łaskawa na mnie...
— Ani łaskawa, ani niełaskawa — odezwała się Wojżbunówna. — Książę mnie po raz pierwszy widzisz, ja W. Ks. Mość znam tylko przez ludzi, zkądżeby łaska lub niełaska urodzić się miała?
— A jakże mnie Asińdźka przez ludzi znasz, panie kochanku? — spytał Książę — źle czy dobrze?
Wojżbunówna śmiało mu spojrzała w oczy...
— Nie zwykłam ludziom zbytnio dowierzać — rzekła.
Księcia coraz bardziej mięszały te śmiałe odpowiedzi, głową kręcił i wąsa targał.
— Znać to z mowy, że mnie przed Asińdźką obgadano — mówił dalej — nie byłabyś dla mnie tak — (tu się książę zaciął, i wyrazu stosownego nie znalazłszy, dołożył) — tak... okrutną.
Wojżbunówna posłyszawszy to, rozśmiała się chłodno, a Miecznik zmięszany coraz bardziej, nasrożył się.
— Księciu ani o moją grzeczność, ani o prostactwo nie wiele chodzić może — odpowiedziała — nie zabawi chwili, a wszystko się to zapomni.
— Nie tak to łatwo! panie kochanku! o! nie tak łatwo — zawołał Miecznik — jeszczeby się dobre słowo mogło rychlej wygluzować z pamięci, ale ostre.. nigdy...
— Ostregom też nie powiedziała — zawołała Wojszczanka.
— A jeszczeż mało? — zapytał Miecznik.
— W. Ks. Mość nawykłeś zbytnio, że przed nim na twarz padają, a my tego nie uczeni... nie potrafimy.
Ruszyła ramionami, znowu chcąc odejść, Miecznik nie puszczał...
— I tak mnie Waćpanna chcesz odprawić, bez dobrego słowa? — rzekł.
Ta popatrzała nań...
— Jeśli starczy, pokorna sługa W. Ks. Mości...
To mówiąc nizko, się pokłoniła, oczy podniosła i szydersko nieco dodała:
— Stopy całuję W. K. Mości...
Gdy to rzekłszy ruszyła się iść, już jej Miecznik nie zatrzymywał, ale my cośmy go znali, po licuśmy poznać mogli, iż strasznie był wzburzony. Wkrótce potem, mimo usilnych prośb Zabiełłów, mimo zaklęć gości co go otaczali, uparł się jechać a na odjezdnem poszedł Wojżbunównę wyszukać dla pożegnania. Gdy go zobaczyła zbliżającego się, gniewem jej twarz zapałała.
— Nie chcę odjeżdżać bez pożegnania — rzekł Książę — a na odjezdnem chciałbym pannę Wojszczankę upewnić, że choć nie łaskawa na mnie, ja się odprawić tak nie dam i dokuczać jej będę, aż się doproszę, panie kochanku, lepszego przyjęcia...
Skłonił się nizko.
— Ja W. Książęcą Mość upewnić mogę, iż jaką mnie dziś widzisz, taką będę zawsze... bo jestem uparta..
— A ja też! a ja też! — podchwycił Radziwiłł — i nie łatwo się mnie zbyć.
Wojszczanka dygnęła i co żywiej ustąpiła. Ledwieśmy siedli do sań, bośmy we czterech jechali razem ogromną budą na gryndżach, Książę krzyknął:
— Gotowem na wszystko, a tę dumną jejmościankę, trzeba poskromić! Piękna jak bogini, ale też tony sobie daje. Nie będę miał pokoju, póki na swojem nie postawię!
Ja i Wołodkowicz i ilu nas tam było, poczęliśmy zaklinać i prosić, aby to sobie z głowy wybił, opowiadaliśmy o dumie Wojżbunów i Łaskich, o chłopcu, którego panna kochała, o niepodobieństwie zbliżenia się; ale to było wszystko grochem na ścianę, milczał, ile się zaś razy odezwał, swoje prawił, nie chcąc ani słuchać.
Nazajutrz taż sama litania: Wojżbunówna na śniadanie, na obiad i na wieczerzę, o nikim i o niczem nie mówił, tylko o niej. Wiedząc, że ani ja, ani Wołodkowicz, ani żaden z naszych mu tej sprawie nie posłuży, trzeciego dnia, jakeśmy się dowiedzieli, wezwał Włocha, który był przy teatrze nieświezkim, zwał się Tramotano... Człek był wesół, figlarz, na wszystko gotów, a że już od lat wielu przy dworze wisiał, różne funkcje sprawując, znał całe sąsiedztwo, miał u ludzi łaski, bo ich bawił i wszrubowywał się wszędzie. Książę go nie lubił, choć się nim bawił, a żartował sobie z niego i figle mu płatał bez litości. Miał to jedno dobrego w sobie włoszysko, że czy żart był mokry, piekący, śmierdzący, czy bolący, nigdy się zań nie pogniewał; znosił wszystko, pewny będąc, że się każda rzecz, imby przykrzejszą była, tem lepiej opłaci. Przytem, Tramontano nigdy się nie wahał podjąć niczego, nie przebierając ani w rzeczy, ani w środkach.
Niestary jeszcze, ale już łysawy, z włosami i oczami czarnemi, zdrów, silny, z ciałem jakby napęczniałem, cery blado-żółtawej, zawsze w krygach i w migach, nigdy chwilę nie mogący ustać spokojnie. Tramontano miał minę kuglarza, a poniekąd nim i był.
Sztuki różne pokazywać umiał, gdy było potrzeba, bardzo zręcznie, z kartami wyprawiał szczególnie co chciał, tańczył mimo tuszy lekko, jak motyl i wesół był na rozkazanie. Po polsku się nauczył mówić żle, ale rozumiał dobrze, a gdy mu wyrazu nie stawało, na sposób włoski gestykulacją się sztukował. Śmiechyśmy z niego mieli, ile razy nam humoru brakło.
Nie wiedzieć zkąd Księciu przyszło, takim, mosanie — z pozwoleniem — błaznem, się posłużyć; pewnie dla tego chyba, że innyby takiej służby się nie podjął. Dosyć że, jakem się później od samego Tramonty dowiedział, do gabinetu go wziął i odezwał się do niego, swoim sposobem: — Słuchaj ty skurczypałko, panie kochanku, masz rozum i sprytu dość — spróbujże czy mi tego dokazać możesz, aby w zapusty do jakiego szlacheckiego domu ściągnąć Wojskiego Wojżbuna z córką. Nigdzie nie bywają, a ja pannę widzieć chcę; do nich zaś jeszcze mi nie czas jechać... Rozumiesz?
Włoch żądał instrukcji, dokąd i jak? ale Książę się ofuknął: — Gdybym wiedział dokąd i jak, tobym, panie kochanku, skurczypałko ty jakiś, ciebie nie potrzebował. Na to twój rozum, albo jeśli ci go brak, to go choć od djabła pożycz sobie. A jeszcze ci to powiem tylko, że kto chce przyjęcie urządzić takie, aby na niem Wojżbunówna była, co go ono kosztować będzie, zapłacę i z nawiązką.
Włoch odmówić nie śmiał, ale poszedł z nosem na kwintę, tak mu się rzecz wydała trudną. Radził się we dworze przyjaciół, nikt mu nie umiał nic dobrego nastręczyć, aż drugiego dnia kazał sobie konie dać i pojechał.
Nie było go dzień, nie było dwa i trzy. Wieczorem, trzeciego, gdy na pokojach koncert był, bo Książę naówczas i sam grywał, jak hetman Ogiński, ale fałszował, że uszy więdły, patrzymy, Włoch u drzwi stoi, ręce na piersiach złożone i niby z pobożnością wielką i zachwyceniem przysłuchuje się grze książęcej.
Filut zawsze, skarbiąc sobie łaski książęce, wpadał w admirację, kiedy Miecznik grać poczynał. I tym razem oczy wywracał, aż mu białka świeciły, wzdychał, i łzy, których nie było, ocierał. Postrzegliśmy go wprzód nim Książę, który tyłem do drzwi przy pulpicie stał.
Ciekawość nas brała dowiedzieć się, co też dokazał? bośmy zakłady między sobą porobili o to, czy też dokaże tej sztuki, czy nie.
Z miny miarkując zdawało się, że Włoch na swojem postawił. Musieliśmy, choć niecierpliwi, czekać, aż się koncert ukończy. Tylko co Książę od pulpitu odstąpił i odwrócił się, wnet Włocha stojącego z tą miną ubłogosławioną ujrzał, i nie zważając na to, że kapela grała, chwycił go do gabinetu.
Myśmy iść za nimi nie mogąc, musieli czekać ukazania się Miecznika. Z twarzy Włocha, nawykłego do maskowania się, wyczytać nie było łatwo, ale z naszego Księcia, jak z drukowanej i to wielkiemi literami książki, kto chciał, wszystko wydecyfrował. Nie było na świecie człowieka, coby jak on, twarzą prawdę mówił. Rankor, gniew, smutek, wesołość, co miał w duszy, wszystko nosił na wierzchu. Gdyby był utaić co chciał (a często wielceby mu się to było przydało), nie potrafiłby. Przezroczysty był tak za młodu, jak go Wmość widzisz dzisiaj.
Gdy po półgodzinnej prawie konwersacji, wyszedł do sali Miecznik, wszyscyśmy odgadli, że Włochowi udać się musiało.
Szedł za nim Tramontano pokorny, skromny, jak zwykł bywać kot, gdy złasuje co w garnku.
Kapela dokończywszy grać milczała, ale stała jeszcze. Książę kazał zawołać pryncypała i grać marsza Sobieskiego. Słyszałeś go Waćpan pewnie nie raz? wiesz co to za muzyka, od której włosy na głowie wstają i kipiątek w żyłach płynie. Huknęli tedy marsza, a Miecznikowi się twarz rozjaśniła. Tramontano w kąt poszedł.
Po muzyce wieczerzę dano, wesołość była wielka, lecz Książę się ani słówkiem nie wygadał z niczem. Myśmy Włocha oblegli. — Mów! Zaklął się, że nie ma jeszcze nic, że... to, że owo i zbył nas psim swędem. Ciekawość paliła, z Księcia tyle tylko widać było, iż rad czemuś, ale mówić też nie chciał. W dni kilka, z rana! Miecznik mnie zawołać kazał.
— Słuchaj ty, wąsalu — rzekł do mnie, jak był zwykł przy dobrym humorze — ty jeden milczeć umiesz. Pod wieczór niech na przypadek konie będą gotowe do sanek... pojedziemy może gdzie... ty, Wołodkiewicz, Koręga i kilku ludzi. Wielkiego dworu nie trzeba, ale odziać się od święta, żeby wstydu nie było.
— Dokądże, Mości Książę?
— A! dokąd? a tobie co do tego? zaraz mi, panie kochanku, inkwizycyę będziesz zaprowadzał? Przed siebie i kwita.
Poszedłem do koniuszego i rozkazy zaniosłem. Zmierzchać zaczynało, gdy Książę wyszedł od siebie ubrany. Ażem się zadziwił, bo suknie wziął stare, wyszarzane, jakby umyślnie, a do nich guzy, spinki, różne łańcuchy a wisiadła co najkosztowniejsze. Jedno się z drugiem kłóciło. Kazano saniom zachodzić. Od ganku Książę tylko rzekł:
— Ruszaj!
— Dokąd?
— Przed siebie! na groblę! dowiesz się, panie kochanku, kpie jakiś.
Za groblą dopiero kazał znowu do Zabiełłów jechać. Nie słychać tam było o żadnem przyjęciu, ani zabawie, ale u nich mało kiedy gości nie było.
Gdyśmy przed dworem stanęli, świecił jak latarnia. W dziedzińcu ludzi stało mnóstwo, którzy się przez okna przypatrywali, co się wewnątrz działo. Muzykę słychać było i pary się przesuwały, znać tańczono. Gdy nasz woźnica z bata począł palić, a dzwonki od sań zabrzęczały, wybiegł w ganek pan Zabiełło.
— Co ja widzę! — zawołał — Książę pan! o niewysłowiona łasko pańska!
A Książę na to:
— Po drodze, panie kochanku, do miłego sąsiada... jeśli wstąpić wolno?
Wyszli słysząc szum w ganku i inni goście, zdumienie tedy wielkie, applauzy, kielichy — i z ponalewanemi, śpiewając: „To pan, to pan, to dobrodziej nasz!“ — wprowadzili nas w tryumfie na salę.
Niebyło w niej takiego tłumu jak ostatnim razem, przecież osób dużo, kobiet szczególniej. Spojrzałem, Wojżbunówna siedziała też, a zobaczywszy Księcia, zaczerwieniona wstała, jakby się cofnąć chciała, ale tyle tylko, że się za inną pannę ukryła. Mieliśmy ją już na oku. Kapela marsza grała, kazano z moździerzy ognia dawać. Szlachta koniecznie na rękach nieść żądała Księcia, ale im się nie dał. Przystąpiła pani Sędzina, wnet i inne damy. Zabiełłowie, jak to byli ludzie mądrzy, a o słabości miecznika dla pięknych twarzy wiedzieli, na własnych córkach nie chcąc fundować łask pańskich, bo te mu i pierwszym razem w oko nie wpadły, Wojżbunównę zaś dziką myśląc z głowy wybić, postawili, nie bez zamiaru, ubogą kuzynkę Wojszwiłłównę, a wystroili ją jak lalkę, z czem na prawdę nie do twarzy jej było. Wojszwiłłówna urodziwa, nie można powiedzieć, wzrostu pięknego, świeża, hoża, śmiała dosyć, mogła się była podobać, tylko nie przy Felisi i nie wówczas, kiedy Miecznik już z tamtą miał na pieńku.
Spełzło to tedy na niczem, choć ją ciągle na przód podsuwali, i Zabiełłowa Księciu tę „sierotę“ przedstawiała sama, i sadzili ją blisko, i biedna dziewczyna oczyma, jak umiała manewrowała. Jednak się to na nic nie zdało, bo Książę też z projektem tu przybywszy, tak chodził, aby z unikającą go Wojżbunówną się spotkać.
Nie wcześniej to jednak nastąpiło, aż po wieczerzy, gdy się od stołu ruszono. Wojszczanka zmykać chciała, zaszliśmy jej drogę.
— Cóż to za szczęście moje, którego się dziś anim spodziewał — odezwał się Miecznik, — iż pannę Wojszczankę spotykam!
— I jam się też wcale nie spodziewała nawet byś Książę moje nazwisko pamiętał.
— Nazwiska, możebym mógł zapomnieć, ale twarzy, nigdy — dodał Książę.
Dziewczę się zarumieniło, lecz łacno poznać było można, iż nie z radości, ale z gniewu.
Popatrzała milcząca i roztargniona, jakby szukając miejsca, którędyby się wymknąć mogła. Natośmy jednak poradzili, ażeby Książę choć rozmową się ukontentował.
— Jak państwu Sęstwu zazdroszczę, że są pana Wojskiego sąsiadami — dodał Książę — bo do Nieświeża choć nie daleko, ale wątpię, czybyście raczyli...
Panna Felisia oczy podniosła.
— Mości Książę — rzekła — wysokie progi na nasze nogi; my u tych tylko bywamy, których u siebie ugościć możemy. Ojciec stary, a ja nie bardzo bawić się lubię.
— A cóż asińdźka lubisz? — spytał Książę.
— Spokój mój domowy — odpowiedziała Wojżbunówna.
— E! e! — zawołał Miecznik — grzech to jest, bo Pismo święte powiada, że światła korcem przykrywać się nie godzi. Lice asińdźki takie promieniste, iż go przed światem chować, kryminał!
— Nie mogę Księciu za komplement podziękować bo go za żart biorę — rzekła Wojżbunówna — a jeśli Książę sądzisz, że to szlachciance głowę zawróci, żal mi, bo się omylisz bardzo.
Miecznik stał medytując co mówić dalej; Wojszczanka nie mogąc wynijść, bośmy ją kołem opasywali, kręciła się tylko, nóżką tupała i ramionami ruszała.
— Czyste oblężenie! — usłyszałem ją mruczącą.
— Myślałem, że dziś pannę Wojszczankę zastanę łaskawszą — rzekł Książę.
Nie odpowiedziała nic, udając, że nie słyszy.
— Los tedy zadrwił ze umie — mówił dalej — bo mi pokazał zdala sperandę szczęśliwości, na to, by mi zawód uczynił okrutny.
— Jaka to szkoda — odezwała się panna Felisia — takich pięknych słów dla takiej prostaczki jak ja. Innaby, M. Książę, umiała je ocenić, a ja nawet nie rozumiem co znaczą. Życzyłabym tak drogie klejnoty zachować na lepszy użytek.
Miecznik wąsy zakręcił.
— Juściż nie może to być — rzekł po namyśle — żeby ta, co tak ostrych słówek dobierać umie, moich nie rozumiała; ale widzę to, nie miały szczęścia się podobać, ani one, ani ja!
Na twarzy dziewczęcia rosła niecierpliwość i oburzenie. Przyznam się, że mnie jej już żal było; ciągle się wyrwać usiłowała, a Książę znaki dawał nam, abyśmy jej puścić się nie ważyli. Jakby zdesperowana wreszcie główkę podniosła, popatrzała długo na miecznika, Bóg raczy wiedzieć z pogardą czy litością, bo to się oboje we wzroku mięszało i wybuchnęła:
— W. Ks. Mość podobaćbyś się mógł słudze swej w jeden tylko sposób.
— A to jaki? nauczże mnie Asińdźka, chętnie posłusznym będę.
— Gdybyś o niej chciał zapomnieć! — dygnąwszy, dokończyła panna.
Oniemiał Książę, w oczach mu się jakoś zaćmiło, słowa na ustach nie znalazł, zabełkotał coś niewyraźnie.
— To trudno, panno Wojszczanko dobrodziejko — rzekł w końcu — a tem trudniej, że z nakazu myśmy nic czynić nie zwykli, a przeciwnie zawsze na swojem postawić. Im trudniej, tem milej dokazać, co się postanowiło.
— W. Ks. Mość postanowiłeś więc? — zapytała — co? chyba mnie na ludzki śmiech narazić?
— Nie, panno Wojszczanko, ale serce jej skłonić, aby mi więcej sprzyjało — rzekł Miecznik bez ogródki.
— I dziwną do tego Książę obrałeś drogę — zawołała żywo panna — sługa W. Ks. Mości.
Ukłoniła się, dodając z wielką niecierpliwością: prawdziwe utrapienie!...
— Ja się tak zbyć nie daję! — szepnął miecznik — zobaczymy!?
W tej chwili panna upatrzywszy lukę między nami, wyśliznęła się nią, wybiegła i znikła, a na salę więcej nie powróciła. Zabawa trwała w noc późną, i Miecznik wesołego udawał, ale my, cośmy go znali, widzieliśmy, że w nim gniewem wrzało. Powróciliśmy do Nieświeża w najciemniejszą noc i zawieruchę, bo się za nic uprosić nie dał, aby albo do dnia zabawić, lub zostać i nocować, choć mu już pokoje wyporządzono. A że to był wilczy czas i stada chodziły aż pod wioski się podkradając, łatwośmy mogli z niemi się spotkać. I strzelb z sobą naweteśmy nie brali. Ze dniem, dwa razy się w drodze wywróciwszy, wróciliśmy do Nieświeża, wszyscy w takich humorach, że ino przekleństwa słychać było, a cośmy naczęstowali potem kułakami służbę, aniby zliczył.
Wszyscyśmy sądzili po tej wyprawie, iż na tem będzie koniec, że się Księciu gwiazdki z nieba odechce, ale w nim nietyle miłość może grała, co obrażona duma.
Nie mówił nikomu nic; już się na wiosnę brało, bo w tym roku wczesną była, gdy jednego dnia wierzchowe konie kazał gotować i dworskich zadysponowano kilkudziesięciu, a choć błoto było i drogi okropne, wielką paradą, pod dywdykami, w rzędach.
Uroczystości żadnej nie było, o żadnej dostojnej figurze nie słyszeliśmy, zaproszenia Książę nie odebrał żadnego, głowyśmy łamali co za fantazja. Do dnia wszystko w pogotowiu być miało. Wyszedł z garderoby ubrany jak na fest, posiadaliśmy na konie, nie wiedząc dokąd i po co, aż: do Rabki Czerwonej!! — zawołał.
W głowie się to nam nie mieściło. Przez całą drogę umyślnie baraszkował z nami dla niepoznaki, iż kwaśny był i aprehensyę miał, że mu się te odwiedziny nie powiodą.
— Cóż ty na to? panie kochanku! — zagadnął Wołodkowicza.
— Mnie się zdaje, że łamane sztuki dokazywać, wartoby Tramontanie zostawić — rzekł Wołodkowicz.
— Cóżto za łamane sztuki?
— Wszak do Rabki jedziemy?
— A do Rabki, a cóż to za sztuka, panie kochanku? przecież nas przyjąć muszą.
— Kto wie jak! — mruknął Wołodkowicz.
— Myślisz, że mnie źle przyjąć może, panie kochanku? — zawołał — a toby chyba zapaśną głowę musiał mieć w kuferku.
I tak całą drogę zaczepiał to jednego, to drugiego, aż z południa zobaczyliśmy dworek, a Książę kłusem ruszyć kazał. Brama przed nim stała ogromna, ciężka, zamczysta, ale się czeladź nasza rzuciła do niej, otwarła i z pompa wielką zajechaliśmy w dziedziniec.
Można sobie wyobrazić jakie ta kawalkata, nagle jak z nieba spadła, wrażenie zrobiła tam, gdzie jej jeszcze nigdy nie bywało. Ludzie dworscy jedni uciekali, drudzy się na płoty powdzierali, na drabiny, żeby się temu przypatrzyć. Drób, który się pasł w dziedzińcu, kury, indyki, gęsi, pierzchnęły krzycząc, drepcząc i podlatując na wsze strony.
W ganku nie było nikogo. Książę siedział na koniu, a ze dworku dochodziło nas tylko stukanie drzwiami. Nikt nie wychodził naprzeciw.
Książę wreszcie zsiadł, dał mnie znak i Wołodkowiczowi, abyśmy mu towarzyszyli do środka, a reszcie przy koniach pozostać kazał. Otworzyły się drzwi w lewo i w nich Wojski się pokazał, lekko Księciu się kłaniając, a ręką zapraszając do środka.
— Jużem, panie kochanku, myślał — ozwał się Miecznik — że Waszmości w domu nie zastałem, bo nas tylko gęsi i kury przywitały.
— Mości Książę — odparł poważnie gospodarz — co za dziw, żeśmy na przyjęcie nie spieszyli; któż to się pod tą ubogą strzechą takiego mógł spodziewać gościa? Sądzę, że chyba przypadek tu W. Ks. Mość sprowadził.
— Nie, panie kochanku, umyślnie przybyłem — rzekł Miecznik — na uczciwość. Krzywdę mi czynicie, że ani u mnie bywacie, ani mnie znać nie chcecie. Turcy mówią, panie kochanku, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet poszedł do góry. Otóż i ja tak, panie kochanku.
Wojski się uśmiechnął smutnie.
— Był czas, Mości Książę — odezwał — kiedy Wojżbunowie do Radziwiłłów jeździli, i ich u siebie przyjmowali, ale ten przeszedł. Zeszliśmy na chatę pod strzechą, trzeba się swoją mierzyć piędzią, Mości Książę. Nie mam czem Radziwiłła przyjmować.
— Panie Wojski, niechby córki Jegomości nam tylko twarz zaświeciła, stanie za wszystko.
Wojżbun zasępił się, wyprostował i nabrał wyrazu surowszego jeszcze.
— Mości Książę — odparł — moja córka dla zabawy magnatów nie stworzona; proszę nie wspominać o niej!
— Dla czegoż — spytał książę.
— Dla tego, że W. Ks. Mość w konkury do niej nie przybywasz, a w zaloty ja nie dopuszczę.
To mówiąc się skłonił.
— Niegościnnie mnie WM. przyjmujesz! panie Wojski! panie kochanku...
— Nie mogę inaczej.
— Toć przecie, jeśli nie z grzeczności, to z respektu dla Radziwiłła, który ma pułki i ludzi tyle, że sobie obelgi nie da wyrządzić, wypadałoby, panie kochanku, być grzeczniejszym.
— Wojżbunowie, M. Książę, ze strachu nikczemności robić nie zwykli.
— Panie kochanku — rozśmiał się Książę — dalipan mnie wyzywacie?
Wojski ramionami ruszył, ręce w kieszenie od kapoty włożył i stał wcale nieporuszony.
— Książę mi grozisz?
Miecznik czerwieniał coraz.
— WMość mnie jątrzysz? Przecie koronaby z głowy Wojszczance nie spadła, żeby wyszła się nam pokazać.
— Ani ona, ani ja sobie tego nie życzę — odparł Wojski.
Książę się przeszedł parę razy po ciasnej izdebce, jak gdyby wcale tego do serca nie brał.
— Panie Wojski, panie kochanku — odezwał się — wy tu tak na wsi siedząc, sam na sam z kurami i gęsiami, musicie czytywać dużo historyj starych?
Szlachcic nie zrozumiał, popatrzył się na Miecznika i nie odpowiedział nic.
— Hę? — spytał po chwili.
— Bo ja właśnie myślałem, panie kochanku, czyście wy czytali tę ciekawą historyę o królu czy książęciu hiszpańskim, który był sobie upodobał ubogą szlachciankę kastylską. Otóż, panie kochanku, gdy raz i drugi dziewczyna się tyłem obróciła, a ojciec mu drzwi przed nosem zamknął, panie kochanku, książę się rozjątrzył, pogniewał i powiadają, fatalna jakaś z tego wypadła awantura.
Wojski słuchał.
— Tej historyi wprawdzie nie czytałem — rzekł — pierwszy raz o niej słyszę; ale, Mości Książę, co się mogło trafić w Hiszpanii, za barbarzyńskich jakichś czasów, dziś nikogo nie obchodzi. Dziśby takie książątko powlekli do trybunału, i jak Zborowskiemu łebby ścieli, alboby, jak Dymitra, tego co porwał Halszkę Ostrogską, zabił pierwszy lepszy.
Książę zaczerwieniał mocno.
— I... nie — rzekł spokojnie — i...nie, panie kochanku; ja Jegomości powiem co by było: sypnąłby pieniędzmi i szlachtę zagodził, a fantazji pańskiej zadośćby się stało.
Wojski pobladł, a Miecznik zakręciwszy się, czapkę na głowę nałożył i dodał spokojnie:
— Dobranoc Waszeci, panie kochanku, dobranoc, a może do zobaczenia! do zobaczenia!
Wojżbun stał jak skostniały, bo mu gniew słowa jeszcze wyrzec nie dał, gdy myśmy się już wynieśli, na konie wsiedli i kłusowali napowrót do Nieświeża.
Od tego dnia poczęła się wewnętrzna walka w Księciu, i nieustanny spór z temi co go otaczali. Myśmy go opamiętać się starali, inni podbechtywali, a oliwy dolewali do ognia. W sąsiedztwie między szlachtą wieść się zaraz rozeszła o tem, jedni bij zabij na Miecznika, drudzy to w żarty i śmiech obracali. Donoszono do Nieświeża, że się Wojski odgrażał, iż na Księcia obławę ze szlachty zbierze i zapoluje nań jak na odyńca, co szkodę robił w polu. Pewnie to zmyślono, ale Książę się burzył i wołał: — Dam ja mu odyńca! zobaczymy, jak się skończy między nami. Może go prędzej kłem odyniec rozporze, niż on go wziąć potrafi!!
Spokojniejsi ludzie pewnieby go byli umitygowali wreszcie, gdyby nie szajka tych, co wszędzie siać biedę potrzebują, aby się na niej pożywić. Ci słówka przynosili, wyzwania, odgróżki coraz nowe, a choć się Księcia od nich strzegło i pilnowało, nie wiedzieć jakiemi drogami to się cisnęło do niego, tak, że ledwie z jednego ochłonął, już drugie nie wiem zkąd przyszło, żeby mu nie dać opamiętać się i ostygnąć.
W takiej niepewności i obawie przetrwaliśmy do jesieni, a nie było prawie dnia, żeby o Wojżbunach mowy lub wspomnienia nie było.
Gdy czas na łowy przyszedł, Książę nakazał na pierwsze miejsce, gdzieśmy wprzódy obozowali, tabory myśliwskie prowadzić. Uderzyło to nas tem bardziej, że zwierza w tej części puszczy tak dalece nie było, a gdzieindziej i więcej i łatwiej go było dostać. Ledwieśmy tam stanęli, samo sąsiedztwo Rabki Wojżbunów przypomniało. Zaczęto o nich przebąkiwać, i po kieliszkach, ktoś się dał słyszeć, że szlachcic Księciu odprawę dał nie ładną.
Miecznik to posłyszawszy, mruknął.
— Czekaj, sprawa nieskończona, koniec dzieło chwali...
Nazajutrz rano Łowczy zameldował polowanie w odstępie o trzy ćwierci mili od obozowiska.
Książę zaraz z wieczora, co nigdy się nie trafiało, powiedział, żeby myślistwo sobie szło samo, bo on wypocznie. Niesłychana to na owe czasy była rzecz, żeby Miecznik spoczywać potrzebował. Zdziwiło to nie pomału. Łowczy chciał odłożyć wyprawę, ale Książę nie dopuścił.
— Jedźcie sobie bezemnie, panie kochanku, niech i drugim się co dostanie, żeby się mieli czem chwalić.
Towarzystwo książęce, faworyci i przyboczni dostali rozkaz, żeby też odpoczywali. Markotny był od rana i zamyślony, ale nie mówił nic; wychodził przed namiot, popatrzał na las i wracał. Około południa po myśliwsku się odział, ale bogato i wykwintnie, róg złocony na jedwabnym sznurze przewiesił przez plecy, konie kazał posiodłać i przyprowadzić, a dosiadłszy swego, zawołał:
— A co? panie kochanku, pojedziemy Wojżbunównę zobaczyć. Stęskniło mi się za nią!
Wszystkim się jakoś niemiło zrobiło, awantura zdawała się pewna, nikt jednak nie śmiał, ani uwag czynić, ani się przeciwić. Jak mak siał, zamilkli wszyscy, na konieśmy siedli i pokłusowali za nim. Jemu, ani nam mówić się nie chciało, cała droga zeszła w milczeniu, aż się ów dworek w Rabce Czerwonej pokazał. Pamiętam go, jakbym widział wczoraj. Stał przyparty ogrodem do brzezinki, która się za nim kawał ciągnęła. Szlachecki ubogi domek z wysokim dachem, dwa słupki chude w ganku, po dwa okna z obu stron jego. Jeden płot opasywał dziedziniec z daleka, drugi pleciony ładnie, pod samemi oknami bronił kwiatków, które przy nich rosły, aby ich przechodząca do studni trzoda nie psuła.
Brama owa staroświecka zasłaniała nam dom w części, bo była mało nie tak wielka jak sam dwór, z daszkiem krytym słomą, zamczysta, obronna. Wysadzona wierzbami droga prowadziła do niej.
Zdała już widać było, że wrota stały zaparte. W ganku z rękami w kieszeniach stał, jak się zdawało, sam gospodarz, któregośmy się po makowej kapocie domyślali.
Książę puścił się tęgim kłusem, wprost na bramę; wszyscy za nim, podjechali; hajduk z konia skoczył i rzucił się, cugle mu na kark założywszy, do furtki, aby przez nią się dostać do dziedzińca i wrota nam odemknąć. W tem z ganku głos się silny odezwał:
— A kogóż to tam Pan Bóg prowadzi?
Hajduk niepewny, obejrzał się na Księcia, co miał odpowiedzieć.
— Melduj pana Haraburdę! — zawołał miecznik.
Hajduk powtórzył głosem drżącym.
W tem z ganku znowu spokojnie zawołał Wojski.
— Haraburda? siła ich po świecie, jakiż tytuł?
— Stolnikowicz Smoleński! — począł Książę. Stary Wojżbun ponuro i dziwnie się uśmiechał.
— A no! otwórz wrota.
Zaczęły się stare podwoje, piszcząc na drewnianych zawiasach, roztwierać, a nimeśmy dojechali do ganku, stary Wojżbun na chwilę znikł i wnet wrócił spokojny, nasępiony, obok siebie na ławce położywszy strzelbę. Nic to nam dobrego nie zwiastowało.
Pierwszy z konia zsiadł sam Miecznik i dotknąwszy czapki, submitował się.
— Jacek Haraburda, Stolnikowicz Smoleński, w przejeździe z respektem.
— Bardzom wdzięczen — ponuro odparł Wojski, spoglądając na Księcia, z takim wyrazem w twarzy dziwnym, iż na żart to wcale nie zakrawało. — Haraburdów po świecie dużo znam; którychże to waszmość jesteś, tych co robią burdy, czy tych, co szukają guza?
— Ja? panie kochanku — odparł Książę — guzów nie szukam, ale chętnie je rozdaję, jeśli mi się zręczność nawinie.
Wojski sucho, szydersko śmiać się począł.
— Mój Stolnikiewiczu — rzekł — kto guzy rozdaje ten i oberwać może. Znać, żeście byli w dobrej szkole u Księcia Miecznika litewskiego, boście nawet jego przejęli przysłowie. Wielki to pan, ale mu jeszcze ze dwu guwernerów daćby trzeba, ażeby go chodzić po świecie nauczyli.
Spojrzeli sobie w oczy. Miecznik wąsa zakąsił, Wojski rękę na strzelbie położył.
— A Waszmość, panie kochanku — rzekł Radziwiłł — z Księciem Miecznikiem nie masz znajomości? to szkoda; onby go polityki i dworszczyzny nauczył trochę.
— Za stary jestem, abym się uczył — odparł Wojżbun — z Miecznikiem ani się wiele znam, ani bliżej poznawać pragnę. Wysokie progi na moje nogi... i... młodego piwa, póki się nie ustoi, nie pijam.
Książę aż drgnął na to młode piwo.
— Jam ci to, jak się Waść, panie kochanku, sam domyśliłeś, przyjaciel pana Miecznika — rzekł gniewnie — cóż będzie, gdy mu doniosę, panie kochanku, że go tak niewystałem piwem robicie?
— To będzie, czego sobie właśnie życzę — odparł Wojżbun ponuro — Książę Miecznik mnie tak będzie obchodzić jak ja jego.
— Niekoniecznie — podchwycił gorączkowując się Książę — niekoniecznie, panie kochanku. Ja go lepiej znam od Waszmości, może właśnie zażąda się zbliżyć do kogoś, który go nie znając odpycha i znać nie chce!
— Juściż nikogo zmuszać do przyjaźni nie można; na świecie dosyć miejsca dla wszystkich, żeby się łokciami nie potrącali. Ja księcia znam mało, ale go ludzie lepiej znają i osądzili tak, że ja zdala się od niego trzymać wolę.
Na te słowa, Miecznik się już pohamować nie mógł, i w bok się wziąwszy, nie zważając na strzelbę, na której się Wojżbun opierał, krzyknął:
— Ludzie go osądzili, ale tacy ludzie jak Wy. Dosyć już tej komedji, panie Wojski: jam do was i do waszej pięknej córuni przybył w gościnę... Znacie mnie.
Staremu twarz zapałała i ręka zadrgała, po wszystkich ciarki poszły.
— Do mnie jak do mnie, ale do córuni! a wam co do niej? Hola! hola, Mości Książę, ona gości takich nie potrzebuje.
I jedną rękę trzymając na strzelbie wciąż, drugą wskazał na wrota. Książę milczał chwilę, jakby niepewny co pocznie. Obejrzeliśmy się po sobie, z hajdukami i służbą nie było nas i dziesięciu.
— Radziwiłł, mospanie, panie kochanku, tak się wygnać za wrota nie da! — krzyknął — kiedym przybył w gościnę, to w niej zostanę.
I uderzył się po szabli.
Wojski, który się gwałtu żadnego nie spodziewał i dla postrachu tylko nie nabitą strzelbę chwycił z kołka, a w domu też, jak się później okazało, nikogo nie miał oprócz jednej kobiety i wyrostka, zawahał się, dłoń mu drżała, brwi się ściągały. Ludzie wszyscy byli w polu, nawoływać ich próżno myśleć było. Książę dokończywszy parł się do drzwi, gdy mu je Wojżbun ze strzelbą w ręku sobą zasłonił i głosem od gniewu drżącym począł wołać coraz donośniej:
— Cóż to jest? gwałt? najazd? rozbój w biały dzień? Ani krokiem dalej, Mości Książę. Dom mój jest przybytkiem i świętym dla obcych być powinien, co prawo szanują. Ani krokiem dalej!
Na krzyk ten i hałas, który wewnątrz domu posłyszeć łatwo było, wybiegła Wojżbunówna, jak stała, ubrana po domowemu, z kosami rozpuszczonemi, lecz piękniejsza jeszcze niż gdyśmy ją strojną widzieli. W ręku niosła w pomoc ojcu szablę, o której był zapomniał, oczy miała ogniste i śmiało niemi zmierzyła Księcia.
Wojski szablę pochwycił drugą ręką. W tem widząc, że się tu na coś niedobrego zanosi, bo i Miecznik za rękojeść trzymał, towarzysze przypadli i zaczęli Księcia prosić a hamować, żeby się do oręża nie porywał.
— Kiedyście tchórze, piecuchy, gnójki! to idźcie do stu tysięcy precz — odparł rozogniony — a ja tu się sam bez was z tym szlachetką rozprawię...
Wojski blady, słowa nie mówiąc, z szablą w jednej ręce, z drugą na strzelbie opartą stał i czekać się zdawał zaczepki. Za nim córka, niezlękniona wcale, oczyma pełnemi gniewu mierzyła nas, z pogardą. Książę wzrok ku niej skierowawszy, rozśmiał się i ręką posłał całusa.
— Nie potrzebuję już do niegościnnego waszego chlewka dobijać się — krzyknął głośno — postawiłem na swojem, bom waszą dziewkę zobaczył, Mości Wojski. Na ten raz mi dosyć, a poczekawszy zobaczemy, panie kochanku. Jak zechcę, toć Rabka nie forteca, zdobyć potrafię i Rabkę i córkę... Słyszysz, Wojski, pawie kochanku, zapisz to sobie dla pamięci. Córkę Waszeci będę miał, choćby mnie to licho wie co kosztowało, klnę się. Musi moją być, dziś, jutro nie wiem. Co Radziwiłł powie, tego dotrzyma.
Struchlałemu starcowi słów zabrakło w pierwszej chwili, pobladł jak trup i pochylił się. Wojżbunówna podtrzymując go, podniosła ściśniętą pięść przeciw nam. Wszyscy staliśmy jak struchleli, gdy Miecznik odskoczył, z ganku, szablę chowając do pochew, zakomenderował:
— Na koń! i sam na swojego skoczył.
Braliśmy się do strzemion co rychlej, gdy Wojski ochłonąwszy nieco, strzelbę wlokąc za sobą, szablę podniósłszy, blady, drżący, słaniając się wybiegł przed ganek, jak wściekły.
— Słuchaj ty, Mieczniku litewski, ty, co swojemi szałami poczciwe kalasz gniazdo, młokosie ty opętany, jeśli się nogą ośmielisz stąpić na mój grunt, tak mi Boże dopomóż i Najświętsza męko Jego, jak psu ci w łeb strzelę!
Słysząc to u nas wszystkich życia zabrakło niemal, wiedzieliśmy, że Książę takiego despektu nie zostawi nie pomszczonym; było to wyzwanie, którego skutki łatwo nam przewidzieć było.
Książę się rozśmiał, a raczej ryknął jak niedźwiedź raniony. Drugi raz w życiu słyszeliśmy z ust jego taki głos, pierwszą razą, gdy szlachcica pakułą zabił.
— Stara pałko bez mózgu — zakrzyknął — zapłacisz ty mi to, zapłacisz sowicie. Do miłego i prędkiego zobaczenia, do zobaczenia...
I już spiąwszy konia, spojrzawszy na pannę, której od ust ciągle urągliwe posyłał pocałunki, w czwał puszczając się do wrót, jak nieprzytomny powtarzał: do zobaczenia! do zobaczenia!
Myśmy parli za nim.
Lecieliśmy tak, jak opętani, bez drogi, może jaki kwandrans, jeden hajduk z koniem razem w rów wpadł; dopiero wśród pola Miecznik konia osadził nagle, aż mu pysk zakrwawił i tylne nogi w piasek po pęciny się zaryły. Stanęliśmy; Książę pot ocierał z czoła, śmiał się dziko, niezdrowym śmiechem, zębami zgrzytając.
— Słyszeliście, ze psy mnie odprawił — zawołał — i toby jemu i jej płazem ujść miało?... jak Bóg żywy, panie kochanku, nie może to być, chyba Radziwiłłom jutro świnie paść. Dziewkę wezmę, choćbym głową nałożył, a staremu gębę stulę na wieki wieczne.
Spojrzał po nas jakby chciał, byśmy mu potakiwali; ale się nie odezwał nikt, milczeli wszyscy. Co za dziw! mój dobrodzieju, każdy z nas swoją chatę, swojego starego i siostry przypominał.
— Stary łbem to przypłaci! — mówił Książę rozwścieczony — takiej odprawy nie zniosę! To mu nie ujdzie na sucho, lub nie będę Radziwiłłem. Marszcie się na mnie, czy nie — dodał do nas — to mi wszystko jedno, nie pójdziecie wy zemną, spędzę tysiąc ludzi na tego zuchwałego warchoła i...
Jeden stary Parczewski ośmielił się przez zęby wycedzić:
— Wolne żarty, Mości Książę; szlachcic językiem meł, to tam jeszcze nic tak wielkiego, ale się porwać na dom, to wieżą pachnie.
— Choćby i pieńkiem! panie kochanku — podchwycił Miecznik — kto kocha Radziwiłła, ten go nie opuści, a kto parszywa owca, niech do domu idzie spać, pal was djabli.
I konia batem ściągnąwszy, puścił się znowu.
Milcząc, potrwożeni jechaliśmy za nim aż do obozu. Tu jeszcześmy z koni nie zsiedli, gdy Książę kazał zwijać tabor i do drogi do Nieświeża się sposobić.
Nim jednak zatrąbiono raz i drugi na zbór, nim się to wszystko pościągało, nim konie z paszy wzięto, wozy uładowano, namioty poskładano, zaczęło się na dobre zmierzchać.
Wszyscy chodzili jak potruci, nikt słowa nie śmiał rzec, patrzeliśmy w oczy jeden drugiemu, każdy ważył co ma począć i co go spotkać może.
Wtem Książę wina kazał podawać, choć nikomu pić się nie chciało, bośmy i tak byli gdyby pijani. Z nim jednak teraz spierać się nie było sposobu; gdy kielichy ponalewano, musiał każdy rad nie rad chlipać. Jakoś to nas poniewoli orzeźwiło, dodało męztwa i poczęliśmy z sobą się naradzać a bąkać co robić? Starzy zaklinali, aby mu się nie sprzeciwiać i już go nie jątrzyć bo znali tę naturę i krew Radziwiłłowską, że gdy jej tamy stawią, groble wyrywa.
Mówili — wyszumi się; tym czasem co który do niego zagadał, usta mu zamykał powtarzając nieustannie:
— Despekt Radziwiłła spotkał!... Trzeba szlachcica rozumu nauczyć! Powiada Parczewski o wieży; wolę wieżę siedzieć in fundo, niż oplwany chodzić.
Kazał tedy pić i wypróżniać i nalewać coraz, a gdy mu się opierali i wypraszali niektórzy, do tego przyszło, że podochocony pistoletem groził, taki go był szał opanował.
I nam też w głowach szumieć poczynało.
Wino bywa dobrym doradzcą, ale bywa i najzdradniejszym. Obóz już był zwinięty, a my na kłodach siedząc przy rozłożonem ognisku, piliśmy i pili. Co którego gąsiora dokończono, Książę go o pień kazał trzaskać, a sam kielichy w garści dusił, drugiemi ciskając gdy je dopił, tak, żeśmy myśleli, iż szkła zabraknie.
Około północka, Książę wstał, Łowczemu coś począł szeptać, ludzi z obławy natychmiast kazał rozpuścić, dając po tynfie na głowę. Myśliwych dworu, przyjaciół, służby zostało może głów do pięćdziesięciu.
Noc poczynała być zimna, ale po winie, mało się tego czuło; gwiazdy świeciły niby, choć mimo to ciemno było jak w rogu, bośmy księżyca nie mieli. Nagle kazano konie siodłać, i hasło w drogę!
— Co ja mam długo czekać i truć się tą obelgą i nosić ją jak kamień za pazuchą? — począł Miecznik — kto zemną trzymać chce, niech jedzie zemną; kto mnie dziś odstąpi, niech mi się nigdy więcej nie pokazuje na oczy. Wóz lub przewóz wolny każdemu, panie kochanku, droga otwarta, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Ze dworu Księcia nikt mu ani myślał stawić oporu; czeladź, hajduki, dwornia, wszystko to byli ludzie zapamiętali determinowani, z nim i za niego w ogień i w wodę! Dla nich to była gratka i satysfakcja iść na awanturę, bo po niej zawsze się coś za guzy dostało.
My, szlachta i przyjaciele Radziwiłłowscy, samiśmy nie wiedzieli co począć. Odstąpić go hurmem i dać mu samemu z tą hałastrą jechać, zdawało się najniebezpieczniejszem. Każdy z nas wyobrażał sobie, że go jeszcze potrafi od ekscesu powstrzymać.
Chwila dla nas była, Bóg widzi straszna, jakiej w życiu nie pamiętam. Głowy podchmielone, trwoga jakaś, niepewność a razem szał i zapamiętanie. Dworacy i służba poczęli wołać.
— Choćby w piekło z Księciem!
— Prowadź nas, my za tobą!
— Górą Radziwiłł!...
— Górą nasi! i t. p.
Jeden tylko Rejten młody ośmielił się wystąpić. Lubił go Miecznik bardzo. Na koniu już między nami stał, ale konia bułanego mierzynka, jak dziś pamiętam, zmusił się cofnąć na kilka kroków. Jakbym go jeszcze widział: maleńka, czupurna figurka, łeb wysoki, wąsik czarny zakręcony do góry, oczy wypukłe, czapka na baker, rękę do góry podniósł i począł wołać:
— Książę Mieczniku na rany Pańskie, co czynisz! opamiętaj się! Najazd na dwór, czy to Radziwiłłowska sprawa? Pójdę za tobą w ogień i w wodę, ale nie w błoto, ale nie na rozbój przeciwko bezbronnym. Co ci jest! Książę! opamiętaj się, zlituj!... Szlachcicowi pogodną godziną, spokojniuteńko damy sto batów; ale na dwór, wara! Dziś na jego dom najedziesz, a jutro na mój, ja w to ręki maczać nie chcę i nie będę.
— A! ty! skóro bycza! — krzyknął Miecznik do szabli się biorąc — i ty się śmiesz nazywać moim przyjacielem, a nie chcesz żebym mojego honoru bronił?
— Nie pozwalam abyś go kalał! — odparł Rejten — wyzwij na rękę Wojskiego, pójdę z tobą, dam się zasiekać, ale od kobiety, wara!
Książę podbiegł wprost na niego z koniem, z szablą dobytą; Rejten ani drgnął, stał.
— Bij, siekaj, to ci wolno! to zniosę od przyjaciela; ale z tobą na rozbój nie pójdę, a dopóki mi sił i głosu stanie, hamować cię będę, bo... tak mi sumienie każe.
— Skurczypałko ty, jakiś! — począł Książę wymyślać, unosząc się coraz więcej gniewem i grożąc mu ciągle szablą. Ale poskoczyli drudzy i zasłonili Rejtena a Księcia pohamowali. Rejten powoli konia zwrócił i milcząc na bok stępią odjechał.
Miecznik szablę do pochew schował i mrucząc umitygował się nieco, nie spozierając już nawet w tę stronę, kędy Rejten mu zszedł z oczu.
— Za mną! kto z Radziwiłłem trzyma! — krzyknął i puścił się przodem, za nim wszyscy. Rejten jak był, tak sam jeden w lesie na obozowisku pozostał i do domu pojechał.
Co się później działo z nami, trudno mi opowiedzieć. Cały ten wieczór pomięszał mi się tak w głowie, że mało co szczegółów pamiętam. Dworaków, hajduków, leśnictwa i posłusznego na skinienie księcia tłumu tego na pół pijanego, rozgorzałego, cztery razy tyle było co nas przyjaciół Miecznika. Wszyscy oni wraz otoczyli go i z wrzaskiem a odgróżkami puścili się ku Rabce Czerwonej.
Nie było sposobu tak go odstąpić, żeby choć największemu nieszczęściu i szaleństwu zapobiedz. Tętniała ziemia pod kopytami koni, lecieliśmy jak opętani, nie jeden się z koniem przewalił, nie jednego stratowano, na oślep się tak darło przez noc czarną, a konie smagano batami. Hałastra pokrzykiwała.
Zdala wreszcie zamajaczała nam ta nieszczęśliwa Rabka; bo, choć noc była późna, świeciło jeszcze we wszystkich oknach i w dziedzińcu widać było ludzi przesuwających się z latarkami.
Zbliżając się do dworu, zwolniono kroku, ale się Miecznik nie opamiętał, kto mu słowo śmiał rzec to go popchnął; Łowczemu kazał naprzód dwór ostawić dokoła pocichu, jak na wilki polując, ażeby się żywa dusza wymknąć nie mogła.
Z tego co widać było na dziedzińcu i w domu, łatwośmy się domyślali, że Wojski nastraszony musiał się z córką w drogę do Słucka lub jakiego innego miasteczka wybierać, wiedząc już co go czeka.
Tak było w istocie. Pakowano wozy, gdyśmy się do parkanu i dziedzińca przybliżyli.
Miecznik sam dysząc i klnąc jechał przodem. Aż pod wrota same postępowano w milczeniu, wtem nagle, dokoła rozległy się krzyki dzikie, ludzie książęcy ze wszystkich stron się w podwórze i na dworek rzucili.
Czeladź bezbronna, która przy wozach się kręciła, garstka mała, przestraszona, pierzchnąć zaczęła, gdzie kto mógł, do obór, do dworu, w krzaki. W ganku tylko pokazał się Wojski z szablą na ręku i ze strzelbą. Za nim córka stała z pistoletami. Oficjalista jakiś mknął pod ławę na ganku i na czworakach się trzymał.
Bramę wyłamano natychmiast, tak, że jedno skrzydło z trzaskiem na ziemię runęło, płoty też walić zaczęto i ludzie wdzierali się ze wszech stron, pieszo, konno, aby prędzej.
Nie zważając na strzelbę w ręku Wojżbuna, który się już przymierzył i celował, książę z koniem dotarł aż ku niemu. Wtem słyszę, rozległ się strzał; dym mi księcia zasłonił, a ludzie wrzasnęli przeraźliwie. Myśleliśmy że, uchowaj Boże, trafiony był Miecznik, bo się na siodle pochylił. Ale nie, patrzę, skoczył z konia i z szablą wprost na Wojskiego, za nim drudzy, czy hamować czy pomagać, Bóg wiedział.
Jeszczem widział jak Wojżbunówna ręką niepewną, podniósłszy pistolet, strzeliła, napróżno, i jak na Wojżbuna cisnęli się ludzie z szablami, płatając go. Zasłaniał się im, aż... słyszę:
— Jezus, Marja! — upadł na ziemię i wszystko się w ganku zwinęło, skłębiło w kupę, ani poznać przyjaciela od nieprzyjaciela, tylko wrzask uszy rozdziera.
Sądny dzień tam nastał...
Ten i ów jak szalony strzela, bije, wywleka ludzi, rwie się, krzyczy. Wojżbunówna przypadła do leżącego na ziemi we krwi własnej ojca; patrzę, a tu z jednej strony Miecznik, z drugiej Łowczy chwytają wydzierającą się, krzyczącą, lamentującą, i niosą gwałtem ku koniom.
Zamęt się wszczął, żeśmy jeden drugiego nie widzieli i opamiętać się nie mogli co się z nami dzieje. Jam z konia nie zsiadł, ale potrącany, pchany, głowę straciłem, mój też kary począł, nie patrząc kogo, tylnemi nogami bić. A tu dwornia i czeladź rozpasawszy się dokazuje, dom rabują, niosą co kto chce, tłuką znalezionych ludzi.
Nie mogłem już na to dłużej patrzeć; wstręt, żal, ból mnie porwał okrutny, począłem się z koniem wyciskać z tłumu... i obrzydzenie mając do tych okropności, posunąłem się do bramy, żeby uciec z tego djabelstwa i nie patrzeć na nie. Żal mi było tych ludzi, ale żal i poczciwego Księcia naszego, który się uniósł tak fatalnie. W oczach mi się ćmiło, w głowie zawracało, łez miałem powieki pełne, sam nie wiedziałem długo co czynię, anim też się spostrzegł jak koń mnie, czy ja konia wyprowadziłem na pagórek za dwór, gdziem dopiero przystanął odetchnąć.
Nie rychłom się rozpatrzył, że, nie wiedząc jak, wjechałem na mogiłki, między krzyże, i nuż się z cmentarza dobywać napowrót na pole. Zły to był omen! W tym samym momencie, czy od kłaków i strzelania, czy od umyślnie podłożonego ognia zaczął się z jednej strony palić dworek, a z drugiej zabudowania folwarczne. Wiatr dął, a że to wszystko stare było, drewniane, suche jak pieprz, więc we trzy pacierze może, stało całe w płomieniach! Ja stoję a stoję, widzę na tej jasnej łunie, jak szatany czarne uwijają się cienie, już nie wiem rabując czy ratując. Miał widać Wojski zapas prochu gdzieś w izbie, więc nagle jak strzeli i buchnie! Jezus! Marjo! iskry się podniosły na budynki, głównie całe porozlatywały, ludzie wrzasnęli. Kiedy niekiedy krzyk, aż się krew w żyłach ścinała. Zwiesiwszy głowę, puściłem już koniowi cugle — idź, nieś dokąd chcesz.
Gdym się rozglądać począł, Księcia Miecznika nie postrzegłem już nigdzie, anim mógł zmiarkować co się z nim stało.
Goryczą i żółcią zapływało we mnie wszystko; największą miałem złość do tych, co głupiem drażnieniem, przypominaniem, podżeganiem do tego nieszczęścia doprowadzili. Wiedziałem dobrze, iż choć Radziwiłłowi wiele ujść mogło bezkarnie, nietylko szlachta, ale panowie Sapiehowie, Ogińscy, Tyszkiewicze, Massalscy płazem mu tego nie puszczą.
Ani wiem sam jak mnie mój kary, rozumniejszy naówczas odemnie, wywiódł na drogę i sam ją sobie wybierając, bom się na niego zupełnie spuścił, wyprowadził do folwarku na Sierzputowszczyznę. Prawda, żem tam często jeździł, z dzierżawcą, niejakim Szyłejką, będąc od dzieciństwa w przyjaźni.
Noc była głęboka, a raczej na dzień się zbierało, koguty piały, gdym oprzytomniawszy począł się, stojąc pod płotem, rozpatrywać gdzie jestem. O kilka kroków tylko była brama, i wartownik nocny w kożuszku na przeciw mnie wyszedł.
Kazałem mu otworzyć, wjechałem. Szyłejko jeszcze naówczas żonaty nie był, nie potrzebowałem z nim ceremonii robić, wartownikowi kazałem do okiennicy zapukać. Nim on się tam śpiących dobudził, czas był rozmyśleć się co powiedzieć. Nie chciałem się wcale z tem wydawać, gdzie i z kim byłem, ani zkąd jechałem po nocy.
Trzeba było kłamać. Szyłejko bosy, w berlaczach, wilczurę tylko narzuciwszy na ramiona, wyleciał przestraszony.
— Co to jest? — zawołał — sam jeden? zkądże? coś się tak przypóźnił? co u kaduka? czyś co spłatał? gadaj!
Weszliśmy do izby; uplotłem mu bajkę z potrzeby, żeśmy z księciem polowali w sąsiednich borach, żem się z koniem obłąkał, szukając drogi, tułał całą noc po zaroślach i lasach, i ledwie nad ranem do niego dobił. Zaraz tedy ognia rozpalili, wszedłem do izby i rzuciłem się na tarczan jak nie żyw.
Szyłejko dopiero spojrzawszy mi w oczy krzyknął:
— Ty jak Piotrowin z grobu wyglądasz? Co ci jest? strachuś się najadł czy co?
— Zmęczyłem się.
— A pewnieś głodny?
Mnie i marcypanaby się w tej chwili nie chciało, poprosiłem go tylko o lada jakie posłanie i cokolwiek, choćby kulbakę, pod głowę. Chciał mnie rozpytywać, lecz słowa dobyć nie mógł. Poprosiłem go o kwaśne ogórki, aby wino i żółć przetrawiły we mnie, i ległem spać co prędzej, by się od gadania i kłamania uwolnić.
Na sen mi się wcale nie brało, choć zmęczony byłem jakbym plagi wziął najokrutniejsze, i kości w sobie czułem wszystkie. Przeleżałem z zamkniętemi oczyma do dnia, myśląc i przemyślając co się tam stać mogło i co się jeszcze z tego wszystkiego wywiąże.
Szyłejko wstał zaraz, bo w gorzelni pędził, i woły już miał na stajni, musiał dojrzeć sam, gdy im brahę zadawano. Jam leżał i leżał sam, medytując.
Nic się odemnie nie dowiedział. Już dzień był wielki, gdy polewkę przełknąwszy, pożegnałem go i kazałem sobie konia podać; okazało się dopiero po dniu, żem miał szpetnie na łopatce oszarpniętą skórę do żywego. Złożyłem to przed Szyłejką na las i krzaki... Pojechałem ztąd pomału, nie śpiesząc, do Nieświeża, raczej błądząc nie jadąc, odpoczywając, koniowi folgując. Nie pilno mi do biedy było...
Drugiego dnia dopiero stanąwszy, wprost ze szkapą poszedłem do stajni. Pierwszego masztalerza, któregom spotkał, pytam: — A Książę?
Nie odpowiedział mi nic. Spojrzałem po ludziach: niektórzy z tych, co z nami byli, są, innych nie ma. Wszyscy chodzą nasępieni i milczący. W stajni konia oddawszy, powlokłem się wprost do mojego mieszkania na skrzydło. Ludzi w dziedzińcach było mało, a ci, których spotkałem, twarze mieli dziwne, powywracane. Com którego spytał, bąknął, przez zęby cedząc, ni to ni owo. Nie dziwują się, że mnie widzą, nikt się nie dowiaduje gdziem bywał...
W oficynie, w sieni zdybuję dopiero starego Piotrowskiego, który z nami był...
— Co słychać? zmiłuj się...
— A tyś uciekł z placu? — zawołał.
— Ani sam wiem co się ze mną stało, powiedz ty mi!
Wziął mię na swoją kwaterę i zamknęliśmy się.
— Gdzie Książę?
— Nie ma go!
— Ale mu się nie stało nic złego?
— To co mogło najgorszego — powiada Piotrowski — bo głupstwo zrobił szalone, które mu się na nic nie zda, chyba na to, żeby ludzką nienawiść przeciw sobie rozbudził a gryzł się potem sam...
— Ale gdzież jest?
— Na folwarku o milę ztąd...
— Porwał Wojżbunównę?...
— A jużciż... Pociechy z niej mieć nie będzie, bo jak szalona się rwie i z błotem go miesza...
— A stary zabity?
— Jeśli żyw, to mu się nie wiele należy, bo go szpetnie popłatano jak szczupaka...
Poczęliśmy oba lamentować, ale co pomogą takie żale po czasie... Wieczorem wybrałem się na pokoje — nikogo, pusto... Wołodkowicz błądził wąsa kręcąc, oczy w ziemię spuściwszy. Chodził jak chmura z piorunami, a co usta otworzył, to klął.... Spojrzał na mnie, ja na niego.
— A co?
— A co?
— Nic! — ruszył ramionami — skaranie Boże i kwita.
Wziąłem go na stronę, zaklinając, żeby mi wszystką prawdę powiedział...
— Mów... proszę... jak jest i jak się to skończy?
— Co ty chcesz? — rzekł niecierpliwie. Źle się stało, a Bóg jeden wie jak się skończy.
Od niegom się też dowiedział, że Wojżbunównę zawieźli na folwark, i że Książę jej nie odstępował. Co się tam działo, nikt nie umiał powiedzieć, ale zmartwieni byli i powarzeni wszyscy. Część ludzi z Księciem została i folwarku pilnowała. W Nieświeżu pustki były i cisza. Tak minął dzień, dwa, ba i tydzień cały, a książę się nie pokazywał. Przysyłano tylko po różne rzeczy i ludzie się na służbie mieniali. Przed obcymi mówiono, że Książę był na polowaniu, ale niewiadomo w jakie udał się lasy. Ósmego dnia zrana, gdym nie spiesząc się ubierać, o godzinie dziewiątej jeszcze w opończy siedział, przyleciał Piotrowski do mnie.
— Książę powrócił!
— A cóż?
— Nic nie wiem, ale jest.
Poszedłem tedy na służbę.
Na pokojach było dosyć ludzi, Miecznik nierychło się pokazał. Spojrzałem zdaleka i znalazłem go zmienionym: twarz miał obrzękłą, oczy czerwone, czoło chmurne, posępny był i milczący, jak człowiek nie rad z siebie. Ten i ów wystrzelił z konceptem, nie roześmiał się wcale. Pogrzebowe były humory.
Po obiedzie dopiero, tu i owdzie sznurkując, począłem się dowiadywać i przekonałem, że Wojżbunówna — uciekła. Jakim się to sposobem stało, nikt jeszcze nie wiedział, posądzano różnych, że jej do tego przez litość dopomogli, lecz wszyscy się uniewinnili. Trzymał ją Książę na folwarku, dom był cały ostawiony do koła, przy drzwiach i oknach dzień i noc straże. Nikt oprócz jednej panny garderobianej i Księcia do niej nie wchodził.
Pomimo to w tydzień po przywiezieniu jej tam, zniknęła. W alkierzu przy pokoju okno było wyjęte, a ci co pilnowali, leżeli pod niem pijani tak, że się ich dobudzić nie było podobna. Później się okazało, że narzeczony panny, Dulemba, nie mogąc jej ratować siłą, pracował różnemi sposoby, dopóki jej nie uwolnił.
Rozesłano pogonie na wszystkie strony i trakty; Książę sam chciał pędzić, lecz nigdzie nie było ani śladu.
Tak się ta smutna tragedja szlachecka skończyła na pozór, na twarzy księcia Miecznika i w całem obejściu się jego, humorze, zostawiwszy po sobie ślady. Opryskliwy się stał, dumny, gniewny, i nierychło go to obeszło.
Miałem naówczas wioszczynę zastawem w Nieświeżczyźnie, z łaski Księcia, uprosiłem więc sobie konia i pojechałem spocząć do domu, aby licha zapomnieć.
Po szlachcie szeroko się rozniosła wieść o napadzie na Rabkę; na Księcia pioruny rzucali niektórzy, odgrażali się i wywoływali, że mu to kiedyś odpłacą, ale ci, co z Radziwiłłów żyli, bronili też zajadle, w śmiech i żarty obracając całą sprawę. Pamiętam jednego poczciwca, co na całe gardło wołał: Gdyby Księciu Jegomości zachciało się mi wykraść moją Kachnę albo Julisię, anibym mruknął; tać to posag pewny, a mężówby znalazły na kopy. Jednakże nie wszyscy to tak brali. Jam milczał, Bogu tylko wiadomo co mnie to kosztowało, Księcia kochając, a nie mogąc mu tego przebaczyć. Tydzień na wsi siedziałem zamknięty, gryząc się a desperując. Przyjechał do mnie, dowiedziawszy się, żem w domu, Szyłejko i zaraz na progu pogroził.
— A toż i ty tam był — rzekł — a przedemnąś zmilczał! niepoczciwy!
— Gdzie? jak co? — chciałem się wykręcać, nie było sposobu.
Szyłejko mruknął tylko:
— Niech Bogu Książę dziękuje, że go kula nie trafiła, na którą zasłużył.
Od Szyłejki się też dowiedziałem na pewno, że Dulemba pannę wykradł i do Wilna ją odwieziono, gdzie Wojżbun także z ran się wyleczył, a doktorowie obiecywali, iż go na nogi postawią. W starym życia było tyle, iż mimo ran i strasznego krwi upływu, mimo boleści jaka go dotknęła, przychodził do siebie.
Wszyscy sądzili powszechnie, że teraz proces kryminalny Księciu wytoczą, i lada dzień, co godzina woźnych i pozwów się spodziewano. Zdawało się to tak nieuchronnem, iż się tylko dziwiono opóźnieniu. Posyłano na zwiady daremnie; ile się razy jaki prawnik pokazał w Nieświeżu, myślano, że od Wojżbunów. Miecznik wiedział, iż przypłacić musi i to nie mało, jeśli się zechce od wieży, od infamii może i przykrego świecenia oczyma uwolnić. Tymczasem ów proces nie przychodził, ani słychać było o nim.
Przebywszy jakiś czas na wsi mojej, gdy mi się zanudziło i zatęskniło za Nieświeżem, powróciłem tam, żeby się czegoś pewniejszego dowiedzieć, bo po wsiach same chodziły plotki.
Zastałem wszystko po dawnemu. Na oko nie było zmienionego nic, porządek i obyczaj zwykły, szlachty gotowej na wszelkie usługi pełen zamek i pokoje. Poszedłem i ja się Księciu pokłonić.
Chociaż udawał wesołość, znać było, że się nie swój czuł, blady był, zasępiony, i lada najmniejsze przeciwieństwo wpadał w taki gniew, że ludzi strachem nabawiał.
Z założonemi w tył rękami, chodził po całych dniach z pokoju do pokoju, a gdy kto do niego przemówił, dwa i trzy razy powtórzyć musiał, nim go Książę zrozumiał.
Zobaczywszy mnie:
— Zguba się znalazła — rzekł — a gdzieżeś to ty bywał, panie kochanku?
— W domu się trochę gospodarowało!
Głową pokręcił i poszedł odemnie. Nie okazał mi ani żalu, ani gniewu, owszem łaskaw bardzo był dla mnie. Dowiedziałem się, że do Rejtena posyłał Wołodkowicza, żeby przyjechał do Nieświeża, zaklinając się, iż złego słowa nie powie, bo żalu doń nie ma. Ale ten nie prędko się tu znowu znalazł, bo sam miał żal, którego się pozbyć nie mógł. Drugiego dnia sam mnie zaczepił:
— A może tobie czego potrzeba na gospodarstwo? nasienia pewno dobrego nie masz? to gadaj.
Podziękowałem za łaskę, ale obsiać się było, dzięki Bogu, czem.
Przez cały dzień przyglądając mu się z daleka, czytając z jego twarzy, łatwom wyrozumiał, że cierpiał, tylko się z tem ukryć pragnął, bo nie lubił, aby go konsolowano, i w sobie wszystko przetrawiał. Koncepta wymyślał, choć mu się nie udawały. Śmieli się z nich tylko ci, co gotowi byli i płakać dla łaski pańskiej i na pogrzebie tańcować. Tych on nie lubił, choć ich znosił przy sobie, a przy okazji niemiłosiernie się z niemi obchodził.
Wszystko się jakoś nie wiodło, i myśliwstwo, i zabawy, i pijatyka, i teatr, i muzyka. Wymyślano różne różności, nic w smak nie szło. Proces jak miecz Damoklesa wisiał nad głowami, bo zdawał się nieuchronny. Zatoczy się bywało wózek przed oficyny, albo pokaże jaka figura nowa, którą można za kauzyperdę wziąć zdala, wnet posyła Książę: kto? z czem? Byle się drzwi otwarły a nowa twarz w progu, ot i pozwy. Gotując się do tej sprawy, ludzi, co byli na polowaniu, aby nie było komu świadczyć, porozsyłano po różnych dobrach Radziwiłłowskich; były i konferencje prawników, i narady jak się bronić, i wszelkiego rodzaju wcześnie przedsiębrane ostrożności.
Tak upłynęło jakoś miesięcy kilka i powoli ludzie się uspokoili. Jednego ranka wpada do mnie Wołodkowicz, oznajmując, że Książę sobie życzy, abym mu towarzyszył mającemu w jego interesie jechać do Wilna.
— A no, dobrze, skoro Książę każe.
Anim się spytał nawet z czem i po co jedziemy? Co mnie do tego? Gęba Wołodkowicza miała odpowiadać za wszystko, a jam był tylko dla bezpieczeństwa i straży około szkatułki dodany.
Poszedłem na zamek, Książę mi powtórzył:
— Jedźże, panie kochanku z Wołodkowiczem, żeby się w drodze biedactwo nie nudziło; będziecie sobie w warcaby lub marjasza na zdrowaśki grać mogli.
I Wołodkowicz i Książę pędzili niezmiernie; ledwieśmy się uwinęli ze śniadaniem, konie i służba stała w pogotowiu. Do pieniędzy zawsze dodawano hajduków, po jednym, po dwu, barczystych chłopów, coby się i djabła nie ulękli. Mieliśmy ich też przy sobie. Konie były doskonałe bieguny, a o kości nasze mało komu chodziło, więc jazda poszła raźno. Wołodkowicz ze mną po swojemu i po młodemu baraszkował, żartowaliśmy, pletli co ślina do gęby przyniosła; o Wojżbunównie nikt i nie pomyślał, bo to się prędko na świecie wszystko zapomina. Już pod samem Wilnem, stanęliśmy na popas w karczmie w lesie, aby tylko konie wytchnęły. Tymczasem zerwała się burza wiosenna i jak to one mają zwyczaj, nad lasami hulać, a sosnom łby kręcić, gdyśmy sądzili, że rychło przeminie, szalała do wieczora. Piorun walił po piorunie, jodły się paliły jak świece, a myśmy się tylko patrząc żegnali, bo ot, ot zdawało się w karczmę palnie. Nie było sposobu wyruszyć, aż Wołodkowicz kląć zaczął słotę. Dotąd nie miarkowałem z czem jedziemy.
— A cóż bo ci tak pilno? — zapytałem — Wilno nie uciecze.
— Mnie ono nie pilno — rzekł — ale Księciu, i dla niegobym już rad być z powrotem. Sprawa mu ta dogryza, że spoczynku nie ma.
— Jakaż to sprawa? — spytałem.
Wołodkowicz był w dobrym humorze i usta mu się rozwiązały.
— Alboż nie wiesz? — począł — przecieżeś w tej biedzie z nami był, jeśli nie do końca, to na zagajeniu. Tać to nie o co idzie, tylko o tę nieszczęsną Felisię Wojżbunównę i o Rabkę Czerwoną, bodajbyśmy ich byli nie znali!
Dopiero się rozgadał, że książę za Wojżbunówną jeszcze szalał, że mu jej i ojca żal było, że na sumieniu niespokojny, że nie mógł się dotąd ukoić i krzywdy im wyrządzonej sobie przebaczyć. Chciał koniecznie naprawić to, o ile było w możności.
Może, gdyby był szlachcic, obyczajem pospolitym, proces mu wytoczył, wziąłby na kieł i bronił się; lecz doniesiono Księciu, iż Wojżbun stary z ran się wyleczywszy, gdy go adwokaci namawiali na rozpoczęcie sprawy, miał im odpowiedzieć, nie jeden raz, ale po kilka razy powtarzając:
— Nie do sprawiedliwości ludzkiej, ale do Bożej się uciekam. Nie pozwę Radziwiłła przed trybunał inny, tylko na sąd ostateczny, przed tego Sędziego, co wszystkich nas sądzić będzie na Józefatowej dolinie. Po co nam pozywać? łba mu nie zetną, a córki mej wstydu, moich utrapień i krwi mi wylanej nie wynagrodzi mi niczem, na toby całej Radziwiłłowszczyzny nie stało. Nie żądam od niego nic... Bóg pomści mnie. Nie poszanował mojego dziecka, nie będzie miał dzieci... umrze bezpotomnym!
Księciu to wszystko powtórzono; udawał, że się śmieje, ale mocno wziął do serca. Naprzód przez plenipotenta posłał Wojżbunom pięć tysięcy czerwonych złotych, które Wojski ze wzgardą i oburzeniem odrzucił; teraz ponownie przez Wołodkowicza wyprawiał już piętnaście, byleby z Wojżbunami polubownie skończyć.
Wiedziano o tem, że Dulemba chciał się z panną żenić i na kolanach ją o to prosił, aby go nie odpychała; ale Wojszczanka odpowiedziała mu, iż do niczyjego domu sromu swego wnieść nie chce i nigdy nie pójdzie za nikogo.
Książę się tem gryzł, tak, że spać, ani jeść nie mógł, wołając nieustannie: — A niechże mnie kto od tych Wojżbunów raz uwolni! Dam, co zechcą.
Wołodkowicz, ufając swej swadzie i zręczności, dał słowo Księciu, że na starym zgodę wymoże, a mnie chciał mieć za świadka, aby potem ludzie nie mówili, iż trudu skąpił, lub tym podobnie. Długośmy mówili o tem. Wołodkowicz ręczył, iż nie było jeszcze nigdy przykładu, aby Książę co tak wziął do serca.
Uważałem, że mój towarzysz do zbytku sobie ufał; wyjechał z Nieświeża z tą pewnością, iż Wojżbuna nie w ten to inny sposób weźmie; ale gdym ja począł wątpić, i on jakoś zmilkł z przechwałkami. Teraz i jemu się już to coraz mniej łatwem wydawało.
Burza się nie ustatkowała aż pod noc. Mieliśmy przed sobą lasy same i piachy straszne, po których noga za nogą wlec się było potrzeba; jednakże Wołodkowicz podnocowawszy, konie drugi raz napoiwszy, gdy burza ustała, przed świtem ruszyć kazał. Tak drzemiący dowlekliśmy się do Ostrej Bramy, gdy się godzinki poczynały. Tuśmy się wysiedli pomodlić. Ludzi było niewiele, przedemną tylko klęczała kobieta w żałobie grubej, młoda jeszcze, której twarzy dojrzeć nie mogłem, ale piękna figura pańska i jakaś szlachetność w niej, kazała się domyślać bodaj jakiej księżnej incognito. Gdy śpiewanie się skończyło, a kobieta wstała i obróciła się ku nam chcąc odejść, poznałem w niej Wojżbunównę.
Zimno mi się zrobiło, gdy mnie oczyma zmierzyła. Coś w niej takiego było, jakby z grobu na pomstę wstała i do żywych nie należała; piękności nie utraciła, ale owa młodość i wesele, jakiemi czarowała dawniej, ustąpiły jakiejś takiej powadze uroczystej, że mi się zdała niby męczennicą, z pierwszych wieków chrześciaństwa, o których w Żywotach Skargi czytywałem. Miała na sobie majestat boleści, a dla chrześcian przez boleść odkupionych, jest on na ziemi największym z majestatów i ma w sobie potęgę wielką.
Caluteńka była w czerni i zasłonie czarnej, przy której twarz gdyby marmur błyszczała. Ażem się cofnął, a Wołodkowicz też ją poznawszy zżymnął się, jakby upiora mściwego zobaczył. Może być, że i ona sobie jego twarz przypomniała, gdyż ujrzeliśmy ją w tył się też cofającą, jakby na węża nadeptała, i co miała iść podle nas, obeszła zdaleka, nawet oczu już na nas nie podniósłszy.
Gdyśmy i my wstali, pieszo za bryczką idąc do Bernardynów, bo Wołodkowicz w żadnej gospodzie, dla pieniędzy które wieźliśmy, stawać nie chciał, rzekłem do niego:
— A co? zły omen, twarz Wojszczanki i jej strój nic mi dobrego nie wróżą.
Wołodkowicz udał, że fantazji nie traci, ale na prawdę i on już mniej sobie ufał.
Poszliśmy tedy do klasztoru, gdzie nas ojcowie, jak nie można lepiej, przyjęli. Szkatułkę zaraz hajducy odnieśli do Gwardyana, a my umywszy się i przyodziawszy, ruszyliśmy na zwiady.
Na przyjaciołach Radziwiłłom w Wilnie nie zbywało, co krok tu było wspomnienie ich zapisane, a ludzi im oddanych i klientów domu ćma nieprzeliczona. Poszliśmy naprzód do Kardynalii, gdzie Książę kazał widzieć się i radzić z niejakim Harkiewiczem. Była to na pozór mała figura, ale przez niego się wielkie rzeczy robiły. Harkiewicza tytułowano Pisarzowiczem, bo choć był stary i siwy, własnego tytułu żadnego nie miał. U Radziwiłłów też ani plenipotentem, ani prawnikiem, ani żadnym oficyalistą nie był. Dawano mu od niepamiętnych czasów mieszkanie na tyłach w Kardynalii, i z kasy rocznie, tytułem gratyfikacji wypłacano złotych tysiąc. Harkiewicza, choć na pozór nic nie znaczył, obawiali się wszyscy jak ognia. Ktoby nań patrzał, wziąłby go za najniewinniejszego w świecie człowieka, zdawało się, że nigdy nic nie robił i na nic się nie oglądał, a wiedział wszystko.
Z rana szedł naprzeciwko do kościoła św. Jana na prymaryę każdego dnia, nie chybiając nigdy, zawsze jednakowo ubrany, kontusz niezmiernie długi po kostki, szabelka mała, czapka bardzo wysoka pikowana i stercząca, wąsik, jak sznureczek, twarzy pół łokcia, gęba szeroka, zamknięta i zaciśnięta, jakby go przez pysk płatnął i zaszył. Z kościoła zaraz w prawo do garkuchni szedł na piwo grzane ze śmietaną, bo kawy nie lubił; polewkę przełknąwszy, ulicą wprost przed Ratusz na Imbary, i tu słota, czy pogoda, spacerował. Gdy lato, w sieni ratuszowej szukał sobie schronienia.
Obiad zawsze jadł u przyjaciela, niejakiego Hanusza, który był urzędnikiem przy magistracie; poczem odbywał już do późnego wieczora pielgrzymki niby bez celu, po ulicy niewielkiej, od sklepu do sklepu, z każdym się wdając w gawędkę, około zamku, po kanoniach i t. p.
Znali go w Wilnie wszyscy jak zły szeląg, ale nikomu on tam nie szkodził, nikt doń zęba nie miał, oprócz sług Radziwiłłowskich, na których miał baczne oko.
Gdy od niego list przyszedł, było to znakiem, że się coś stać musiało ważnego, bo pisywać nie lubił, i będąc zmuszony, gryzmolił jak kura, że trudno było odczytać a trudniej zrozumieć. Miał taki sposób wyrażania się zagadkowy, że trzeba się z nim było znać, aby dociec, co chciał powiedzieć. Najczęściej w liście samym nie było nic, dopiero w przypisku stała enigma.
Harkiewicza, dopytawszy na tyłach jego mieszkania, nie zastaliśmy, a całe drzwi były zapisane kredą nazwiskami osób, co nas poprzedziły. Kawałek kredki na ten cel uczepiony był na sznurku. Musieliśmy iść go szukać pod Ratusz, na Imbary. Po pikowej czapce wysokiej Wołodkowicz go poznał w tłumie. Zbliżył się.
— Czołem, czołem! zkądże Bóg niesie?
— Z Nieświeża.
— A Książę?
— Zdrów, kłaniać się każe!..
Wołodkowicz się doń zbliżył i począł mu coś do ucha szeptać, na co on nic nie odpowiedziawszy, zapatrzył się na stragan przekupki blisko stojący.
— Niech-no pan zobaczy — zawołał wskazując na sznurku figi — jakie to u nas w Wilnie przedziwne owoce włoskie sprzedają, warto im dać gęby... Takich w Nieświeżu nie dostanie.
Znając dziwaka, Wołodkowicz się rozśmiał.
— My tu, panie Pisarzowiczu, nie potośmy przyjechali.
— Wiem, wiem, na kołduny! no i to się znajdzie.
Popatrzaliśmy nań — stał, głową przerzucając na wszystkie strony.
— Czy uwierzycie państwo — zawołał — jakie to dziś czasy nastały! Ludzie zgłupieli zupełnie. Wczoraj na moje oczy widziałem Łazarowicza, któremu burmistrz Hendrych dał w ucho, ale zlekka, jak on za to pięćdziesiąt czątych odmówił. Pieniędzy jak plewy.
Tymczasem szliśmy dalej. Wołodkowicz począł rozpytywać o domek na Zarzeczu, w którym Wojskiego szukać trzeba było.
— Ino na dach patrzcie, — rzekł Harkiewicz — gdzie dudki siedzą, tam ich pewno znajdziecie.
Nie było sposobu dopytać nic, a tu czas upływał.
— Kazał nam Książę się z panem poradzić — zakończył mój towarzysz — cóż nam radzicie?
— Hm? co ja radzę? — odparł Pisarzowicz. Gdyby Książę się mnie był spytał o radę, temu pół roku, możebym ją był znalazł; teraz, ta kieszeń, w której nosiłem rady, przedarła się i wszystkiem pogubił po bruku.
— Wiesz co, — odezwał się do Wołodkowicza wskazując — jeżeli chcesz, poradzimy się indyczki.
Indyczką zwano przekupkę siadającą z różnemi rupieciami na Imbarach. Wyglądało to na żarty, ale od Harkiewicza znosić trzeba było wszystko. Wziął pod bok Wołodkiewicza i poprowadził go do przekupki.
— Jejmość! Sławetna pani Pawłowo — zawołał — przyszliśmy do niej po radę.
Indyczka się wzięła w boki i patrzała na nas, coraz to nosem pociągając, bo chustki znać zapomniała w domu.
— O cóż to Jasnym panom chodzi? — spytała.
— Jeden mój znajomy sumienie sobie okaleczył — rzekł Harkiewicz — co tu na to robić? Przykładaliśmy plaster złoty, nic nie pomaga; co gorzej, kalecząc siebie, drasnął i czyjegoś honoru... Tamten sobie nic przykładać nie daje.
— Hm? Co waćpan mącisz, plączesz po swojemu, panie Pisarzowicz! — krzyknęła przekupka — daj ty mi święty pokój z sumieniem, i ustąp się, bo ludziom łokieć mój zasłaniasz.
— Widzisz asindziej — dodał Pisarzowicz — kiedy pani Pawłowa rady dać nie umie, cóż ja dopiero, będąc sto razy od niej głupszy! Ona ma kamienicę na Łotoczku, a ja w komornem siedzę na Kardynalii.
Mieliśmy już odchodzić, gdy Harkiewicz wziął Wołodkowicza pod rękę.
— Chcesz rady? idź, zjedz flaków z imbirem, napij się dobrego wina, przejdź się po zamkowej górze, wykąp się w Wilii, konie popaś, piernika kup na gościniec i wracaj do Nieświeża, a mnie do nóg Księcia Jegomości racz złożyć.
To mówiąc odszedł.
Myśleliśmy, że pół waryata — i nie oglądając się, poszliśmy na Zarzecze.
Wojski mieszkał u krewnych, w nędznym dworku starym, pokrzywionym i brudnym. Ledwieśmy się do niego dopytali. Wojżbunowie stali na pięterku nizkiem, do którego się po wschodkach lichych w ciemnościach drapać było potrzeba. Zapukaliśmy do drzwi, i Wołodkowicz nie czekając pozwolenia i nie pytając wszedł. Stary leżał na łóżku, ale ubrany, nikogo przy nim nie było. Obok na stoliku książka od nabożeństwa, a na niej różaniec kapucyński. Ręce miał pod głową założone, twarz wybladłą i pozapadaną, po skroniach żyły jak sznury. Dość nań było spojrzeć, aby ochota odeszła od konwersowania.
Spojrzał na nas długo, i poznawszy znać kłaniającego mu się Wołodkowicza, wstał szparko, jakby go sprężyna podniosła, zadygotał, siadł, rękami się wspierając obiema na łóżku.
— Czego ty tu chcesz? czego? czego? — zakrzyczał — pokoju mi i tu jeszcze nie dajecie? wy, Radziwiłłowscy służalce! Znam was wszystkich, na twarzy wam wypisano, żeście się ludźmi być wyrzekli, wiem z czem przychodzicie! Tyś Wołodkowicz przyjaciel od serca tego Miecznika, który ani serca nie ma, ni sumienia. Imię nosisz szlacheckie, poczciwe, a lokajską pełnisz służbę. Czego chcesz? co ci twój pan kazał powiedzieć??
Wołodkowiczowi krew twarz zalała.
— Panie Wojski — rzekł jąkając się — i wiekowi pańskiemu i żalowi się przebacza obrażające wyrazy. Służę Radziwiłłowi nie dla chleba, ale dla przyjaźni. Posłuchaj pan: Książę chwilowej krewkości swej żałuje. Każdy człowiek uledz może gorączce i zapamiętaniu. Bóg raczy wiedzieć, czyście go sami do tego nie doprowadzili. Aleć wszelki żal i gniew ma miarę i granice.
— Są takie żale, którym miary nie ma — odrzekł Wojski wzdychając. — Spokoju u was tylko proszę, więcej nic. Dajcie mi pokój! zapomnijcie o mnie! Uciekłem od waszej bandy aż tu, a i tu mnie ścigacie, ludzie bez sumienia, ludzie bez litości!
— Panie Wojski — przerwał Wołodkowicz — ja posłem tylko jestem, posłów ni wieszają, ni ścinają, książę Miecznik...
— Nie wspominaj mi go! Czego to zwierzę dzikie chce odemnie? Niech będzie spokojny! Nie pozwę go przed ludzi, wiem to dobrze, iż Wojżbun z Radziwiłłem, choćby najświętszą miał sprawę, to jej nie wygra. Nie potrzebuję od niego nic. Powiedzcie mu jeszcze raz wy, co mu już musieli odemnie mówić drudzy, co powtarzam zawsze; Ja, Wojżbun, pozywam go przed trybunał Wszechmocnego i Sprawiedliwego Boga, za krzywdę moją! Na ziemi z nim i do niego nie mam nic, rozprawimy się gdzieindziej. Jest Bóg! jest Bóg! — dokończył ręce podnosząc ku niebu.
Wołodkowicz przejęty chwilę zmilczał.
— Panie Wojski — dodał opamiętawszy się — ja przynoszę panu od Księcia przyznanie się do winy, w imieniu jego proszę was o przebaczenie. Nie ma grzechu, któregoby skrucha nie zmazała.
— Ale są takie, za które całe życie pokuty nie starczy — przerwał Wojski. — Sprawy tej ani on, ani ja, ani ludzie sądzić nie będą, ale Pan Bóg!
I powtórzył z wyrazem takim, że mnie dreszcze przeszły:
— Jest Bóg! jest Bóg!
Wołodkowicz pomięszany, już nie wiedział z jakiej beczki zacząć.
— Panie Wojski — odezwał się obcesowo — nie ma tu co długo rozprawiać. Za szkody zrządzone w Rabce, za spalony dwór i zabudowania, Książę przysyła przezemnie piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Usłyszawszy to Wojski, w furyi, zerwał się z pięściami ściśniętemi z łóżka, i począł rękami rzucać.
— Pieniędzmi, pieniędzmi chce mi płacić ten krezus obrzydły! — zakrzyczał — u was się wszystko na dukaty redukuje; cześć, poczciwość, rany, łzy, spokój, wstyd, honor, wszystko! Znikczemnieli magnaci nauczyli was wszystko sprzedawać i za wszystko brać pieniądze, alem ja jeszcze się rodził, gdyśmy inni byli — i pokazał nam drzwi.
— Precz!
Wołodkowicz stał cały w potach, a co się ze mną działo przez ten czas, nie wypowiem, krew mnie ogniem w twarz piekła. Gdyśmy się z miejsca nie ruszali, Wojski podniósł głowę i powtórzył nakazująco:
— Wynoście się ichmość, proszę, tu nie karczma, za drzwi! za drzwi!
— Panie Wojski — zawołał Wołodkowicz — na miłość Bożą was zaklinam, ochłońcie z gniewu, dla miłości Chrystusa przebaczcie.
— Nigdy! — rzekł Wojski ponuro — nigdy! Moje rany i krew moją przebaczyłem dawno, ale sromu imieniowi memu zadanego, ale ohydnego gwałtu, porwania mojego dziecięcia, nigdy, przenigdy! Gdy konać będę, a ksiądz mi nakaże przebaczenie dla zbawienia, zbawienia się wyrzeknę a nie daruję, bo nie mogę! bo gdybym rzekł: przebaczam, skłamałbym, a Bóg widzi serce moje! Nie! Wyzywam go na Sąd Boży, bo na ziemi dla mnie nigdzie sprawiedliwości nie ma. Ząb za ząb, dziecko za dziecko. Zejdzie bezdzietny, powiedz mu to, jeśli ty sumienie masz Wołodkowicz: pozywam go na sąd Boży!
Mówił już i powtarzał jedno, jak nieprzytomny, a ręką wskazywał na drzwi...
Wołodkowicz uparty ani się ruszył. Wtem drzwi, zaraz przy łóżku będące od drugiej izdebki, otworzyły się i weszła Wojżbunówna w czerni, taka, jakeśmy ją widzieli u Ostrej Bramy, a może straszniejsza jeszcze. Patrzeć na nią nie było podobna, takim splendorem żałoby i rozpaczy była okrytą; takim, że gdyby z nim wyszła przed trybunał złożony bodaj z samych Radziwiłłów, osądziliby za nią, a potępili Miecznika...
Nie potrzebowała słów, by się skarżyć, dosyć jej stanąć było i okazać się. Oczy miała zapadłe, wypłakane, twarz bladą, usta sine, brwi ściągnięte. Ubrana jakby po zakonnemu, wyszła przez drzwiczki uchylając głowę, potem podniosła się, wyprostowała, ręce założyła na piersi i stanęła, śmiało patrząc na Wołodkowicza, który się kroków parę cofnął.
— Nie dręczcież ojca mojego — rzekła głosem, w którym jakby łzy czuć było — nie dosyć wam tego coście na dom i głowy nasze zanieśli? Czy chcecie go dobić? mnie dobić, aby występku śladu nie zostało? Nie mogąc szablami, dorzynacie nas słowami i wstydem. Gdzie uciec od was? dokąd się schronić? Już na tej ziemi kąta spokojnego nie mamy.
I odwróciła się ku ojcu, który stojąc blady, drżał.
— Idźmy my ztąd — dodała — gdy ich się pozbyć nie można.
Wojskiemu znowu się ręka podniosła i wskazywał na drzwi. Spojrzeliśmy na siebie, nie było tu co dłużej popasać; skłonił się Wołodkowicz zły i kwaśny, poszliśmy. Obu nam pot zimny ciekł z czoła; kawał uszliśmy Zarzeczem, nim słowo się z ust dobyło.
— Cóżem miał czynić? — wybuchnął wreszcie Wołodkowicz. Byłeś świadkiem. Z niemi żadnej rady nie ma. Daremna rzecz! złe się stało, zapomnieć o tem potrzeba; póki oni sami nie ochłoną i refleksya im nie przyjdzie lepsza.
Uszliśmy zaledwie kilka kroków, gdy patrzymy, stoi w pikowanej czapce Harkiewicz, jakby na nas czekał.
— Piękny dzień, mocpaneńku — zawołał zdala — chodziliście pewnie do łaźni? Na Zarzeczu dawniej łaźnie były sławne i postrzygaczów dużo mieszkało.
Nie było mu co odpowiadać, przyłączył się do nas, a po chwili zapytał Wołodkowicza:
— Domyślam się, że musieliście z sobą przywieść złoty plaster, o którym nie wiem czy ja mówiłem, czy Indyczka, ale mniejsza o to... Jakiej on jest wielkości, czy nakryje całą ranę?
Nam już było tak markotno, że Wołodkowicz bez ogródki odpowiedział:
— Mam z sobą piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Harkiewicz się za głowę pochwycił, a bardziej za czapkę.
— Jezusie Nazareński — zawołał — ileby to poczciwej szlachty i szlachcianek za te pieniądze kupić można!
Szliśmy milczący.
— Wiesz asindziej co? — dodał Harkiewicz — jest tutaj niejaki Dulemba, biedne, poczciwe chłopczysko, któremu jedna panna odmawia swej ręki pod tym pozorem, że się jej raz niedźwiedź dotknął. Co ona temu winna, co on temu winien, tego ja nie wiem. Niedźwiedź poszedł w las i po barciach miód sobie wydziera. Gdyby tego Dulembę skaptować, możeby się na co zdało.
Ani mnie, ani Wołodkowiczowi nie trafiło do przekonania, ale nie sprzeciwialiśmy się i poszli do Bernardynów na obiad. Z tej aprehensji, jakiejśmy doznali, ani on, ani ja nie tknęliśmy nic. Postawił przed nami gwardyan gąsior wina, tyle tylko żeśmy podchmielili ze smutku. Wołodkowicz zamiast szukać Dulemby, do którego nie wiedzieć jak było przystąpić, wziął na rozum i po stole poszedł do Gwardyana, przed którym całą sprawę mógł wyspowiadać, a nie była też ona tajemnicą. Począł go prosić, czyby on, jako osoba duchowna, nie mógł pośredniczyć do zgody.
Brał już to na siebie sam, jeśliby się księdzu ta interwencya udała, że mu przyrzekł pięćdziesiąt fur legominy w jesieni i dwadzieścia pięć baranów.
Gwardyan podjął się zrazu ochotnie bardzo, zawinął się wnet i poleciał. Myśmy tymczasem na miasto poszli, do znajomych, na oględziny.
Odbywał się właśnie jarmark Ś.-Jerski, można było różnych rzeczy dostać; więceśmy się po budach włóczyli, a potem po mieście, co krok znajomych spotykając, z Lidzkiego szczególniej, i co krok: — Jak się masz? Co ty tu robisz? Góra z górą! — Natrafiliśmy tu i na Szyłejkę, który przyjechał za pokupkami do domu, a na prawdę, żeby się rozerwać, bo oprócz trochy szafranu, migdałów i rodzenków i kandyzowanego cukru, więcej podobno nic nie zawiózł na Sierzputowszczyznę. Szyłejko całą sprawę znał, z Dulembami był dobrze, przyszło mi na myśl przez niego sprobować z młodym się zetknąć. Szyłejko przyrzekł go przysposobić, ale zapowiedział, iż pono nic z tego nie skorzystamy, bo Dulembie panna już drzwi zamykała, widzieć go nie chce nawet, i zapowiedziała mu, że ani za niego, ani za nikogo w świecie za mąż iść nie chce. Dulemba lamentował, rozbijał się, pod oknami próżno błądził.
Przyrzekł mi Szyłejko, że nas jakoś sprowadzi, bośmy jemu pomagać byli gotowi, byle on nas wspierał nawzajem. Wołodkowicza już korciało nazad do klasztoru i niedługo zabawiwszy kopnęliśmy się oba, Furtjanaśmy spytali, czy już Gwardyan powrócił? Odpowiedział, że jeszcze nie. Im dłużej bawił, tem dla nas lepsza zwiastowała się nadzieja. Chodziliśmy oczekując na niego, i różnym świętym obrazom po nad drzwiami cel się przypatrując. Już nieszpory się kończyły, gdy nareszcie chód dał się słyszeć i nasz poseł się pokazał; ale z miny zaraz widać było, iż nic nam dobrego nie przynosił z sobą. Otworzył drzwi celi milcząc, weszliśmy za nim, spuścił kaptur, dobył chustki z rękawa, czoło otarł, westchnął.
— Przepadła legomina i barany! — zawołał — nic nie zrobiłem!
I ręce rozpostarł.
— Bóg widzi, szło mi o łaskę książęcą więcej niż o jałmużnę, przemawiałem rzewnie do ojca i do córki (otarł znowu pot kroplisty z czoła). Kamienni ludzie, powiadam wam, kamienni! Nagryzłem się, namęczyłem, nahuczałem, darmo...
Cóż więcej pytać było?
Nazajutrz przyszło skosztować Dulemby: poczciwy chłopiec spił się z nami i spłakał. Wołodkowicz mu się zaklął, że panna oprócz tego, iż ją gwałtem porwano... i na ludzkie narażono języki, nie miała Księciu nic do wyrzucenia, bo ją szanował. Żal było Dulembie i jej, i tych piętnastu tysięcy, ale próżno probował, zaklinał, prosił; dano mu odprawę. Staliśmy dwa dni czekając i nim się posługując. Wreszcie u panny otrzymał audencję, ale po to tylko, aby mu zaprzysięgła, iż niczyją nie będzie.
— W lat dwadzieścia — rzekła mu — ludzieby mogli dzieciom naszym przypominać, iż ich matka porwaną była przez dzikiego magnata i w jego mocy zostawała. Niech pamięć tego nieszczęścia na nikogo nie spada, niech ona ginie zemną.
Tak się nasza niefortunna podróż skończyła, i zyskaliśmy na niej tylko tyle, żeśmy pannom nieświezkim pierników przywieźli z jarmarku.
Wołodkiewicz jak do Wilna pędził, tak potem do Nieświeża na raku lazł; nie pilno mu było, jak to mówią po prostu: — kpa oberwać — a tego był pewnym.
Droga, choć w najśliczniejszy czas wiosenny, zeszła nam smutnie i nudno. Przybywszy do Nieświeża, jeszcześmy z bryczki zsiąść nie mieli czasu, gdy Książę przysłał dworzanina, aby Wołodkowicz, jak stał do niego spieszył. Jam do stancji poszedł, nie mając po co iść na burę.
Wieczorem Książę się nie pokazał, mój towarzysz chodził milczący, wąsa pokręcając i w sufit patrząc. Dowiedziałem się tylko od niego, że Książę kazał te piętnaście tysięcy złożyć w depozycie u Bernardynów, a Wojskiemu przez plenipotenta oznajmić iż one tam leżeć będą, aby je zabrał kiedykolwiek zechce.
Lecz upłynęło pono lat pięć, czy więcej, gdy Księciu przyszło w kontrakty płacić komuś, a pod ręką naówczas nie było pieniędzy; wypadkiem sobie przypomniano te piętnaście tysięcy. Kazano zapytać, czy jeszcze były? Bernardyni odpowiedzieli, że się o nie nikt nie zgłaszał.
Doszło do Księcia, iż go stary Wojżbun pozywał przed trybunał Boży i przeklinał na bezdzietność; z początku jeszcze nie brał tego tak do serca, potem coraz więcej. Po pierwszem ożenieniu Księcia, które się nie powiodło, jak wiadomo, począł Wojżbunównę przypominać i przed swoimi zaręczał, że mu ona z pamięci nigdy na chwilę nie wychodziła. Sam będąc z poufałymi, często wzdychał i powtarzał:
— Nie ma dla mnie, nie było i nie będzie kobiety jak ta jedna. Małom ją widział, krótko znałem, a w sercu mi się zapisała, iż jej wyrugować nie mogę.
W ciągu następnych lat znacznie się Książę ustatkował i spoważniał, hulanki w Nieświeżu coraz były rzadsze.
Zdawało się, że czas zatrze wspomnienie tej nieszczęśliwej godziny, lecz wszyscy to zważali, iż Księciu się tęskniło bez żony, a amory mu wszelkie tylko dysgust sprawiały.
W Rabce Czerwonej przez lat kilka nikogo nie było oprócz dzierżawcy, który ją na nowo odbudowywał. Później dowiedzieliśmy się, iż Wojski z córką powrócił na wieś. Księciu także zaraz o tem doniesiono. Żyli Wojżbunowie tak zamknięci, iż Wojski stary, który się już ledwie włóczył o kiju, umyślnie za dworem małą kapliczkę w brzezince pobudować kazał, ażeby do kościoła jeździć nie potrzebował. W domu u siebie żywego ducha nie przyjmowali, sami też ani za wrota nie wychodzili. Nikt ich nie widywał, oprócz włościan i jednego oficjalisty. O pannie mówiono tylko, iż jak wdziała żałobę zaraz po wypadku, tak jej już nie zrzuciła i nosiła się zawsze czarno a w kirze, w sukni jakby zakonnej, z paciorkami u pasa. Tego co opowiem, sam też świadkiem byłem, nie od ludzim się dowiedział — ciągnął dalej Wiśniowski — więc mogę poprzysiądz sumiennie, iż tak było a nie inaczej. Może gdyby mi to kto mówił, nie spełnabym dał wiarę, ale oczom i uszom własnym, jakże jej odmówić??
Przez te lata, Książę coraz jakośna mnie łaskawszym był, a że się przekonał, iż milczeć umiałem a byłem doń szczerze przywiązanym, zwierzał mi się często takich rzeczy, o których i najbliżsi niewiedzieli; kochał ich, ale paplaniny się obawiał, o mnie zaś wiedział, że jak mi palec na ustach położył, milczałem jak grób.
Dobrych lat kilka upłynęło od owego najścia na Rabkę Czerwoną, gdy Książę jesienią z małym pocztem wybrał się w te same lasy na polowanie. Kazał mi jechać z sobą, szlachty też było dosyć, a strzelców z fuzjami sznurkami powiązanemi nie brakło. Wieczorem jakoś, w Sobotę, gdyśmy już po polowaniu odpoczywali, na którem nikt z nas w oczy zwierza nie widział, i na śmiech jeden ubił wiewiórkę, Książę mnie kazał zawołać do namiotu, pod którym, kompanii się pozbywszy, siedział sam jeden.
Zastałem go ubranym, ale nie tak jak do łowów: szabla u boku, kontusz, żupan, twarz miał jakąś poruszoną niespokojną.
— Wiśniowski — rzekł, zobaczywszy mnie podnoszącego płotek i wchodzącego do izby — szykujno się, pojedziesz ze mną.
— Dokąd, Mości Książę?
— A zaraz: dokąd? co tobie do tego, panie kochanku, pojedziesz ze mną, to dosyć; odziej się przystojnie, żebyś Radziwiłłowi wstydu nie zrobił. W odwiedziny jedziemy, ty i ja, samowtór. Konie już kazałem wyprowadzić za bór, aby nas odjeżdżających nie spostrzeżono, bo niepotrzeba... Znajdziesz mnie za Męką Pańską, na drodze. Tylko żwawo panie kochanku.
Poszedłem duchem się przeodziać, choć nie bardzo było w co, i pobiegłem wnet, ani się domyślając dokąd i po co jedziemy. Gdym kłusem zdyszany, pod Bożą Mękę dopadł, Książę już na koniu siedział. Obejrzał się tylko na mnie, i nimem się strzemienia uczepił, pókłusował już polem.
Dopędziłem go o staje. Jechaliśmy bez drogi. Konia parę razy popędził Książę i poczęliśmy biedz wyciągniętego, nie patrząc czy rów czy dół, czy miedza; to już końska była sprawa dawać sobie z tem radę. Ani słowa do mnie nie zagadał, jam też nie śmiał. Jechaliśmy długo, poczęło się powoli zmierzchać. Okolicę doskonale znałem: zmiarkowałem zaraz, że ku Rabce jedziemy, i zrobiło mi się zarazem straszno i przykro.
Po kiego licha budzić takie wspomnienia, kiedy to już przyschło i przebolało?
Wtem i Rabka nowa się pokazała. Książę prościuteńko się na dwór kierował. Oczom nie chciałem wierzyć, myśląc tylko, co to z tego będzie?
Podjechaliśmy pod wrota, stał chłop koło nich. Książę słowa nie mówiąc zsiadł przed bramą, na mnie skinął, jam też zeskoczył, oddaliśmy chłopu konie, a sami po cichu weszli boczną furtą w podwórze.
Tu nikogo nie było, cicho, sroki siedziały na płocie, kilka gęsi piło w kałuży koło studni. We dworze w jednem oknie już się świeciło. Okiennice jeszcze nie były pozamykane, więceśmy nawet widzieć mogli, co się wewnątrz działo. Siedział na krześle Wojski przed kominem, a córka tak samo ubrana jakieśmy ją w Wilnie widzieli, w czerni cała, stała przy nim sparta na poręczy. Książę popatrzał, rozmyślać się zdawał jeszcze, widziałem jak się przeżegnał i ku sieni postąpił.
Mnie, rad byłem czy nie, cofnąć się nie było sposobu. Zapukawszy zaledwie zlekka do drzwi, Książę otworzył je i wszedł, kołpak zdejmując zgłowy.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Oczy Wojskiego i córki podniosły się nań, i osłupieli.
Na twarzach ich bladość trupią postrzegłem i przerażenie; Wojżbunówna drgnęła i na tył się pochyliła nieco, jakby oczom wierzyć nie chciała. Wojski nie mogąc wstać, niespokojnemi rękoma chwytał za poręcze.
Milczenie trwało minut parę. Książę u progu stał, patrząc na pannę, z wyrazem błagającym o litość, prawie z pokorą, choć to cnota była nie Radziwiłłowska.
— Mości Wojski — począł powoli — masz bezbronnego winowajcę przed sobą. Przyszedłem tu samowtór, abyś się na mnie pomścił jako chcesz, a winę mi darował. Byłem prawda szalonym panie kochanku, ale widzicie, że za szaleństwo pokutować umiem. Nie darmo tu u waszego proga stoję; wiem, że popełnionej krzywdy inaczej nagrodzić nie mogę jak... prosząc o rękę panny Felicji... i ot ja, Radziwiłł, panie kochanku, uniżam się przed Waćpanem, żądając abyś mnie przyjął na zięcia.
Wyrzekłszy te słowa, Książę odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca, patrzał i czekał.
Wojski milczał jak przybity, uszom nie wierząc. Jam się wpatrzył w pannę, której bladość powoli ustępowała, kolory jej powracały, oczy się zaczynały iskrzyć; cofnęła się krok w tył, rzuciwszy ramionami. Ojciec popatrzał, jakby na nią odpowiedzieć zdawał. Oczyma, nic nie mówiąc, musieli się rozumieć z sobą; aż Wojski począł:
— Wielki honor dla mojego domu, wielka to cześć zaprawdę, po sromocie wielkiej, ale w tej sprawie ja nie roztrzygam.
Wskazał ręką na córkę.
— Mów ty.
Felicji oczy zapałały.
— Jabym miała rękę oddać temu co mi cześć odjął — zawołała — nigdy! W sercu zamiast poszanowała i miłości, mam wzgardę i nienawiść, która w nie wrosła, której nigdy wyrwać nie potrafię. Nie żonąbym była, ale nieprzyjacielem domowym i mścicielem honoru mojego. Nie nigdy! Zapóźno, Mości Książę, dziś to wygląda na urągowisko.
— Bóg mi świadek, panie kochanku — zawołał Książę — mówię szczerze, przybyłem tu jako skruszony pokutnik. Obraz Waćpanny pokoju mi nie dając, ścigał mnie ciągle, w sumieniu go mojem nosiłem... kocham pannę Felicję.
Wojszczanka okiem mściwem i gniewnem rzuciła na Księcia, wzruszyła ramionami i chciała nic nie mówiąc wyjść. Wojski, który znać też pozostać nie chciał, wyciągnął ku niej rekę, bo już bez podpory i pomocy chodzić nie mógł. Zbliżyła się więc do niego, aby się sparł na jej ramieniu.
Widząc, że oboje z izby chcą przed nim uchodzić, Książę się zmięszał i począł wołać:
— Panie Wojski! na miłosierdzie Boże na rany Pańskie was zaklinam, panno Felicjo, miejcież acaństwo litość nademną, ażeby ją Bóg miał nad wami. Nie chcecie mnie, odpychacie, znoszę afront ten jako zasłużony, choć go nigdy żaden z moich antenatów nie doznał, gdy się o panującej krwi księżniczki starali; ale powiedzcież mi przynajmniej, że mi przebaczacie. O przebaczenie prosi Radziwiłł!
Wojski nie miał czasu ust otworzyć, gdy się Wojżbunówna odwróciła.
— Mości Książę, nie do nas, ale do Pana Boga iść trzeba o przebaczenie. Za sponiewierane życie ludzkie i cześć należy pokuta. Cierp WMość jak my cierpieliśmy i cierpiemy. Widzisz żałobę, którą mnie okryłeś na całe życie; noś ją także, niech ci sumienie dojada jak mnie srom gniecie; niech ci Bóg przebaczy, ja nie mogę...
Zwróciła się doń żywo:
— Chybabym cię konającym widziała! — dodała, może bez myśli.
Tem słowem rzuciwszy mu w oczy, wyszła, ojca drżącego prowadząc z sobą. Zostaliśmy sami w pustej izbie.
Książę stał chwilę jak skamieniały, patrząc to na ogień, to na krzesło puste. Nierychło się opamiętał, ręką potarł po czole; kołpak był mu na ziemię upadł, podniosłem go i podałem. Machinalnie zgniótł w ręku, obejrzał się, odetchnął i wyszliśmy na podwórze.
Ciemno było i cicho. Książę, który podówczas w sile wieku był i nie zachwiał się nigdy, ledwie się na nogach trzymał; omackiem wysunęliśmy się z sieni, nie mówił słowa do mnie, powoli ku bramieśmy się skierowali, ja za nim. Jużeśmy dochodzili do niej, gdy głowę do mnie zwrócił i rzekł sucho a porywczo:
— Ani słowa o tem, rozumiesz, panie kochanku, milczeć.
Za furtą stróż stał z końmi w ręku, Książę sięgnął do kieszeni, wyjął garścią nie patrząc co o ile, i rzucił mu; siedliśmy na konie, i ruszyli zwolna. Obejrzałem się ukradkiem na dworek i oświecone okna, w izbie ani w ganku nikogo widać nie było.
Przez drogę zrazu nic do mnie nie mówił, z głową spuszczoną na piersi jechał, koniowi cugle puściwszy, konie też nas, nie my je prowadziliśmy napowrót.
Gdyśmy na gościniec wydobyli się, odetchnął i zatrzymawszy konia zrównał się zemną.
— Teraz panie kochanku, jam już nic nie winien: szlachta głupia, wola ich! W sumieniu się czuję wolnym i przekleństwa ich ścigać mnie nie mogą. Czegóż u kaduka więcej jeszcze żądają?? Co ty mówisz?
Ja nie mówiłem nic. Książę wyzywał.
— Cóż mam powiedzieć? — rzekłem — Jeśli Książę się czujesz spokojniejszym, Bogu dziękuję.
— Zupełnie spokojnym, panie kochanku. Wiele mnie to kosztowało, alem na sobie wymógł. Dziewka mi się podobała, ożeniłbym się; mitra Radziwiłłowska dosyć wielka, by wszystko pokryła, nawet ich ladajakie szlachectwo! panie kochanku! Wielka mi rzecz. Wojżbunowie! pal ich djabli!
Tak się uspakajał i zagadywał mnie razy kilka, choć znać było, że się jeszcze gryzł i nie rad był temu co się stało; powtórzył mi potem, abym milczał. Ciemną nocą dojechaliśmy do obozu. U Bożej męki postawiony masztalerz oczekiwał na nas, tuśmy zsiedli, konie mu oddali i pieszo poszliśmy do namiotów; na rozstaniu Książę jeszcze się raz zbliżył do mnie, rękę mi położył na ramieniu i rzekł cicho:
— Ani słowa o tem, panie kochanku, nikomu, proszę. Jutro każę, aby ci od Ś. Wojciecha dożywociem puścili Wiskitki.
Schyliłem mu się do kolan, ale nie patrząc już na mnie, do namiotu wszedł i znikł.
Mnie znajomi cały wieczór po obozie szukali, po lesie hukali, myśleli, żem na polowaniu się gdzie obłąkał i w puszczy został. Gdym się pokazał, sypnęli się do mnie z pytaniami, gdziem był? Alem się dla miłości Księcia i Wiskitek wykłamał, że na przełaj przeszedłszy pod psy, w lesie błądziłem. Wierzyli czy nie, tak to się zatarło, domyślali się co kto chciał.
Nazajutrz powróciliśmy do Nieświeża. Bóg wie co się Księciu stało: napadła go jakoś w rychle ochota do zabawy wielkiej, do hulanki, udawał tak wesołego, jakeśmy go dawno nie widzieli. Na zamku dzień w dzień prawie assamble, bale, fety, koncerta, a co amorów było pozaczynanych i niepokończonych, zliczyć trudno. Może mu się zdawało, że pamięć tej nieszczęśliwej przygody w sobie zagłuszy, choć w istocie odżywiało ją to tylko więcej.
Nastąpiły w kraju wypadki, które w istocie o wszystkiem na świecie zapomniećby zmusiły, gdyby Książę sumienia poczciwego nie miał, które mu nieustannie winę popełnioną przypominało.
Słyszeliśmy go nieraz po winie i w największym ferworze, z tem imieniem Felisi na ustach. Towarzyszyło mu ono w naszem tułactwie po świecie i powróciło z nami do domu. Lata upływały, Książę ile razy mu co na pamięć Rabkę przywiodło, zżymał się i stękał na myśl o Wojżbunach. Czasem lada słówko przypadkiem wyrzeczone, imię podobne, twarz, najmniejsza okoliczność, nawet polowanie, przypomniało Wojszczankę... oczy zaraz spuszczał, i widać było, że się jeszcze z sobą nie pogodził.
A gdzie już, gdzie za nami były lata naszej młodości!
Trafił się ubogi chłopak jakiś, tyle tylko, że Wojżbuna mający nazwisko, w żadnem nie będący pokrewieńswie z tamtemi: Książę go na dwór wziął, do wojska promował, jurgielt naznaczył i o własnem dziecku pamiętał.
W Rabce zaś, Wojżbunów dawno już ani śladu nie było. Wojski w parę lat po tych naszych nocnych odwiedzinach zmarł; panna Felicja, jak mówiono, folwark zaraz komuś sprzedała i z okolicy się wyniosła bez wieści. Głucho coś mówiono o tem, jakoby do Wilna poszła i do klasztoru wstąpiła.
Gdyśmy po długiej naszej niebytności powrócili do Nieświeża, któregośmy się prawie oglądać już nie spodziewali, drugiego dnia mnie Książę posłał do Rabki o Wojżbunach się wywiadywać, gdyż o śmierci starego mówiono ni to ni owo. Pojechałem do szlachcica co wioskę kupił, ni przypiął ni przyłatał się go czepiając, aby się nieznacznie prawdy dowiedzieć. Wróciłem z czem pojechałem, bo nowy dziedzic od plenipotenta nabywszy folwark, o bożym świecie nie wiedział. Powtórzył mi tylko, iż od ludzi słyszał, ut fama fert, że panna Felicja zaraz po zgonie ojca do klasztoru wstąpiła.
Tylem mu przywiózł, ale to go nie zaspokoiło; powiedział mi, iż da sto czerwonych złotych temu, kto mu się dokładnie dowie, co się z Wojżbunówną stało. Ale to już były stare dzieje, i żeby dwieście Książę obiecał, niktby się na nie nie pokusił, chyba kłamstwem, a jabym ich też nie zrobił, gdyby nie przypadek.
Pojechawszy do Wilna za sprawą książęcą, a był czas gorący, skorciało mnie licho, zmęczonemu, chłodniku dopadłszy, nim się uraczyć. Byłem głodny bardzo i niepomierniem go użył. Ledwiem od miski wstał, poczułem, że mi coś niedobrze. Wziąłem się do mojego zwykłego lekarstwa, wódki z pieprzem, ale i to już nie pomogło. Rzuciło mnie tegoż dnia w taką opętaną febrę, żem nazajutrz w malignie ludzi nie poznawał. Chłopcam tylko jednego miał z sobą, i to takiego ślamazarnika, że siadłszy przy mnie, ręce łamał, płakał a rady żadnej dać nie mógł. Gdy paroksyzm cokolwiek odszedł, nie było innej rady, musiałem się kazać zawieźć do szpitala do Panien Miłosiernych.
Dali mi tam, jako książęcemu słudze, izdebkę osobną, schludną, i tylkom w niej legł, weszła panna starsza z drugą siostrą obejrzeć mnie, co mi jest i czego mi potrzeba. Poznali zaraz że febra, ale nie dobra. Mnie zaś, mogę powiedzieć, że na chwilę choroba odstąpiła, gdym na pannę przybyłą ze starszą popatrzał. Nie mogłem od niej oczu oderwać, tak mi się coś w jej twarzy przypominało.
Ale gdzie i jak ja ją widziałem, tegom sobie nie mógł na żaden sposób przywieść do pamięci.
Ona też popatrzała na mnie, jakby jej coś twarz moja mówiła, ale wprędce zwróciła się do panny starszej, która właśnie dysponowała co mi dać i co ma czynić ze mną.
W kilka godzin po położeniu się w szpitalu, przyszedł drugi piekielny paroksyzm tego febrzyska, a naprzód ziębienie takie, że mi zęby dzwoniły, potem srogi ból głowy i gorączka do nieprzytomności.
Co się naówczas zemną działo, anim wiedział, aż nazajutrz, gdy osłabiony obudziwszy się, otworzyłem oczy i ową siostrę znowu ujrzałem siedzącą przy łóżku mojem.
Wpatrzyłem się w nią, nim spostrzegła, że się przebudziłem, i jakby mnie nagle olśniło, poznałem w niej, zmienioną bardzo, Wojżbunównę.
W istocie ona to była. Wiek na twarzy jej zostawił ślady, ale coś jej z dawnej piękności pozostało. Byłem i pewnym siebie, i wątpiłem zarazem; chwilamibym przysiągł, tom się wahał. Po chorobie nie bardzo wierzyłem oczom. Postanowiłem ją wybadać.
Febra też nie ustąpiła zaraz, choć mnie jakąś goryczką okrutną, żółtą, gęstą i brzydką poili ciągle, tylko się po trosze paroksyzmy zmniejszały. Drugiego dnia, gdy mi się ciągle ta Wojżbunówna roiła, ozwałem się do siostry siedzącej przy mnie, pytając jak jej było na imię.
— W zakonie Marja — rzekła i popatrzała na mnie uważnie. — Gdzieś ja waćpana widziałam, ale niepomnę gdzie?
— I mnie się to zdaje — odparłem — ale gdybyś siostra była tą, którą sądzę, łatwobym powiedział gdzie i jak, i kiedy widzieliśmy się. Mnie się zdaje, jakbym przed sobą miał pannę Felicję Wojżbunównę, córkę Wojskiego z Rabki Czerwonej.
Zarumieniła się, wzdrygnąwszy na to imię, zawahała nieco, ale wnet dodała śmiało:
— Tak jest, byłam nią, byłam, ale dziś sługą jestem Bożą i ubogich sługą... w zakonie Marja.
Spuściła oczy, milczeliśmy.
— Nie ma więc już tu co przeszłości przypominać — rzekłem — alem ja pannę Wojszczankę oglądał we dwu godzinach jej życia, których do zgonu nie zapomnę.
Zaczęła drzeć, łzy jej się z oczu potoczyły, porwała za chustkę, ale nie rzekła słowa.
— Byłem tego nieszczęsnego wieczora w Rabce, za który Książę nasz do dziś dnia pokutuje i zapomnieć go nie może. Prawda, żem patrzeć nie chcąc na to co się działo, uszedł z placu. Byłem i tego wieczora, gdy przyszedł sam ze mną prosić o przebaczenie i o rękę waćpanny, a obojgu otrzymać nie mógł.
Zdawało się, że siostrze Marji słów zabrakło, łzy się tylko po cichu toczyły na złożone ręce białe. Jam trochę z gorączki, a trochę od serca mówił dalej:
Gdy już Pan Bóg tak zrządził, żem tu siostrę spotkał, bo nie co innego w tem widzę jak wyraźną wolę Bożą, niechże mi się godzi z tego korzystać, i powiedzieć jej, iż Książę do dziś dnia losem się jej niepokoi. Pan Bóg mi świadkiem, że gdyśmy po tułactwie do domu powrócili, posłał mnie zaraz do Rabki, abym się o państwo dowiadywał, a że tam nic mi powiedzieć nie umieli, naznaczył nagrodę za to, kto mu pewną przyniesie.
Siostra Marja milczała ciągle ze spuszczonemi siedząc oczyma.
— Wszystko to przeszło — rzekła — zapomniane, pogrzebione. Cierpiałam sama tyle, iż nauczyłam się cierpiącym ulgę przynosić. Widzicie mnie szczęśliwą. Wiedział Bóg co czynił, ciernistą drogą prowadząc mnie ku sobie.
I tak, coraz ciszej mówiąc, szmerem prawie niedosłyszanym skończyła, a podawszy mi lekarstwo, wyszła zaraz.
W chwilę potem już ją inna siostra zmieniła przy mnie, znać umyślnie, gdyż się lękała, abym jej tych dawnych wspomnień znowu na pamięć nie przywodził. Siostra Walerja była bardzo wesoła staruszka, nad potrzebę rozmówna. Zacząłem się ją wypytywać o siostrę Marję, jak dawno była w zakonie i czy od nowicjatu w Wilnie poczęła, wzmiankując tylko o tem, iż z naszych stron pochodziła. Zaczęła mi się tedy rozwodzić z wielkiemi nad nią pochwałami, jak to była osoba przykładna, pobożna i cnót pełna, że ją w zakonie nad inne powszechnie poważano i szanowano, i że ją podwakroć panną starszą wybrać chciano, ale przełożeństwa przyjąć nie chciała. Dodała, iż gdy który klasztor porządku potrzebował a pilności, tam ją posyłano, a rzadko długo na którem miejscu pozostać mogła, tak wszędzie pożądaną była.
Rozgadała się staruszka, ręce składając a ledwie ją świętą nie czyniąc. Przekonałem się z jej mowy, iż w klasztorze o niczem nie wiedziano.
Febra ta paskudna dwa tygodnie mnie w szpitalu trzymała, alem już siostry Marji nie zobaczył, pilnowały mnie inne, aż na odchodnem, uparłem się jej podziękować i pożegnać.
Wyszła więc z infirmerji na korytarz do mnie.
— Jeśli się tam kto w istocie na świecie mną zajmuje — rzekła — jak waćpan twierdzisz, na Chrystusa pana proszę was i zaklinam, nie powiadajcie wcale o mnie. Niech ludzie zapomną, jakbym już w grobie była.
— Tego ja uczynić nie mogę — odpowiedziałem — gdyż wiadomość ta privatim księciu udzielona, nikomu nie może zaszkodzić, siostrze przykrości żadnej uczynić, a klasztorowi korzyść przyniesie.
I takeśmy się rozstali.
Gdym, jak z krzyża zdjęty, powrócił do Nieświeża, zastałem pana naszego w dobrym humorze; począł sobie ze mnie żartować, żem się jak baba febrze dał i na łacińską poszedł kuchnię, kiedy mi łacno było, przy pierwszym paroksyzmie pozbyć się tego licha końskiem lekarstwem. W Nieświeżu ją tak kurowali, krupnikiem z wódki z imbirem i pieprzem tureckim; bywało że czasem z chorobą i chorego nie stało, ale kto mocny, wytrzymał i wstał zdrów.
Wieczorem widząc go tak w dobrem usposobieniu, gdyśmy się sami zostali, a on mnie począł o Wilno pytać, czy się Kardynalia nie zwaliła, czy Bekieszówki kto do kieszeni schowawszy nie wyniósł, czy się nieboszczykom Radziwiłłom pochowanym u Bernardynów kłaniałem i t. p., odezwałem się:
— Wszystko to dobrze, Mości Książę, ale ja u W. Ks. Mości mam dług!
— Ty, u mnie, panie kochanku! a to coś osobliwego! — zawołał — chyba ci za to trzeba zapłacić, żeś u mnie Wiskitki wziął?
— Nie, mości Książę, ale Radziwiłłowskie słowo dla mnie święte, a jam się dowiedział gdzie Wojżbunówna, i mam sto dukatów.
Rzucił się tedy, i przystąpiwszy do mnie, położył mi ręce obie na ramionach.
— Cóżeś się ty, panie kochanku, dowiedział?
Dopierom mu wszystko wyśpiewał. Słuchał milczący, kazał sobie jej słowa powtarzać, opisywać jak wyglądała, ale zaraz posmutniał.
— Na imię Wojżbunówny — rzekł — trzeba klasztorowi wyznaczyć zasiłek, dopóki jej życia. Wasan mi to urządzisz, aby ona o tem nie wiedziała, tylko panna starsza. Sto dukatów wysłużyłeś sobie, i to ci, panie kochanku, jutro zapłacić każę, jeśli w kasie pieniądze są, bo ty sam wiesz, że u mnie teraz grosza ze świecą szukać trzeba.
Taką mi historję opowiadał Wiśniowski, dodając jeszcze o Dulembie, iż długo napróżno konkurując o pannę, wreszcie abszyt z wojska wziął i na wsi zakopał się przy starym ojcu. Potem się już nie ożenił wcale. Siedział na wsi i piosenki młode śpiewał powzdychiwając, wierny tej pierwszej miłości, której się nie pozbył nigdy. Księciu o nim doniesiono i radby go sobie był w jaki sposób pozyskał, lecz nie znaleźli na to sposobu.
Nigdy noga jego nie postała w Nieświeżu, a gdy na drodze bywało spotkał się z Księciem, poznawszy po dworze, przesadzał rów i w pole ruszał, żeby na niego nie patrzeć. Książę był z tego markotny w początku, a na ostatku gniewny, ale jedno ni drugie nie pomogło.


∗             ∗


Siedzieliśmy z Wiśniowskim do późna przy kieliszkach, bom jeszcze butelczynę u piwniczego wyprosił. Nazajutrz Książę, co pokrzepionym się miał czuć po długim śnie, bo na dzień zasnął, niemal do południa, obudził się słabszym. Finke puls znalazł tak małym, iż się go ledwie domacał. Na obiad rosołu trochę zjadł, mięsa kawałek do ust wziął i wyplunął. Przynieśli mu sarniny pieczonej, tej trochę spożył i galaretą się posilił, która mu smakowała.
Po obiedzie się znowu zdrzemnął, a nad wieczór gorączka przyszła jak zwykle i z nią ochota do mówienia jak wprzódy.
Mnie tak i litość i ciekawość brała, że choć to męka była siedzieć na straży, wprosiłem się sam na dyżur nocny, w miejsce Abramowicza.
Tego dnia zawczasuśmy go rozebrali do koszuli, tylko futro perewistki zarzuciliśmy mu na ramiona, a ze delia była szeroka bardzo, całego nią mogliśmy tulić. Na nogach miał buty futrzane, bo innych już wciągnąć nie było podobna. Szyję obwiązaliśmy chustką jedwabną, a od poręczy obstawiliśmy poduszkami, uchowaj Boże by znowu noc miał całą przepędzić siedzący.
Ledwiem pod piecem siadł, zapytał.
— Glinka? a to ty znowu?
— Jam jest, Mości Książę.
— Jakiemże prawem? Co marszałek na to, panie kochanku? mało ich tam jest, żeby jeden ciągle miał chodzić!
— Alem ja się sam prosił.
Głową tedy ciężką począł ruszać długo.
— Cóż to ty? zalecasz mi się? hę? Alem ja już goły! Rozdałem co gdzie było. Wczoraj u kuchcika tynfa pożyczyłem w sekrecie przed kasjerem, i to ledwie mi go pokredytował, musiałem zastaw dać i oblig pod pieczęcią! Takie czasy! panie kochanku.
— Ja, Mości Książę, chcę mu służyć przez miłość dla niego, a nie z żadnej chciwości.
— Milczałbyś i nie bredził, kto może kochać taką starą gniliznę?
Wnet pomiarkowawszy, że mnie to dotknąć mogło, poprawił się śmiejąc:
— Bóg ci zapłać za dobre serce... ale czem ja ci wywdzięczę? boć zawsze, piękne za nadobne, w długu nie chcę zostać, panie kochanku. Wiesz co, chyba, jak stara baba, bajki ci prawić będę, choć mi w gardle zasycha. Jak się odemnie ich nauczysz, na starość będziesz chodził z niemi po dworach, panie kochanku. Ale ty może bajki moje znasz? hę?
— Nie wielem ich słyszał, Mości Książę.
— Bajki, bajki, panie kochanku — począł pomrukując. — Wszystko to za bajki się liczy. Jakbym ci powiedział co nas z Prozorem, Rejtenem i Syruciem spotkało, i tobyś wziął za bajkę.
— Książę się męczy.
— Co tobie do tego? tyś nie doktor, panie kochanku. — I począł bardzo prędko: — Wybraliśmy się na odkrycie nowych krajów do Panflagonii, panie kochanku. Wiesz gdzie Panflagonia?
— Nie, Mości Książę.
— Panflagonia leży za Mezopotamią, a teraz wiesz? panie kochanku.
— Wiem.
— Tameśmy tedy natrafili na taki kraj, gdzie ludzie nagle skarłowacieli. Zabawna była rzecz, bo wnuki w dziadowskich butach bardzo wygodnie mieszkać mogli z całem gospodarstwem. Nie śpisz Glinka?
— Nie, Mości Książę.
— Jedną starą szablę gdy przyszło zdjąć z gwoździa, piętnastu ich z windą stawało i rady dać nie mogli. Ale to, nie bajka, panie kochanku, lepszą ci powiem, która ci się przyda.
Tu zamyślił się trochę.
— Był sobie jednego razu, chłopak, sierota; a działo się to przed potopem. Naówczas na świecie działo się zupełnie inaczej, panie kochanku: dziś ludzie ludzi jedzą, a naówczas ze zwierzętami była komitywa jak najlepsza, taka jak dziś u nas w Polsce z Prusakami. Chłopiec jak palec był sam, matka go właśnie odumarła, a chatka stała na pustkowiu, u kraju lasu, panie kochanku, gdzie już ludzi nie było ani na lekarstwo. Zwierzęta bogobojne dowiedziawszy się o nieszczęściu sieroty, zameldowały mu się zaraz ku usłudze i opiece.
Krety dla nieboszczki wykopały grób, bobry zrobiły trumnę, niedźwiedzie ją wzięły na barki, a co było ptastwa przeprowadzało śpiewając żałobnie do mogiły. Gdy się ta ceremonia odbyła, a chłopak siadł, panie kochanku, na usypisku i płakać zaczął, lis mu ogonem łzy ocierał. Ale ty śpisz Glinka?
— Uchowaj Boże, Mości Książę, słucham.
— Słuchaj, bo to się dopiero zaczyna, panie kochanku, to jeszcze nic, zobaczysz dalej. Gdy chłopiec siadł i beczał, dokoła niego posiadali też wszyscy opiekunie i zrobili radę.
Naprzód mu zaproponowali, ażeby nie szukając ludzi, pomiędzy niemi pozostał, że mu do gospodarstwa pomagać będą; ale gdy chłopak do ludzi zażądał koniecznie, zgodzili się i na to, ażeby go wyprawić.
— Jak sobie, panie kochanku, pościelesz, tak się wyśpisz — rzekł mu wilk. Zrobiono nam taką reputację, że już gorsza być nie może, a czy ludzie od nas lepsi, przekonasz się na własnej skórze. Idź z Bogiem, panie kochanku. Sroczka przed tobą lecieć będzie i drogę ci do ludzi pokaże; dawaj sobie radę sam.
Ponieważ chłopak, panie kochanku, był głodny, niedźwiedź mu barć pokazał i sam wydarł plaster miodu, wiewiórka orzechów przyniosła, nietoperz zaś oświadczył się, iż wie o skarbie zakopanym niedaleko, z którego sobie sierota mógł wziąść garść, aby miał o czem wędrować. Tak się tedy stało, ale ty śpisz Glinka?
— Nie, nie śpię, Mości Książę.
— Gdy się pożegnali, sroka lecąc przed chłopcem prowadziła prościuteńko do Warszawy.
— Przed potopem, Mości Książę?
— Przed potopem była Warszawa taka sama jak teraz — odparł Książę — a ty mi Glinka, takiemi pytaniami nie przerywaj... Otóż, panie kochanku, tak do rogatek przyszli. Tu sroczka usiadła na kołku i poczęła wołać: Adieu, kochanku!
Chłopak pono i Bóg zapłać nie powiedziawszy jej, rad, że się dostał między ludzi, do miasta, gdzie się z tysiąca kominów kurzyło, prędkim krokiem między tłum się wcisnął. Szły właśnie tamtędy marszałkowskie Mniszchowskie ciury, a ujrzawszy, panie kochanku, z łokciami wydartemi, blade stworzenie, bez butów, w koszuli łatanej, zaprosili go z sobą do kordygardy.
Myślał, że na obiad, panie kochanku, aż tu znalazł się przed panem pisarzem, który z piórem za uchem inkwizycję rozpoczął. Nim to jednak nastąpiło, obrewidowali chłopca i znaleźli przy nim dwie garście djamentów nietoperzowych. Corpus delicti! panie kochanku. Bosy człek, naturalnie ukraść je musiał. Chłopiec niewinności swej pewien, począł się śmiać, panie kochanku, i opowiedział całą historję swoją ze zwierzętami. Inkwirentowi tego było i potrzeba; djamenty schował do kieszeni, a chłopca odesłał do Bonifratrów.
Zobaczywszy się nieboraczysko pod ryglem nuż narzekać, panie kochanku, że z niedźwiedziami nie został. Braciszkowie słysząc, że bredzi, nuż mu wodę zimną na głowę lać i smagać dla napędzenia rozumu. Pobudzili go do wściekłości. Trzeba więc potem było leczyć i leczyli go tak skutecznie, że z niego tylko skóra, kości i w kątku dusza została. Poczem na ulicę go kolanem wyproszono. Chłopiec nie oglądając się do lasu powrócił, a tam wilki go zjadły, za karę, że w nich nie wierzył, panie kochanku.
A co, Glinka, bajka nie ładna?
— Śliczna, Mości Książę, ale Księciuby czas spać może było?
— Milczałbyś, at! nawet mi nie podziękowałeś za nią, a daćby ją księdzu biskupowi Warmińskiemu, coby on z niej zrobił! Teraz Glinka, na ciebie kolej. Naprawiłem się ja dosyć bajek w życiu, muszę raz posłuchać. Sprobuj, gadaj.
— Żadnej, Mości Książę, nie umiem.
— A cóż umiesz? prawdy? No to mów prawdę?
Przyparł mnie, żem nie wiedział co począć. Szło mu znowu widocznie o to, ażeby do łóżka nie iść i jakkolwiek noc przepędzić.
— Gdzieżbym ja śmiał, Księciu Wojewodzie, albo bajki pleść, albo prawdę mówić? — odezwałem się z półuśmiechem, — nie moja to rzecz. Z bajki śmiech, a z prawdy gniew.
— A jaki ty zrobiłeś się rozumny! Glinka, — oderwał się książę — nie wyhodujesz się, bo to nad wiek.
Rozśmiał się i westchnął razem.
Tej nocy choć nie byliśmy pewni czy to się na co przyda, ułożyliśmy mały spisek na Księcia. Ponieważ już raz koguty i ich pianie najwięcej się przyczyniły do ukołysania go do snu, bo się w nocy zasnąć lękał, a po kurach, spodziewając się dnia, prędzej zasypiał; Mińczak, chłopiec od kuchni, który tak umiał wszelkiego ptastwa głos naśladować, iż wabika nie potrzebował, kogucie zaś pianie arte oddawał i to nie jednego, ale jakby ich było dziesięciu, został do piania wyznaczony.
Kazano mu na dany znak, popisywać się około folwarku.
Zapiał jak stare kogucisko; Książę ucha nadstawił.
— Ho! ho! — zawołał — to czas leci! Już pierwsze kury! chyba ich co pobałamuciło? To nie może być.
Mińczak zapiał cienko raz drugi i trzeci, raz znowu odmiennie, jakby nieuk młody próbował, to znów pierwszym głosem, i na przemiany coraz innemi. Jam się też przysłuchiwał dziwując, bo gdybym nie wiedział, że człowiek, przysiądz było można, iż kury piały. Tylko jakoś nadto śpiewały mądrze; Książę podniosłszy głowę, z ciekawością wielką chwytać się zdawał to rozmaite pianie kogucie.
— Jakieś uczone kury — rzekł nareszcie — koncert wydają. Czy Strzałkowska tu dla nich akademię założyła, czy co? a massa tego jest. Glinka!
— Co Książę rozkaże?
— Idź proszę cię i poślij na folwark, niech się dowiedzą, zkąd tam razem kogutów tyle? Sejmik jakiś złożyły, panie kochanku, kto wie co one radzą? może na zgubę rzeczypospolitej. Kat ich rozumie!
— Na folwarku już wszystko pozamykano, Mości Książę.
— Stracha się boisz, czy co? — zapytał Wojewoda. — Weź Abramowicza z sobą i uzbrojcie się we flinty; wybić tych trutniów, bo to tylko wrzeszczy po nocy, a ręczę, że z nich kurom pociechy nie ma, ani na pieczyste się nie zdadzą, a mnie myśleć przeszkadzają.
— Ale, Mości Książę — odpowiedziałem — Abramowicz szalona pałka, nuż uchowaj Boże, gdzie w strzechę palnie i kłak z ogniem zapuści? możemy pożar zrobić, i ludzi postraszemy.
Książę westchnął.
— Dosyć, że teraz — rzekł — ani posłuszeństwa, ani nabożeństwa; co Radziwił każe, to pan Glinka zmaże.
Zmilczałem, a kury piały, Książę głową kiwał i milczał.
— Uczone kury — szepnął po przestanku. — Hejnał pieją, trzeba spać, nie ma rady.
I ułożył się jak do drzemki. Ale sen nie trwał długo; zaledwie zachrapał, przebudził się zaraz i wstrząsnął.
— Glinka?
— Jestem, Mości Książę.
— Idź mi zaraz, powiedz marszałkowi, koniuszemu, stanowniczym, aby na jutro koniecznie wszystko było do drogi gotowe. W tych Sławatyczach wyżyć niepodobna, trzeba co prędzej do Białej uciekać. Chwila się zbliża, godziny policzone, a w takich mizernych Sławatyczach umierać sensu nie ma, i z pogrzebem nie poradziliby sobie. W Białej wszystko być musi w pogotowiu, świec u Reformatów dostanie, a Bazyljanie też coś dostarczą.
— A! Mości Książę, czyż się godzi myśleć o tem? — zawołałem.
— Nie rezonuj, idź, idź, panie kochanku, ja ci powiadam. Jutro dodnia żebyśmy ruszyli. Już mi te koguty Strzałkowskiej kością w gardle stoją. W drogę, panie kochanku, słyszysz?
— Mości Książę — rzekłem — przededniem rozdysponuję, teraz wszyscy śpią.
— Jakby to dla mnie ich pobudzić nie można, kiedy ja nie śpię! — odparł Książę. — Gdybyś ty był tak Księciu Miecznikowi odpowiedział, dopierobyś był od niego oberwał, ale na pochyłe drzewo i kozy skaczą.
Głos jego zmieniał się zwolna, aż nagle dobywszy go z piersi, co miał siły, krzyknął:
— Do koni! w drogę! służba! panie kochanku; Kto żyw ratujcie Radziwiłła od koguciego spisku! Hola!
Na ten głos, co żyło w izbach sąsiednich pobudziło się i porozrywało z łóżek, biegnąc jak kto stał, boso, w kożuchach, w kołdrach, w derach, w płaszczach i berlaczach.
— Co się stało? co Księciu jest? Co Książę każe? poczęli wołać wszyscy.
— Zwijać obóz! konie gotować, na jutro w drogę dodnia. Do Białej nam czas. Sic volo, sic jubeo, nie słucham nikogo, panie kochanku, a nie, to wam kaszy nagotuję.
— Ale, Mości Książę! — odezwał się Finke.
— Nie ma ale, panie kochanku — przerwał stary prawie gniewnie — do Białej i kwita. Rygor i posłuszeństwo.
Mówił gorączkowo, wszyscy zamilkli, nieśmiejąc mu się już sprzeciwiać. Doktor wreszcie był tego zdania, że lepiej już usłuchać, aby się gorzej nie niecierpliwił, co szkodzić mogło więcej od podróży.
Po tym wybuchu, który Morawski zażegnał obietnicą, że się do rozkazów stosuje, pomrukując coś jeszcze, ale coraz mniej wyraźnie, począł się wysilony zdrzemywać, i wszyscy na palcach powynosili się cichaczem.
Lecz gdy drzwi otworzyli, ciąg się zrobił, weszło zimniejsze do izby powietrze; uczuł to chory i kożuszek perewistkowy począł na siebie poprawiać. Mimo to, siedząc powoli usnął. Ja też pod piecem na stołku drzemać począłem, i tak prześniliśmy aż do dnia.
Ze dniem ruch na folwarku, po stajniach, w dziedzińcu, począł się wielki, bo już do Białej ruszać się trzeba było nieodmiennie.
Podróż ze Sławatycz długą nie była, ale utrapioną, z powodu dróg tutejszych. Kraj to płaski, nizina, piaski, moczary i lasy, jak nie grobla, to piachy, a w lesie po korzeniach sosnowych, po dołach i kępach też nie wyśmienicie, miejscami brody, jeszcze szczęście jeżeli niegrzązkie, w które wjechawszy polecaj się Bogu, bo nie wiadomo jak głęboko zajedziesz, czasem i tłomokom się dostanie. Na piasku koła prawie po kłódki grzęzną, na grobelkach z kamienia na kamień stuk, puk, z kałuży w kałużę, z kolei w kolej. Wozy te koleje porznęły głęboko i wedle swojej miary; wjedzie chłopski wózek w nie, to mu nic, nawykł do tego, ale półtoraczna landara jak się w jednę kolej zarznie, drugiem kołem na wysokościach, a jakby obie chciała pominąć, konie nogi kręcą po dziurach. Słowem rozpacz. Koło nad rowem idąc ośliźnie się, lecimy w rów, a w rowie woda i gąszcze. Hajduki po kostki w kale, na ramionach to z jednej to z drugiej strony powóz unosić musieli, padając pod ciężarem. Pospieszyć ani myśleć. Na piasku choć konie prychną, też nie można kłusować, w lesie dla korzeni trzeba jechać powoli. Słowem zażyliśmy biedy i słoty niemało i naklęliśmy obficie. Książę w powozie, mimo tego rzucania drzemał, kiedyniekiedy stękając tylko, bo nim mimo poduszek i pasów, których się trzymał, chwilami miotało bez litości.
Księcia to najgorzej męczyło, że ze Sławatycz wyjechawszy, musieliśmy niemały kawał przerzynać się przez cudze majętności, środkiem Sapieżyńskich majątków, Księżnej Wojewodzicowej Mścisławskiej, gdzie już trudno było gospodarzyć jak w domu, a po karczmach też nieład panował i nędza. Strzechy poodzierane, szopy gnoju pełne, ani zajechać, ni wypocząć, ni koni czem podesłać.
Z wielkiem umartwieniem naszem i jego, ledwieśmy się przecież jakoś do Białej dobili, i wyjechawszy z lasu, powitaliśmy stary zamek książęcy.
Przez całą tę drogę Książę się nieustannie dopytywał:
— A co? czy my już na swoich śmieciach, panie kochanku? a daleko do domu?
Gdy mu nareszcie powiedział Morawski, że już zamek widać, a było to pod wieczór drugiego dnia, wyjrzał oknem, jak gdyby, mógł co zobaczyć, ręką w powietrzu krzyż zakreślił i westchnął.
— Dalej już pono nigdzie mnie nie zawieziecie, panie kochanku — zamruczał — ze świętym Józafatem w kompanii będziemy odpoczywali.
Nam się też lżej na sercu zrobiło, gdyśmy zdala ponad drzewy wieżę zamkową i Reformatów sygnaturkę i Farę zobaczyli.
Przodem wysłani ludzie oznajmili w miasteczku więc jak skoro się od Wólki pokazały powozy, we wszystkie dzwony uderzono po kościołach, a na końcu grobli ujrzeliśmy stojące duchowieństwo, mieszczan i żydów z rabinem i baldachimem. Gdyśmy o tem Księciu oznajmili, głową pokiwał.
— Do czego mi się to zdało!
Dzwony, posłał zaraz, aby się uciszyły.
— Cóż oni tu mnie jak biskupa witają? To eksportacją pachnie, panie kochanku. Po co? na co?
Polecieli konni aby dzwonić zaprzestano; jakoż ucichło, tylko u Bazylianów najdłużej kołatano bezpotrzebnie, bo do cerkwi było najdalej.
Burmistrz chciał Księcia witać mową, ale jemu i rabinowi, który się też nagotował, zalecił powiedzieć, że chory i recepcję na powolniejszy czas odkłada. Szły tedy powozy przez część miasteczka, około Akademii i figury św. Jana Kantego, podle Fary, gdzie rektor stał i wszystka młodzież — Vivat! cienkiemi głosami krzyczała.
Posłyszawszy głosy dziecinne, Książę się ruszył nieco, ale wnet opadł w głąb landary. Ztąd już do zamku kilkaset kroków tylko. Gdy w brukowanej bramie zastukały konie, podniósł się Wojewoda czując, że jest w miejscu, i wnet wjechaliśmy w dziedziniec, u głównego wnijścia stojąc.
— Bogu dzięki!
Tu caluteńka służba czekała. W pokojach świeciło się wszędzie, ludzi było dosyć co Księcia witać pozjeżdżali się, oficyalistów, sąsiadów, szlachty, ale wszystkich Morawskiemu przepraszać kazał, że niedomaga i zmęczony, a rad nie rad do łóżka iść musi.
Na dole już stało przygotowane krzesło, i hajducy na niem posadziwszy chorego, zaraz go na górę, do pokojów zwykle przez niego zajmowanych zanieśli.
Milczał przez cały czas, ino wzdychał ciężko. Chciano go do wygrzanego szkandelą łóżka położyć, ale się nie dał i w krześle pozostał.
Podstarości, burgrabia, urzędnicy, oficjaliści napróżno oczekiwali, ażeby kogo wezwał do siebie, lub o cokolwiek zapytał. Kazał ich Książę marszałkowi uraczyć po pańsku, a rozmowę i interesa na później odłożył.
Kto nie znał naówczas zamku Bialskiego, nim poszedł w ruinę powoli, ten o nim z późniejszego stanu wyobrażenia mieć nie może. Nie był ci on tak rozległy jak Nieświezki, przecież na najliczniejszy dwór miejsca w nim nie zabrakło, a cale po pańsku, niemal po królewsku był urządzony, choć ze staroświecka. Ogromne sale, gabinety, pokoje zwierciadlane, komnaty na różne gusta przybrane w obrazy, posągi, sprzęt kosztowny, zdobiły go obficie. Dużo izb stało zamkniętych pod kluczem. Z okien wielkiej sali, gdzie się nie tak dawno odbywało wesele księżniczki z kniaziem Massalskim, widok był na staw na Krzmie, który jeszcze podówczas nie zarastał trzciną, sitowiem i tatarakami. Pokoje książęce wygodne były i we wszystko opatrzone. Czego tu mogło braknąć, to dawno przodem z Nieświeża na furgonach przystawiono.
Ledwieśmy stanęli i powoli się uciszać zaczęło na zamku, zadzwoniono po kościołach na Anioł Pański. Książę drgnął, ale czapeczkę jedwabną z głowy ściągnąwszy, pobożnie ręce złożył i modlić się zaczął.
Tu na mnie znowu nocna służba przypadła czemu dosyć rad byłem, bom mojego starego pana kochał, czułem, że dogorywa i ostatnie słowa z ust jego pochwycić miło mi było. Wiedzieliśmy wszyscy, iż policzone miał godziny.
Po tej podróży ze Sławatycz i na twarzy i na siłach opadł bardzo. Szczególniej policzki mu nabrzękły a skóra na nich i na szyi pościągała się, pofałdowała, pogarbiała, aż strach, żółtością jakąś okryła. Przyniesiono mu rosołu i kuropatwę pieczoną; skosztowawszy ich ledwie, odepchnął.
Nie można go było ani rozbawić, ani zająć niczem, milczał posępnie. Siedziałem u progu na rozkazy czekając, gdy nagle zawołał:
— Hej, jest który?
— Glinka, Mości Książę.
— Dosyć, że ja z tej Glinki, ugrzęzłszy w niej, nie wylezę, panie kochanku — rzekł z cicha — a więc mosanie Glinka, każ mi Napiórkiewicza zawołać. Niech tu do mnie przyjdzie.
Napiórko, czyli Napiórkiewicz, znany był nam wszystkim zdawna, cośmy kiedykolwiek w Białej bywali, bo, mimo burgrabich, innych dozorców i różnej służby, był to jedyny, prawdziwy stróż i pan Bialskiego zamku. Od jak dawna tu żył, zamieszkiwał i rządził się, sam dokładnie wyliczyć się nie umiał. Zapomniał. Zdawało mu się pewnie, że się z kluczami urodził. Ludzie mu dziewięćdziesiąt z górą lat dawali, a on chcąc się z wieku swojego wyliczyć, plątał się i bałamucił.
Gdy się czasem zapędził, utrzymywał, że za Sobieskiego się rodził, co nie mogło być, boby musiał lat z górą sto mieć. To pewna, że czasy Augusta mocnego pamiętał doskonale. Jako żyw, nigdy się z Białej nie oddalał, i do zamku, można powiedzieć, przyrosnął. Inni ludzie przechodzili tu i mijali się, on wszystkich przeżywał, on jeden wiedział co się gdzie na zamku znajdowało, każdy kąt i zakomórek znał doskonale, od wszystkiego miał klucze, i wszystko tu niemal za swoje uważał.
Stary i z figury i z obyczaju był osobliwy, i w mowie od innych się różnił. Gdy na dworze słota nastała, mruczał, gderał albo milczał zasępiony. Kiedy się na pogodę wybrało, twarz mu się razem z niebem wyjaśniała, i jeszcze go się czasem krotochwile trzymały. Spojrzawszy nań nie dałby mu nad jakie lat sześćdziesiąt kilka. Wyprostowany zawsze, choć ramiona mu się już w kabłąk zgięły i głowa trzęsła, chodził bez kija, nogami tylko trochę powłóczył. Na świątki i piątki kontusz zawsze jeden, długi granatowy, z rękawami spinanemi nosił, pas siatkowy wypłowiały, a po kieszeniach, za pazuchą, w rękach, gdzie tylko wetknąć je było można, kluczów miał pełno. Kluczów tych powiadano, że ze dwieście różnego kalibru nosił przy sobie i miał ich w izbie tyle, że niemi całe ściany na gwoździach były poobwieszane.
Twarz czy mu wiek przeciągnął, ale bardzo miał długą, nos duży, na słotę siny, brodę naprzód wysuniętą, zęba już pono ani jednego, ale szczękami mięso tak kąsał i darł, jakby najostrzejszemi kłami. Jedno oko niewiadomo kiedy i jakim sposobem już utracił, a powieka wpadła głęboko, zawsze była zamknięta. Po brwiach najlepiej wiek poznać było można, gdyż mu wyrosły i nawisły tak, że się na oczy zwieszały.
Dla dworu, służby, czeladzi i stróżów, których miał pod sobą, ostry był i niemiły, musieli go słuchać, gdyż nie rzadko kańczuka z kieszeni dobywszy, boki im i plecy okładał.
Izbę miał na dole w zamku, w prawej baszcie, dużą, sklepioną i przy niej alkowę. Tu mieszkał, innej posługi nie potrzebując, tylko że mu stróż drew przyniósł i w piecu napalił, a dziewczyna, wyrostek, zwykle ze wsi brana sierota, z kolei nie wiem już która, wodę nosiła, jeść gotowała; umiatała. Dziewczęta te, gdy do lat kilkunastu dorosły, za mąż wydawał i brał nowe, a że się im dobrze działo u niego, choć i dla nich był ostry, napierały się tu, gdy wakans nastał. Choćby się zaś nie wiem jak która na chrzcie świętym nazywała, u niego wstąpiwszy w służbą, musiała się zwać nie inaczej, jak Paraska. Tak się do tego imienia nazwyczaił, że już inaczej nazywać ich nie umiał. W zamku też służbę Napiórkiewicza Paraskami nazywano.
Obyczaju był dziwnego, bo oprócz niedzieli i świąt do Fary, nie wychodził nigdzie. W pogodę czasem się między drzewy po nad stawem, albo na wałach przeszedł, i dosyć. Za to po zamku dzień i noc błądził jak duch zaklęty. We dnie, to było jeszcze nic, ale czasem go coś napadało takiego, iż z latarką po nocy do rana błąkał się od góry do dołu, po strzechach, po lochach, licho wie czego. W jednych izbach siadał, w drugich się przechadzał, tam krzesło posunął, tu stolik wyprostował, okno otworzył, lufcik przymknął, zamek nasmarował, a nigdy temu końca nie było.
Ludzie mieli go za lunatyka, bo szczególniej miesięcznych nocy się włóczył, i jak mówiono, sam do siebie gadał; inni utrzymywali, że z portretami rozmawiał, śmiał się, aż zdala przechodzących ciarki przelatywały ze strachu.
O zamku i o Radziwiłłach, gdy się kto przy nim rozgadał, śmiał się i ramionami ruszał, niekiedy mruczał i figę pokazywał.
— Co wy młokosy wiecie o tem? co wy wiecie? Koszuleście w zębach nosili, gdym ja tu już gospodarował.
Czasem gorzej nałajał, jeśli na dworze była słota.
Sam rozgadywać się nie bardzo lubił. Do niego należało wszystko utrzymać w porządku i pod regestrem, ale regestra miał nie na papierze tylko w głowie. Jak każdy z tych dwóchset kluczów znał doskonale, tak i sprzęt wszelki, najmniejszy okruch miał na pamięci i z pod klucza najmniejszej rzeczy, najlichszego nie pozwolił wziąć odłamka. Spróchniałe deski chował i zamykał. Co się nie mogło w pokojach zmieścić, zgarnięte było na strychu. Raz wkradłem się za nim tam pod dachy, i mogę powiedzieć sumiennie, żem nad tę górę na zamku, nic nigdy w życiu osobliwszego nie widział.
Musiało się to tam chyba przez kilkaset lat zbierać, i jeden Napiórko mógł wiedzieć i rozeznać co tam było i do kogo to należało.
Cały ten strych, szczególniej nad wielką salą, napchany był i nabity najrozmaitszym sprzętem. Kanap, krzeseł bez nóg, ram, obrazów, szaf, półek, skrzynek, sepetów popieczętowanych, kuferków z papierami, szkatułek, pak było bez miary. Pamiętam pod oknem stojącą kołyskę z różanego drzewa, wewnątrz atłasem niebieskim wypikowaną, z której włosienie sterczało. Po zmarłem w kolebce książątku jak ją tu rzucono przed laty, tak stała nietknięta. Nieco dalej pod dach podsuniętą przypominam sobie dębową trumnę, pełną żyta, która czekała na jakiegoś nieboszczyka, co jej widać chybił i inną się posłużył. Czego tam nie było!? Basetli bez strun, kotłów z wybitemi grzbietami, krosienek, na których jeszcze sznurki wisiały! Kto to tam wszystko i kiedy poskładał i dopóki to miało schnąć, butwieć, gnić, rozpadać się, Bogu tylko wiadomo. Napiórko nic tu tknąć nie dawał. Tu na strychu suszył sobie liście tytoniu z małego ogródka uprawianego na wałach, z których potem robił tabakę.
Od myszy i szczurów bronił się niezliczonemi pastkami, a tych było wszędzie pełno. Nastawił je, narychtował, tak na pewno, iż niemal godzinę mógł przepowiedzieć, o której się co złapać miało. W izbie u niego było mnóztwo pastek różnego kalibru, które on sam robił i naprawiał, mając ich zawsze zapas nie mały. Czasem po kilka ich niósł w ręku na górę.
Gdy się co złapało, sam nie zabijał, miał ogromnego burego kota, który za nim krok w krok chodził, a gdy się położył, na nogach sypiał. Ten był tak wyuczony, że przed pastką stawał na warcie, a skoro ją odemknięto, mysz lub szczura chwytał tak, iż mu się nie wymknął nigdy. A nie jadło kocisko więcej nic nad te specyały.
Uchowaj Boże, aby się kto był poważył na zamku co bez wiedzy Napiórkiewicza ruszyć, przestawić, wziąć, nawet okno lub okiennicę otworzyć czy zamknąć bez niego. Wpadał wtedy w taki gniew, iż wszyscy przed nim uciekali. Pod dobry humor i pogodę, gdy mu się język rozwiązał, można od niego było o starych dziejach, wiele posłyszeć i nauczyć się bardzo wiele. Ale to się trafiało rzadko i nie każdemu, bo gdy mu się czyja twarz, strój, mina nie podobała, słowa z niego nie dobył. Wszyscy tu szanowali staruszka, Książę go oszczędzał i pozwalał mu więcej niż drugim. Na Wielkanoc, choć święconego nie gotował, miał przecie lepsze niż szlachcic na dwu wioskach, bo mu się na nie wszyscy z okolicy składali. Spraszał wówczas zamkowych i cały tydzień jeść i pić było co.
Gdy mi go zawołać kazano, kopnąłem się, nie wiedząc dobrze gdzie go o tej porze szukać; myślałem już iść się o to pytać JMćpanny Paraski, bo tę zawsze zastać było można u drzwi, bosonogą, na zedelku drzemiącą u kądzieli. Lecz ledwiem do sieni wyszedł, patrzę, wlecze się coś pod górę, poręczy od wschodów trzymając jedną ręką i pacierze pomrukując — aż to — mój Napiórko.
— Książę Wojewoda pana prosi.
Spojrzał na mnie do góry, aż mu białka zaświeciły.
— A no, widzisz asindziej, że idę, bom o tem wiedział...
Jak i zkąd? o to się już nie pytałem. Szedł nie śpiesząc wcale. Jak zwykle pęk kluczów niósł w ręku. Ustąpiłem mu z drogi. Przede drzwiami zdjąwszy czapkę podgoloną głowę począł muskać i owe krzaczyste brwi zawisłe przyprowadzać do porządku. Wszedł potem do antykamery. Spojrzał jeszcze na swoje buty, zapylone były, więc chustę ogromną dobywszy z kieszeni, otrzepał je.
— Niech będzie pochwalony...
Dopiero gdy Książę mu odpowiedział: — „Na wieki wieków!“ dodał:
— Czołem Księciu Wojewodzie...
— A cóż tam u ciebie słychać, panie kochanku? — spytał Książę głosem cichym, ale wesoło. — Ile tam sowa stara na baszcie jaj wysiedziała i czy zdrowe potomstwo jej mości?
Wtem jakby sobie co przypomniał, odwrócił się żywo Książę i zawołał:
— Glinka? a ty tu? Idźże sobie precz, boś nie potrzebny; użyj świeżej aury na korytarzu.
Strasznie mi się zrobiło markotno; a żem był ciekawy, a byłem pewny, że tam sekretów żadnych nie mają, więc choć wiedziałem, że grzech, alem drzwiami stuknąwszy, pozostał tuż, aby rozmowie się przysłuchać. Jakoż cicho było i nie straciłem z niej ani słowa.
— No, cóż tam u ciebie panie kochanku, na naszem starem gnieździe? — powtórzył książę wzdychając.
Chwilę nie było odpowiedzi, stary tylko sapał i nosa obcierał.
— Po staremu Książę Wojewodo, po staremu — rzekł — trzymamy się, aby dalej.
— Wiesz Napiórko! — westchnął Książę — wiesz? Nie mów tego przed ludźmi, aby z tego nie korzystali; przed drugimi się z tem taję, tobie prawdę powiem: czy mi, panie kochanku, zupełnie zasłoniło, mało co widzę, tak jak nic!...
...Już ja naszego zamku nie zobaczę, a piękny, a miły mi był, i po Nieświeżu najlepiej go lubiłem. Tam ja byłem Księciem Wojewodą, a tu sobie prostym Radziwiłłem. Gdym spocząć potrzebował, uciekłem, panie kochanku, do Białej. Teraz, Bóg wie: przyjechałem chory, może już z wami zostanę. Z biedy to i u Fary jest sklep!
Napiórko przerwał okrzykiem:
— Niechże Bóg miłosierny uchowa! U nas Książę ozdrowieje, nie ma powietrza jak w Białej! Ja przecie nie wiem wiele lat jestem starszy, a jeszcze się nie wybieram. Radziwiłłowie długo żyli.
— E! panie kochanku, inne czasy były — rzekł Książę. — Mnie sobą nie mierz, ty jesteś mumia chodząca, będziesz żył lat dwieście. Ja, panie kochanku, żyłem tak, żem sobie strasznie pootłukał boki. Przypomnijno sobie od Radomskiej, od Baru po dzisiejszy dzień, mało się to zjadło i wypiło, nie mięsa i wina, ale żółci i octu i zdrady i niegodziwości ludzkiej.
Milczał Napiórko nie sprzeciwiając się, nie mówiąc nic, mrucząc coś niedźwiedziowato. Książę zamilkł i głowę spuścił.
— Ze mną, bodaj, panie kochanku, mój Napiórko, ostatni duch Radziwiłłowski zejdzie do grobu; ci co zostają, pożal się Boże, nawet dobre ludziska, ale ślimacza w nich krew płynie. Zobaczysz mój Napiórko, jak mnie nie stanie, zamek twój pójdzie w ruinę, skarbiec wyczyszczą, lochy wysuszą... cała ta nasza wielkość rozsypie się w proch.
Zmilczał i zmienionym głosem zapytał:
— A cóż? nigdzie tam u ciebie szkody nie ma?
— Nie, dzięki Bogu — rzekł stary — na świętych Piotra i Pawła, prawda, burza się ku wieczorowi zerwała i pioruny w staw biły okrutne. Szczęściem okna wszystkie pozamykałem i piorun choć palnął koło wielkiej sali, tyle tylko, że trochę tynku osypał.
— A taki palnął? panie kochanku — rzekł Radziwiłł — to także znak...
— Najlepszy znak, Mości Książę — odpowiedział Napiórko — boć nic nie zrobił oprócz strachu. Ja zawsze obchodzę przed burzą z Loretańskim dzwonkiem.
Książę zmilczał, po chwilce głowę odwrócił ku staremu.
— Co tam, panie kochanku, dzieje się z tą starą trumną Księcia Wojewody? Stoi ona tam?
Namyślał się nieco Napiórko, ale w końcu rzekł:
— A stoi, Mości Książę.
— Gdzie, panie kochanku?
— Na strychu.
— Nasypana? Może tam w nią myszy paskudzą?
— U mnie myszy nie ma ani jednej na zamku — odparł Napiórko — okrom tych głupich, burych, co przychodzą z pola. Ale tu żadna do wieczora nie wymieszka.
— Sucha ta trumna? — spytał Książę — jaka ona? dębowa?
— Stoi pewnie pół wieku, jak nie ma być sucha?
— Czy się nie spękała? — żyto się z niej sypie, panie kochanku, czy nie?
— Szczelna, Mości Książę.
— A jakiej ona miary? panie kochanku — począł Książę.
Napiórko chciał zmilczeć i nie odpowiadał ochoczo, zauważył to Wojewoda.
— Co bo ty stary milczysz? — zawołał — gadaj mi jak należy. Raz przecie czy w Białej, czy gdzie indziej umrzeć potrzeba. Jakiej ona miary, czy ja się w niej wygodnie pomieszczę?
Napiórko usta odstawił, oddął i rzekł wreszcie:
— Przecie była robiona na Księcia Wojewodę, który tuszy był daleko większej od Księcia. Ale co o tem rozprawiać?
— Co ci to szkodzi, panie kochanku? hm — rzekł Wojewoda — ja przecie muszę wiedzieć co się u mnie w gospodarstwie dzieje!...
— A u Księcia Kanclerza? jak tam?
— Wszystko w porządku, nic nie tknięto — rzekł Napiórko.
— A u Księżnej Anny?
— Ja tych pokojów sam pilnuję, Mości Książę, i kluczów nie daję nikomu, nikt też tam nie śmie pyłu zetrzeć bezemnie.
— A u Księżniczki Karoliny?
— Podobnież — rzekł Napiórko.
— Figura cała?
— Jak żywa, Mości Książę.
Tego nie zrozumiałem o czem była mowa, jakiś czas milczeli.
— Sepecik opieczętowany — rzekł Wojewoda po chwili — ten, com ci go sam przywiózł i oddał, pamiętasz?
— Jest u mnie pod kluczem, w szczególnej obserwacji — odparł Napiórko.
— Sepecik ten, jakbym umarł — dokończył Książę — weź, panie kochanku i spal, rozumiesz? Spal go ze szczętem. Tam są różne grzechy moje, o których nie potrzeba, ażeby wiedzieli ludzie. Dosyć im będzie tych, o których wróble na dachach świergocą. Na co mają gorzej Radziwiłła poniewierać.
— Ale jakże go mam spalić? — zapytał Napiórko.
— Panie kochanku, nie dziecko jesteś! Niech grzechy na ogień idą! Sepecik daruj komu chcesz, a z papierów i tych rupieci co tam są, żeby mi nic nie zostało, rozumiesz? panie kochanku. Gdybym komu innemu powierzył, nie usnąłbym spokojnie, połakomiłby się na jaki świstek albo na fraszkę, a to grzechy moje.
Westchnął Książę.
— Słyszysz? Napiórko?
— Słyszę i niech Książę będzie spokojny, ale jam stary.
— Przeżyjesz mnie, panie kochanku.
Pomilczał trochę.
— Mój Napiórko! ja lada dzień mogę koziołka przewrócić; po mnie tu, wiem, chaos nastanie, sądny dzień, rwetes, chwytanina, ładu sobie nie dasz z niemi. Więc pókim ja jeszcze żyw, cobyś chciał ażebym dla Waszeci lub dla familii twej zrobił, mów, panie kochanku. Żebyś mnie potem żalami nie wyciągał z grobu.
Na te słowa stary dziwnym śmiechem odpowiedział, aż mi się zrobiło zimno, gdym go usłyszał. Rozśmiał się Napiórko, nie nawykły znać do produkowania się ze śmiechem, i wcale mu się on nie udał. Coś to było takiego, że i krzyk i jęk w tem słyszałeś.
— Wolne żarty, Waszej Książęcej Mości — rzekł, głos podnosząc — albo ja familię mam? Nikogusieńko na bożym świecie, prócz burego kota. Nie wiem nawet czym kiedy ją miał. Ja nic nie potrzebuję, mam z łaski W. Ks. Mości dosyć, a jeślibym czego mógł żądać to chyba żebyś mnie W. Ks. Mość nie dopuścił ztąd wyganiać, ani mi kluczów odbierać. Tem toby mnie jak czekanem w łeb ubili.
— Uchowaj Boże! panie kochanku! — rzekł Książę — a ktoby to śmiał uczynić?... O to bądź spokojny, nikt ci kluczów nie odbierze.
Znać po tej rozmowie Książę skinął na pożegnanie staremu, który już nogą szusnął, gdy ciszej się odezwał:
— Ale proszęż cię Napiórsiu mój, panie kochanku, com o sepeciku mówił, pamiętaj, i słuchaj, opatrz mi jutro starą Wojewodzińską trumnę, czy cała, czy sucha, czy się tam jej co nie stało? kto to wie, ona być może potrzebna. Bez zapasu niedobrze.
Napiórko miał wychodzić, a ja ode drzwi odskoczyłem. Jakoż wysunął się wkrótce, czapkę nasuwając na uszy, zamyślony, a ja powróciłem do pokoju księcia, pełną mając głowę tych trumien, sepetów i różnych rzeczy, których nawet dobrze nie mogłem zrozumieć.
Powiedziałem sobie zaraz, że się Napiórkiewiczowi przypochlebić muszę, aby moją ciekawość zaspokoił i resztę mi zamku pokazał, w której nie byłem jeszcze. Książę tego wieczora, znużony podróżą, usnął prędzej niż zwyczajnie i dał się do łóżka pod kotarę zaprowadzić. Jam też na ziemi rozpostarłszy burkę, położył się i kamiennym snem usnąłem. Raz tylko wśród nocy, obudził mnie Książę, bo przez sen mówić zaczął i śmiać się. Śmiech był, jak za dawnych lepszych czasów, wesoły i swobodny, a mowa tak prędka i żywa jak niegdyś.
— Księcia apostołów Książę Radziwiłł nóżki całuje — mówił przez sen — mam honor się rekomendować, ostatni Wojewoda Wileński. Mam nadzieję, panie kochanku, Mości Książę, iż mi się te rygle otworzą, bo tam na mnie czeka ks. kardynał, Sierotka i Jałmużnik, którzy za mną u Majestatu prosili.
...A tak, Mości Książę, grzeszyło się, ale żeby znowu z lada chamami w czyścu siedzieć, to Radziwiłłowi nie przystało, chyba w osobnej komórce?
...Zapisałem na kościoły. Niech się W. Ks. Mość przysłucha, co ich tam za mnie się modli.
...Sodalis Marianus! a tak! i konfederat barski, panie kochanku, amen.
Nazajutrz, jak tylko mnie ze służby zwolniono, przypomniawszy sobie wczorajszy sepet i różne inne ciekawości, postanowiłem przypomnieć się Napiórce, który dla mnie dawniej dosyć był łaskaw. Przystęp do starego nie bardzo łatwy był dla wszystkich, ale pod pogodę i dobry humor, można go było skaptować. Dwa razy wparłem się, szukając go, do izby w baszcie, alem tylko Paraskę zastał drzemiącą u kądzieli.
Izba była stara, widać jeszcze z zamku pierwszego pozostała, który Sierotka przerobił, sklepienia w niej ze sznurkami, spiczaste. Ściany nagie, całe były ćwieczkami ponabijane, a na nich wisiały klucze duże, małe, ogromne, pordzewiałe i błyszczące, niektóre z poprzywiązanemi papierkami, inne z drewnianemi klockami na sznurkach. Wiele z nich tak wyglądało dziwnie, iż mi się podobnych w życiu nigdy widzieć nie trafiło. Były i takie pono, które już do niczego nie służyły i dawno nic nie otwierały. Przy ścianie przeciwnej, stały rzędem pod oknem różne pastki na myszy, drewniane i druciane, cegłami przyciskane i na strunach. Z drugiej strony stolik obruskiem nakryty reprezentował ołtarzyk. Stał na nim obraz N. Panny Leśniańskiej w ramach czarnych, a obok dwa lichtarze drewniane, dwa otłuczone słoiki z kwiatkami i krucyfiks roboty jakiegoś wiejskiego artysty. Z boku książka i okulary świadczyły, że Napiórko modlił się przed tym obrazem.
Ta odrobina sprzętu i stolik składał całe jego mienie; mógłby był sobie choć lepsze krzesło znaleźć na strychu, ale wolał siedzieć na zydlu, niż ruszyć to, co za pańskie uważał. W alkowie stało łóżko podobne do kapucyńskiego, twarde i wyleżane.
Trzeciego dnia dopiero zastałem go w domu, przy śniadaniu. Że dzień był postny, śledzia w occie z cebulą przyprawnego, jadł z chlebem. Pomyślał zrazu może, iż mnie Książę Wojewoda przysyła, przyjął więc pomrukując, ale dosyć ludzko. Wydało się jednak zaraz z pierwszych słów moich, iż przyszedłem w odwiedziny i nie bez celu. Gdym mu się wyspowiadał, że zamku nie znam dobrze, żem wielu kątów jeszcze nie oglądał, i żem ciekawy go widzieć, namarszczył się stary, siadł nazad do śledzia i już na mnie spojrzeć nie chciał.
Dopiero nierychło, widząc, że nie ustępuję, a ciągle tę materyę zaczepiam, popatrzał na mnie i rzekł ostro:
— A po co to ta ciekawość, żeby koniecznie wścibić nosa? po co? co jegomości z tego przyjdzie? Ja nikomu zamku pokazywać nie zwykłem. To co otwarte możecie sobie oglądać cały dzień, a co zamknięte, muszą ludzie wiedzieć dla czego zaparli.
— Ale ja panie Napiórkiewicz — rzekłem — nie pretenduję nawet, żebyście mi zamek pokazywali. Gdybyście kiedy chodząc po nim, pozwolili za sobą pójść, cośbym się nauczył. Przecież sługa jestem Radziwiłłowski, i tajemnic żadnych nie zdradzę.
— E! e! — krzyknął zniecierpliwiony — tu niema żadnych tajemnic! a za mną bury kot chodzi, nikogo więcej z sobą brać nie mam zwyczaju. Cóż zobaczysz? ściany, mury, dziury.
Na tem się skończyło; uważałem, że na deszcz się zbierało, więc z Napiórkiewiczem nie było co gadać.
Nazajutrz po nocy słotnej wyjaśniło się i humor Napiórce przyszedł też lepszy. Pod wielkim gankiem, przy wnijściu od dziedzińca, stały dwie ogromne ławy, gdzieśmy siadywali, to w warcaby grywając, to gawędę prowadząc. Jam się właśnie z Abramowiczem o coś spierał do kąta go przyparłszy, gdy Napiórko z kluczami i kotem nadciągnął powoli.
Skłoniłem mu się, stanął i dał mi znak. Zaczęliśmy z nim mówić o pogodzie, a gdy na wschody wchodzić począł, pociągnąłem za nim.
Na górze co było otwartych pokojów, te ja naturalnie widziałem dobrze, nie było w nich nic tak osobliwego oprócz wspaniałości książęcej; dopiero w pozamykanych spodziewałem się coś ciekawszego.
Wciąż o chmurach, wietrze i pogodzie mówiąc, Napiórko doprowadził mnie do drzwi, w które klucz włożył. Nie odprawiał mnie jakoś; odemknęły się, kot wbiegł pierwszy, Napiórko mi wskazał, abym i ja mu towarzyszył, a za mną sam wszedłszy, klucz wyjął i napowrót drzwi zaryglował.
Pokój, do któregośmy naprzód weszli, był nieco ciemny, niegdyś piękny, ale w nim wszystko jakby mgła jakaś starości przyoblekała. Farby miał zblakłe i szarawe; na ścianach, w drewnianych ramach, obicie jedwabne w kwiaty, miejscami było poprzedzierane i wisiało szmatkami, znać zwątlałe od wilgoci. Ogromny komin marmurowy stał, jakby wczoraj ogień w nim był wygaszony, drewka jeszcze leżały niedopalone i szczypce na boku.
Paradne łoże z pawilonem zielonym, zasłane kapą, zdawało się też nietknięte po kimś co na niem sypiał, poduszka wygnieciona, jeszcze zachowała jakby ślad głowy, która na niej spoczywała. Na małym stoliczku obok leżała gromnica zieloną wstążką przewiązana. U jednego okna stały krosna z robotą, przykryte serwetą; w rogu był klęcznik z pięknym obrazem Św. Anny, na nim książka roztwarta i różaniec. Tu i owdzie porozrzucane były kobiece sprzęty. U łóżka na skórze niedźwiedziej, spostrzegłem parę trzewiczków na korkach, jakby wczoraj zrzuconą, tylko wyblakłą i opyloną. Na półstolu pod zwierciadłem leżała para rękawiczek pomiętych, a przy nich w porcelanowym pucharze suche sterczały jakichś dawno opadłych kwiatów łodygi.
Obejrzałem się po tym pokoju z trwogą, pytać nie śmiejąc.
— Tu ona umarła! — rzekł, z cicha pokazując mi portret kobiety poważnej na ścianie, ubranej czarno, w zasłonie na włosach i książęcym płaszczu na ramionach.
To mówiąc głowę pochylił przed wizerunkiem.
— Od tej godziny jak ciało nieboszczki do dolnej sali wyniesiono, oprócz mnie nikt tu nie był i nikt się nic poruszyć nie ważył. Święta to była pani!!
To mówiąc poprowadził mnie do klęcznika, wysunął ostrożnie szufladkę i coś w niej palcem pokazał. Spostrzegłem pasek kolczasty i małą dyscyplinę z drucianemi kolcami.
Stary westchnął i powtórzył:
— Święta to była pani! ostra dla siebie, łagodna dla ludzi.
Schylił się w tej chwili do pułapki stojącej pod oknem, przy której już od wnijścia naszego Burek czatował. Mysz się w niej niespokojna ruszała, podniósł z góry klapkę, Burek skoczył, chrupnęło coś tylko i stary na nowo pułapkę nastawił.
Przeszliśmy powoli pokój, Napiórko przeciwne drzwi otworzył, kot zaraz w nie pośpieszył pierwszy, ja za nim z kolei, a za nami klucznik, który za sobą zamykał.
Pokój, do któregośmy weszli, przechodni był i pusty, u jednej ściany marmurowy lawaterz, od dawna suchy, smoczą gębę otwierał jakby ziewał wiekuiście; naprzeciw niego wisiał portret stary, wyobrażający mężczyznę w cudzoziemskim stroju czarnym, z kresą u szyi, rękawiczkami w ręku, bródką i wąsem po szwedzku.
W tej ścianie po obu jego stronach było drzwi aż dwoje, marmurem okładanych. Poszliśmy na prawo, i tu klucza nie było potrzeba, tkwił we drzwiach, a pokój stał niezamknięty.
Tak samo jak w pierwszym, który widzieliśmy wszystko tu z dawien dawna znać nieporuszone było ale wyglądał inaczej: wydał mi się starszym od tamtego. Od pułapu mosiężny pająk się spuszczał, taki gałęzisty i baniasty, jaki dziś chyba tylko po kościołach się widuje. Łóżko stało jak katafalk czarne, proste, niewysłane wysoko, a po nad niem u ściany makaty spłowiałe. Tuż w głowach klęcznik z krucyfiksem czarnym, na którym Chrystus ze słoniowej kości, a pod nim napis:

Spes unica Deus.

Nad kominem wisiał owalny portret kobiety młodej, uśmiechniętej, w wysokiej fryzurze na głowie. Na gzemsie komina pełno było kryształowych naczyń, i relikwiarz bogaty, w którym przynajmniej dwudziestu różnych patronów szczątki błogosławione.
U jednej ściany spostrzegłem skrzynię rzeźbioną, pokrytą kobiercem opylonym; u drugiej szafę gdańską, na której miasto zwykłych aniołów i owoców, godła były Męki Pańskiej, palmy, wieńce i różne religijne oznaki.
U jednego okna stół do pisania ustawiony był wielki, a na nim księgi w pargamin oprawne, papiery i pieczęcie kanclerskie w worku jedwabnym ze złotem. Dwie świece woskowe żółte nadpalone, jakby dopiero wczoraj zgaszone. Tuż krzesło stało do pisania i podnóżek skórą wybity. Półarkusz papieru, z nakreślonemi kilką wyrazami, przyciskały męzkie rękawiczki, takie same jak na obrazie w antykamerze. Skóra tylko od słońca, wilgoci i wieku pościągała się na nich i skurczyła.
Smutek wiał grobowy ze wszystkich kątów. Napiórko oglądał nie tykając, jakby sprawdzał czy na miejscu rzecz każda leży; przeszliśmy parę razy w milczeniu. Około szafy, na niskiem siedzeniu bez poręczy, jakby zrzucony tylko co, płaszcz leżał czarny, cudzoziemskiego kroju, i kapelusz z szerokiemi skrzydły i jedwabnemi kutasami. Pył je okrywał.
— Wartoby to wytrzepać! — rzekłem.
— Ale!! — oburzył się Napiórko — wytrzepanoby waszmości, gdybyś mi tu co palcem tknął! Chodź ino, chodź, dosyć patrzałeś.
Wskazał mi na drzwi przeciwległe i wyszliśmy niemi na kurytarz pusty, który między dwoma rzędami drzwi prowadził. Po ścianach gdzieniegdzie można i tu było coś ciekawego spotkać.
Tu wisiały portrety karłów faworytów, psów myśliwskich i koni. Niektórych płótno się z ram wyrwało i obwisło; indziej sterczały źle przybite rogi jelenie i łosiów, pod któremi lata stały podopisywane.
Napiórko przebierając wśród kluczów, namyślać się zdawał i na drzwi poglądał. Poszliśmy w prawo do wnijścia, w którem drzwi były biało malowane i złocone po listwach. Stary klucznik otworzył je powoli.
Weszliśmy do przedpokoiku oświeconego spyloną szybą z nad drugich drzwi; stały tu dwa taborety dla służby, a w pośrodku nich otwierały się podwoje do pokojów jasnych i wesołych. Były one niegdyś z wielkim urządzone przepychem, ale i tędy przeszła śmierć, a po niej już może oprócz klucznika, nikt nie chodził.
Ściany osłaniała materja biała, nieco zżółkła, w kwiaty różnobarwne, na które gdzie słońce padło, to farby wyssało, tylko w cieniu i po kątach jeszcze się śmiały jakby żywe.
Ramy dokoła były złote, misternie wyrzynane, gdzieniegdzie w nich zwierciadła. Na półkach chińskie naczynia stały i puhary srebrne i słoje do kwiatów ze szkła weneckiego. W kącie ku oknu był mały klawicymbalik, na którym jeszcze leżały rozłożone nuty. Tuż na marmurowym stoliczku porzucona chusteczka biała kobieca, przylgnęła znać wilgocią i pyłem do niego.
Drzwi szklanne do drugiego pokoju zasłonione były zieloną firanką. Napiórko odwoławszy mnie odsunął ją zwolna: spojrzałem i o mało nie krzyknąłem z podziwienia i strachu. Nie wiedziałem zpełna czym ducha, czy żywą ujrzał figurę, która tyle tylko, że się nie poruszała. Siedziała u stolika pani jakaś, takim kunsztem cudownym zrobiona, jakby z prawdziwego ciała i kości, nawet kolory na twarzy miała naturalne.
Strach brał patrząc, aby się to nie ruszyło i nie krzyknęło.
Gdy Napiórko drzwi otworzył, ażebym się mógł bliżej temu cudowi przypatrzyć, ujrzałem kobietę, lat może dwudziestu kilku, w sukniach jedwabnych, siedzącą z książką w ręku, z oczyma spuszczonemi, jak gdyby w niej czytała. Jedną rączką z paluszkami białemi pod brodę się wspierała, a usta miała jakby do uśmiechu nieco ściągnięte.
Włosy, suknie, pierścienie, książka, sama twarz i ręce tak naturalnie się prezentowały, iż zdumiewać tylko się było potrzeba. Co chwila zdało się, że wstanie, odwróci się, zagada. Nigdym nic podobnego w życiu nie widział, aż dopiero później w Warszawie, gdy Niemcy Fryderyka Wielkiego przywieźli ulepionego z wosku, któremu się cała Warszawa chodziła dziwować.
Napiórko dopuścił mnie bliżej, abym mógł oglądać tę osobliwość sam jednak nie przestąpił progu. Wyznaję, że i ja z niejaką obawą, zdala tylko obszedłem tę piękną panią, dziwując się co ludzki kunszt może. W drugim końcu tego pokoju na łóżku, leżały rozłożone suknie ślubne, atłasy, białe koronki, kwiaty jakieś robione, od których liście pokruszone poodpadały. Wszystko to okrywała żałobna krepa czarna. Gdym się dziwował, stary rzekł:
— Grzeszne to dzieło ręki ludzkiej, bo co się Bogu podobało odebrać, tego takiem zmyślonem życiem reprezentować się nie godzi. Dawno się biedna księżniczka w proch obróciła. Pan Bóg to tylko może przebaczył matce, która dziecię straciwszy, nigdy ukonsolowaną być nie mogła. I przychodziła tu, siadywała, płakała, modliła się, a widząc ów kłamany cień córki, odchodziła pocieszona nieco; aż dnia jednego, matki też na świecie nie stało i nikt już oprócz mnie tego pokoju nie otwierał...
...Tragedje to mosanie, domowe są — mówił Napiórko — księżniczce szyto już suknie ślubne, gdy zachorzała, położyła się i na ręku matki Bogu ducha oddała. Pocieszył się narzeczony, zapomnieli drudzy.. serce macierzyńskie ani żalu ni pamięci pozbyć nie mogło...
Wyszliśmy ztąd nareszcie, a gdy się drzwi zamknęły, lżej mi się zrobiło, bo wyszedłem ztąd jakby z grobu. Cóż więcej powiedzieć o tem co mi jeszcze pokazywał Napiórko? spamiętać mi trudno wszystkiego. Napatrzyłem się dosyć ciemnych komnat, zczerniałych wizerunków, osobliwego sprzętu starego, szaf kością słoniową i bursztynem sadzonych, misternie drzewem różnokolorowem wykładanych, jakby malowanie najpiękniejsze. Było tu i owdzie coś zapomnianych zbroi, tarczy, łuków, chociaż lepsze do Nieświeża powywożono.
Stary puszczał mnie, mało mówiąc i objaśniając, chodził posępny, pułapki oglądał, stawiał, kota karmił, tylko gdy mi co osobliwego chciał pokazać, rękę kładł na tem.
Jużeśmy jedno przejście w rogu u baszty byli minęli, gdy stary się zawrócił i klucze począł z kieszeni dobywać.
— Już kiedyś mi się tu wdarł, co robić z tobą? trzeba żebyś i to zobaczył, czego oprócz mnie chyba mało kto dopuszczony był oglądać — odezwał się cicho. — A nie paplaj! a nie chwal się! Stare to dzieje.
To mówiąc zawrócił w korytarz wązki, w którego końcu schodki były i drzwi wgłębione żelazne.
W zamku zardzewiałym klucz ledwieśmy we dwu zdołali obrócić, a potem nie łatwo popchnąć drzwi same. Za temi dopiero w szyi drugie były jeszcze, z któremi już łatwiej poszło, bo przy nich kłódka tylko duża wisiała.
Gdyśmy otworzywszy i te, weszli do izby na pół pod ziemią o jednem oknie, objęła mnie wilgoć, chłód, i póki się oczy nie oswoiły, nic dojrzeć nie mogłem. Ciemno było, pod nogami posadzka kamienna, nad głowami sklepienie osobliwe, pogięte i pofałdowane. Coś było do więzienia in fundo podobnego. Okienko małe w murze grubym z kratą, okrytą pajęczynami i śmieciem. Szyb w niem tylko szczątki pozostawały.
Powolim się dopiero rozpatrzyć zdołał. Izba była przestronna. Z jednej strony stał nagi tarczan nizki, na którym siennik zgnił, tylko z niego resztki śmiecia zostały; w głowach poduszka z grubego płótna, spłaszczona, czarna, też przebutwiała być musiała. Obok na stoliczku prostym powywracane dzbanek, miski, łyżka drewniana, lichtarz, leżały w nieładzie, z okruszynami spleśniałego chleba i białemi kośćmi rybiemi.
Gdym się przypatrywał, postrzegłem jeszcze na ziemi płaszcz czarny, podarty i oszarpany, i pas cały w strzępach.
Przy drugiej ścianie sterczało żelazne ogniwo, jakby od łańcucha, a tuż pod niem na ziemi, porwany też łańcuch zardzewiały z okowami, które do rąk czy do nóg niegdyś służyły.
Gdym się z trwogą rozglądał po tem więzieniu, bo nie co innego to być mogło, postrzegłem ponad tarczanem na murze zczerniałym, porysowane znaki, poskrobane litery i napisy jakieś; lecz ledwiem ku nim się zbliżył próbując odczytać, gdy mnie klucznik mocą oderwał, nie dopuszczając się rozpatrywać.
Nie śmiałem go pytać co to wszystko znaczyło. Podprowadził mnie ku oknu i palcem wskazał, że tak było wykierowane, iż przez nie drzwi kaplicy widać było, a gdy te stały otworem, pewnie i księdza przy ołtarzu mszę świętą odprawiającego.
— Stare to dzieje — powtórzył — a uchowaj Boże, abyś Waść tych co to budowali o okrucieństwo posądzał.
...Domowy srom musiano zamykać w domu, aby ludzie zań na cały lud nie plwali. Nie jedna tu łza przyschła.
...Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni — dodał ponuro. — Stare dzieje, stare dzieje. Światłość wiekuista niech świeci i sędziom i pokutnikom.
Popchnął mnie ku wyjściu, a gdyśmy się na korytarz dostali, rzekł z dziwnym uśmiechem:
— A cóż? nie uczęstowałem waszeci? skarżyć się nie możesz. Znasz już teraz wnętrzności zamku, który tajemnic dla was nie ma, nieprawdaż? Idźże zdrów, a nie paplaj.
Wyszliśmy drugiemi drzwiami na świeże powietrze, lżej mi się zrobiło, bo w tych wszystkich izbach pozamykanych, choć je i przewietrzano osobliwszy był zapach jakiś stęchlizny, świec od katafalku, wilgoci, powiedziałbym niemal śmierci. Musiałem pójść z godzinę na wałach się orzeźwiać, zanim mnie impressja odeszła. A i tak, gdym do pokojów powrócił, nie swój byłem do wieczora. Cóż tu mówić o człowieku, który był lata długie sam jeden wśród tych murów i tego smutku, gdyby w kostnicy na cmentarzu?



∗             ∗

Księciu Wojewodzie tego wieczora gorzej się zrobiło, gorączkę miał, i albo milczał lub mówił od rzeczy. Siedział przy nim doktor, felczer nadworny z kolei i pan Morawski. Probował każdy czy mu nie dogodzi, lecz nikomu się to nie udało. Głowy nareszcie potracili. Zrobiono widać radę, bom słyszał z drugiego pokoju jak Finke się upierał, aby przy chorym kobiety posadzić, że one lepiej umieją się obchodzić, a wytrzymalsze są i cierpliwsze.
— Jeżeli o kobietę do dozoru chodzi — odezwał się Morawski — cóż prostszego? niech który pójdzie do klasztoru Panien Miłosierdzia, przyszlą choćby dwie i trzy najzdolniejszych. Lepszego nic w świecie nie znajdziecie.
Widać, że myśl ta wszystkim trafiła do przekonania, bo pułkownik wybiegł zaraz, i spotkawszy mnie wypadkiem pierwszego, odezwał się:
— Mój panie Glinka! dla miłości Bożej, zbiegnij do klasztoru, do panien, niech tu jedną albo dwie przyszlą, dla dozoru przy chorym. Książę się niecierpliwi, rzuca, a my, choćby i doktor, rady sobie z nim dać nie umiemy. Tu trzeba doświadczeńszych.
Pobiegłem natychmiast po czapkę i płaszcz, bo deszcz listopadowy kropił znowu, i nie długo myśląc, do klasztoru. Wieczór był gdym do furty zadzwonił. Wnet mi furtjanka otworzyła.
— Do panny Starszej przychodzę — rzekłem — z zamku, od Wojewody.
Ruszyło się wszystko, a mnie tymczasem do sali w lewo puszczono. Nie długo czekałem, wyszła i panna Starsza; osoba była w wieku, ale bardzo żywa jeszcze i ruchliwa. Dowiedziawszy się, żem z zamku, poczęła mnie z troskliwością wielką o księcia dopytywać, oświadczając, że się codzień na jego intencję modliły i nowenny odprawiały.
— Nam — rzekłem — przy chorym rady sobie dać trudno; pułkownik mnie przysyła do panny dobrodziejki, czyby nam w pomoc której z sióstr nie udzieliła.
Panna Starsza aż w ręce uderzyła.
— O mój Boże, ale dla czegóż nie? a dla kogóż większe mamy obowiązki? Zdam siostrze mistrzyni klasztor, sama pójdę z drugą. Czekaj Waćpan ćwierć godziny, płaszcze tylko wdziejemy i gotowe jesteśmy.
Potem rozmyśliwszy się i niechcąc mnie znać opuścić samego, zawołała panna Starsza na którąś ze swych socyuszek; przyniesiono dla mnie lampkę wina i tatarak smażony na zakąskę, a tymczasem sposobiło się wszystko. Byłem niemal świadkiem wyboru, bo panna Starsza wnet siostry Maryi prosić kazała.
Gdym to imię usłyszał, a opowiadanie Wiśniowskiego przypomniał sobie i obejrzałem się gdziem był, uderzyło mnie jakby jakieś dziwne zrządzenie Boże. Pomyślałem zaraz, a nuż ta siostra Marya będzie właśnie Wojżbunówną??
Mogę powiedzieć, żem od tego struchlał, i takem się w myślach nad osobliwemi wyrokami Bożemi zatopił, iżem stał, słowa nie mówiąc i com miał przed oczyma nie widząc.
Wtem wezwana owa siostra Marya weszła na próg; spojrzałem na nią, osoba była nie młoda, twarzy bardzo miłej i uspokojonej, nawykła znać do pocieszania i przynoszenia tylko słodkich wyrazów. Coś mi mówiło, że to być musi Wojżbunówna.
— Siostro Maryo — odezwała się pośpiesznie panna Starsza — idziesz ze mną na zamek, Książę pan gorzej, jak powiadają, żądają posługi naszej.
Gdy to mówiła, jam się w twarz siostry Maryi wpatrywał, i widziałem jak wezdrgnęła, a ręce mimowolnie załamała. Podniosła oczy ku pannie Starszej, jak przestraszone.
— Możeby siostra Anna, ja... ja nie wiem czy podołam — odezwała się cicho.
— Siostra Anna musi zostać przy infirmerji, nie, nie! Tu trzeba łagodnej jak wy i doświadczonej, nikt mi dogodniejszym nad was być nie może. Ja idę sama.
W zakonie pierwszą cnotą posłuszeństwo; nie sprzeciwiała się więc wybrana, lecz z wyrazu twarzy jej coraz mocniejszej nabierałem suppozycji, iż Bóg zrządził Opatrznością swą, ażeby te dwie osoby jeszcze się raz w życiu spotkały.
Wyszliśmy pośpiesznie ku zamkowi; cała droga w milczeniu się odbyła, jam pogrążony był w sobie i łzy mi się ciągle w oczach kręciły. Czekałem tylko, abyśmy przyszli na pokoje, gdzie Wiśniowski musiał być, a powinien ją był poznać.
Już tego wieczora nikt chwili nie miał spoczynku z powodu obawy o zdrowie Księcia Wojewody.
Przed sypialnią, w której leżał, na salce pełno było, a choć niemal przecisnąć się mieliśmy trudność, taka cisza, że szelest sukni najmniejszy słychać było. Szeptano tylko do uszu, bo się nikt głośniej nie śmiał odezwać.
Wchodząc spostrzegłem Wiśniowskiego zdala, i dałem mu znak. Przed siostrami rozstąpili się wszyscy, a doktor zaraz przybiegł się rozmówić z niemi.
Gdy się Wiśniowski zbliżył, szepczę mu do ucha:
— Spojrzyj na tę z sióstr, która słuszniejsza, a powiesz mi co ci się zda?
— Cóż? w takiej chwili, każesz mi się młodej zakonnicy przypatrywać? — ofuknął z oburzeniem. Glinka, jak Boga kocham, tegom się po tobie nie spodziewał.
Mnie też złość wzięła.
— Ale, cóż u kaduka — zawołałem — kto powiedział, że młoda? co Waści w głowie? Idź i patrz! a potem będziesz sądził i wieszał!
Zakręcił się Wiśniowski, poszedł z ukosa i blady do mnie powrócił wraz.
— Przepraszam cię, Glinka...
— To Wojżbunówna? — spytałem.
— Tak jest — odparł — ale jak się to stało?
— Palec Boży — rzekłem — któż potrafi odpowiedzieć jak się to stało? Bóg zrządził.
Zamilkliśmy potrwożeni oba. Powiedziałem tedy sobie, że czy mi pozwolą czy nie, drzwi będę pilnował i do sypialni się wcisnę. Siostry wprowadzono zaraz, jam też za niemi wszedł.
Książę na łóżku leżąc sapał strasznie i jęczał. Zbliżyły się na palcach, naprzód panna Starsza, potem siostra Marya, spoglądając na chorego. Pierwsza zaraz opatrzywszy poduszki skinęła ku drugiej, i zlekka uniosłszy tę, na której głowa spoczywała, wskazała, aby drugą poprawić.
Książę mruczeć zaczął. Słyszałem gdy się odezwał:
— Któż to tam koło mnie majstruje? a żebyteżeście raz mi pokój dali, panie ko..... kto tam znowu?
Panna Starsza odezwała się cicho:
— Siostry Miłosierdzia.
Książę drgnął, poruszył się, ale przez chwilę nie mógł się odezwać.
Potem rzekł:
— Jak imię?
— Siostra Justyna i siostra Marya...
Wszystko to mówiła Starsza, gdy tymczasem poduszki poprawiały. Na twarzy Wojżbunówny widziałem pomieszanie wielkie, ręce jej drżały i oczy sobie ocierała.
— Pytam o nazwiska — odezwał się Książę Wojewoda głosem zmienionym.
Panna Starsza namyślała się chwilę i odezwała się, nie widząc, że jej towarzyszka przestraszona daje znaki.
— Siostra Justyna na świecie zwała się Bartoszewską, a Marya, Wojżbunówną.
Nagle książę się podźwignął przelękły, opierając na rękach.
— Jezus, Marya, Józef! — zawołał — Felicja Wojżbunówna!!
Złożył ręce.
— Niedoścignione Pańskie wyroki.
Słysząc to panna Starsza, która zrozumieć nie mogła, a brała to za gorączkę, szepnęła:
— Niech się Książę Jegomość uspokoi.
— Ale ja jestem spokojny, jestem spokojny i umrę teraz spokojny. Bóg widocznie łaskaw na mnie. Jakże jej imię w zakonie?
— Komu? — spytała Starsza.
— Wojżbunównie — prędko odpowiedział Książę. — Gdzie ona jest? Niech przemówi słowo.
Panna Starsza zdziwiona stała, nie mogąc się odezwać. Siostra Marya kryła się w początku i zdawała niepewną co uczyni; potem nagle przystąpiła bliżej i odezwała się głosem drżącym:
— Tu jestem, Mości Książę.
Wojewoda głowę ku niej zwrócił.
— Siostro Felicjo!
— Mam imię Marya.
— Tak, tak, proszę was, dajcie mi rękę swą.
Wahała się Wojżbunówna, potem zwolna ujęła dłoń wyciągniętą Księcia, który poczuwszy rękę jej, pochwycił ją i podniósł do ust.
Panna Starsza patrzała na to z podziwieniem, prawie osłupienia dochodzącem.
— Siostro Maryo — począł Książę — Siostro Maryo! Bóg tak zrządził, abym bez twojego przebaczenia na świat lepszy nie odszedł. Bogu miłosiernemu chwała na wysokościach. Przyszła ta godzina, o której proroczo mówiłaś w Rabce... o przebaczenie proszę...
Milczenie było straszne i długie. Wojżbunówna oczy sobie zakryła, zbierała myśli, ust otworzyć tak rychło nie mogła, aż powoli jasnym i wyraźnym głosem rzekła:
— Niech ci tak Bóg przebaczy, jako ja przebaczam...
Odetchnął Książę Wojewoda, — rękę, którą trzymał, do ust przycisnął i westchnął puszczając ją.
Panna Starsza, znaczenia wyrazów tych nie rozumiejąc, stała domyślając się tylko, iż ona w tej chwili była narzędziem jakiejś woli Bożej, i myśl ta poruszała ją rozrzewnieniem i trwogą.
— Dajcie mi wody, panie kochanku — słabym głosem odezwał się Książę. — Panna Wojżbunówna niech nie odchodzi, proszę o to bardzo, Pan Bóg ją zesłał... Była w tem wola Boża...
Gdy się to działo w sypialni, Wiśniowski cały przejęty i wystraszony, nie mógł w sobie tajemnicy strzymać i pobiegł z nią do Siostrzeńca Księcia pułkownika Morawskiego.
Panie pułkowniku — zawołał — nic nie wiecie! Słyszeliście kiedy o jakiej Wojżbunównie?
— O jakiej? co? — spytał siostrzeniec — co za Wojżbunówna? co acan pleciesz?
Okazało się, że Morawski tyle tylko słyszał, iż niegdyś jakaś Wojżbunówna była księcia kochanką; oburzył się Wiśniowski na to.
— Jaką kochanką! — zawołał — pan pułkownik nie wiesz nic.
I po krótce mu opowiedziawszy historję, dodał:
— Otóż Wojżbunówna u łóżka Księcia... jedna z panien miłosiernych.
Zląkł się Morawski, bo on był promotorem do tego wezwania, i wnet biedz chciał naprawić, co mu się omyłką zdawało. Gdy nadszedł do sypialni, Książę pił właśnie tyzannę z rąk siostry Maryi. Odwiódł zaraz na stronę pannę Starszą, pytając nastraszony, co się stało?
— Ja nic nie wiem — odpowiedziała mu — widzę, że coś dziwnego tu zaszło, czego zrozumieć nie mogę. Nic nie wiem...
Więc Morawski do łóżka się zbliżył, do Księcia.
— Jak się wujaszek czuje? — zapytał — możeby wolał sam pozostać?
— Dobrze mi bardzo, panie kochanku — pospiesznie mruczał Książę. — Jakto sam? dla czego?
I wnet dodał:
— Ani mi się waż tu dysponować, panie kochanku. Ja jeszcze przecie żyję.
Wojżbunówna stała jak posąg nad jego łóżkiem, zapatrzona w tę twarz, po której już naówczas śmierć chodziła. Łzy jej płynęły po wychudłych policzkach. Morawski zmięszany odstąpił.
Późna już noc była, cisza na zamku, jam stał u drzwi. Książę, jak to bywa przed zgonem, mimo woli sennym chwilami był i usypiał, to się budził znowu. A ile razy się poruszył, pytał:
— Są siostry?
Na co starsza odpowiadała:
— Jesteśmy.
— A Siostra Felicja?
Więc i ona zmuszona była też odpowiadać:
— Jestem.
— Proszę mnie nie opuszczać.
Ledwie mogąc wybełkotać te wyrazy, zasypiał znowu i budził się wkrótce, i powtarzało się to ciągle, przez noc całą.
Nazajutrz z rana trwoga padła na nas, bo już i lekarze i siostry i kto tylko zbliżyć się mógł do chorego, o życiu jego zwątpić musiał. Po kościołach dnia tego, u Fary, u Reformatów, u Bazylianów, odprawiały się nabożeństwa z wystawieniem Przenajświętszego Sakramentu, aby Bóg księciu życie uchować raczył.
Posłano oprócz tego na nabożeństwa do Leśnej do Kodnia. Dla dworu osobną mszę na tę samą intencję miał kapelan w kapliczce stojącej na zamku pod wałami, w której niegdyś ciało św. Józefata, wprzód nim do Bazylianów je przeniesiono, spoczywało. Wszyscy tu byli i mało nie wszyscy płakać musieli.
Pod wieczór już czując się gorzej, zażądał Książę Wojewoda spowiedzi i ostatniego Sakramentu, ale sobie wymówił, aby się to odbywało bez żadnej pompy i okazałości. Gdy ksiądz kanonik od Fary nadszedł, i wszyscy sypialnię opuszczali, zażądał Książę od panny Starszej, ażeby do klasztoru nie powracała i z siostrą Marją została przy nim.
— Już tego nie długo będzie! — rzekł do niej — proszę was, uczyńcie to, nie dla mnie, ale dla Boga.
I przyrzec musiały, poczem dopiero kanonika wpuszczono. Spowiedź trwała z pół godziny, a choć osłabiony był bardzo i o swej sile podnieść się nie mógł, do Komunii zażądał wstać i uklęknąć.
Chciał ksiądz kanonik odwieść go od tego, ale się nie dał.
— Z Panem Bogiem żartów nie ma, panie kochanku — rzekł. — Radziwiłł, czy prosty chłop, musi mu czołem bić. Ja grzeszny człowiek jestem.
Narzucono mu więc futro, i wzięliśmy go pod pachy podtrzymując do Komunii świętej, przed którą bił się w piersi ze skruchą wielką. Złożyliśmy go potem nazad do łóżka, a przez chwilę ze zmęczenia i impressji przemówić nie mógł słowa. Westchnął potem i rzekł:
— Wszystko tedy skończone, odchodzę, panie kochanku, ad patres! Bywajcie zdrowi!
Kanonik, który był pozostał, począł lepszą robić nadzieję, że częstokroć przyjęcie Sakramentów nie tylko dla duszy, ale i dla ciała jest pomocne. Książę się uśmiechnął na to.
— Niech się dzieje wola Boża, panie kochanku — rzekł cicho — ja ochoty wielkiej do życia nie mam. Na nic się już nie przydałem, ślepy jestem, zawalidroga, więc do sklepu.
Spytałem zatem o panny, a że kanonik siedział przy nim, i czuł się istotnie orzeźwionym, zażądał, aby dozorczyniom jego jeść przynajmniej dano i czem się posilić. W istocie bowiem ledwie wodą z winem i biszkoptami do tej pory się krzepiły. Poszedłem więc ja, prowadząc pannę Starszą i Wojżbunównę do bocznej salki, gdziem na prędce nakryć kazał, a w kuchni zawsze coś było gotowego. Korzystałem z tego, aby się pannie Wojżbunównie przypatrzyć lepiej, która prawie nic nie tknąwszy, siedziała wielce zamyślona i widocznie tylko wielką siłą duszy broniła się, by nie okazać wzruszenia. Znać było jeszcze w niej i piękność dawną, szczególniej w oczach, i charakter energiczny, patrzała śmiało, powagę miała wielką, ale życie uczyniło ją przytem łagodną i słodycz w niej łączyła się z tą mocą charakteru. Zaledwie tyla w usta wziąwszy, ażeby głodu nie poczuć, wstały obie zaraz i do pokoju Księcia wróciły. Obok niego uprzątnięto im gabinet, ażeby od czasu do czasu mogły w nim pójść odpocząć spokojnie. Odszedł Kanonik wkrótce, a że Książę zdawał się cokolwiek lepiej i na sen mu się zbierało, doktor zaś zapewnił, iż gorączka się zmniejszyła, panny mogły pójść odpocząć do siebie, mnie zaś zostawiono na straży z Pulkowskim. Ponieważ Książę się kilka razy o mnie pytał z przyzwyczajenia, Finke mi polecił, dopóki siostry nie wrócą, administrować Wojewodzie miksturę jakąś, którą piżmem czuć było po wszystkich pokojach, aż mnie od tego smrodu głowa bolała. Zegarki po temu mieliśmy przy sobie, bo bijące wszystkie pozatrzymywano.
W nocy zdaje się, że gorączka znowu przyjść musiała, bo Książę budził się, zrywał, kołdry z siebie ściągał i nieustannie je poprawiał, gadał, śmiał się, potem wpadł w senność i chrapał tak strasznie, jakby już ostatnie grały organki. Panny naówczas przychodziły i ostawialiśmy go poduszkami do koła, podnosili, aby mu wygodniej było. Oddech coraz miał cięższy. Miksturę tę piżmową przyjmował z wielkim wstrętem, tak że mu ją niemal gwałtem lać było potrzeba w usta, a połowa jej zaraz się nazad wylewała.
Z północy panny poszły do swojego gabinetu odpocząć, Pulkowski usnął twardo, ja, aby uchowaj Boże nie zdrzemnąć się, wziąłem w papierek tabaki mocnej od Napiórki i tęm sobie prawie nieustannie w nos tkał, tak, że mi nazajutrz opuchł jak trąba. A miałem z nią biedę nie małą, bo swędziła mnie do kichania, a tu kichnąć było kryminałem; nos więc w ręku trzymać musiałem i wielką z tem miałem mękę.
Po północy usłyszałem mruczenie niewyraźne. Świece paliły się, jak zwykle za zielonym parawanikiem, i blade tylko światełko na twarz mu padało. Spojrzałem, uśmiechał się jak za dobrych czasów, na twarzy mu się jakaś błogość rozlała, jakby wszelkiej pozbył się troski.
Usta poruszały się powoli, z początku cicho, potem mówił coraz wyraźniej, bardzo żywo i prędko, jakby przyśpieszał mowę, by wypowiedzieć wszystko.
— Która godzina? Ha? nie wybiła jeszcze? Jestem gotów do drogi! Z panem Bogiem rachunek zrobiony. Bywajcie zdrowi, panie kochanku, bywajcie zdrowi!
... Radziwiłłowszczyzny mi tu pilnujcie proszę, a zczeznąć jej nie dawajcie. Pamiętajcie, bo się, panie kochanku, z tamtego świata wyproszę i przyjdę spytać o kalkulację.
... Już mi ramiona popuchły tyle wieków na nich dźwigając... i orły z trąbami. Hej! hej! panie kochanku! orły te niegdyś wysoko latały, a trąby głośno larum grały światu; aż ptakom skrzydła poobcinano jak kurom, a trąby już chyba na pogrzeb zagrają. Tuba mirum...
... Skończyło się, panie kochanku. Wojewodziński mundur doszarzałem do nitki. Dajcie mi go do trumny, nikt w nim już chodzić nie będzie: dla tych cienkuszów zaprzestronny. Ale Bóg wielki, nad Radziwiłłami się zlituje! a jeśli przeważą grzechy nasze i przyjdzie kara, panie kochanku, umiejcie nosić nieszczęście tak jakeście szczęścia nosić nie umieli! Tylko się nie uginać, nie leźć w błoto. Łachman purpurą się stać może, lepsze dziury niż plamy!
Przerywał tak sobie, jakby do kogo mówił i odpowiedzi czekał, a potem rozpoczynał na nowo.
— Już idę, już idę. Widzę czekają na mnie w progu, Wojewodowie, Hetmani, Kanclerze, Biskupi... wołają ku sobie, idę, ojcowie kochani. Dajcie mi tylko jeszcze raz spojrzeć na moje zamki, grody i puszcze, na wsi i kraje. Trzy łokcie ziemi dosyć dla Radziwiłła.
... Aby tylko ta trumna Wojewodzińska ciasną nie była: ja lubię leżeć przestronno, panie kochanku, zwłaszcza, że tej pościeli nie na jedną noc ale do sądnego dnia, panie kochanku!
... Różaniec Sierotki dać mi do ręki, nie pożałujcie go. Jam też sierotą był i sierotą schodzę ze świata, jak palec sam! Bóg z wami, panie kochanku, nie płaczcie.
Zasnął, aż nad ranem zerwał się i zawołał:
— Trąb pogrzebowego w Radziwiłłowskie trąby! Niedźwiedź padł, ale skóra po nim pozostała.
I zawołał na mnie z nawyknienia:
— Glinka? jest tam który? która godzina?
Pospieszyłem do łóżka, a panny też posłyszawszy głos nadbiegły. Obudził się przytomny i poprosił pić. Dała mu panna Starsza, ale usta ledwie umoczywszy w kubku, głowę na poduszki opuścił. Poprosił o różaniec Sierotki i począł się modlić niby po cichu. A modląc się drzemał i budził, modlitwę rozpoczynając na nowo.
Widocznie już było, że ostatnia nadchodzi godzina. Cały dwór na nogach, w ciszy wielkiej czekał co Bóg zrządzi. Nad ranem znowu wody zażądał od Wojżbunówny, ale takim głosem, że go ledwie można było dosłyszeć. Biorąc kubek pocałował ją w rękę i wnet począł szeptać:
— W ręce twoje Panie...
A potem:
— Jezus, Marja, Józef!
Twarz okryła się bladością, pot wystąpił na czoło, usta zdawały się uśmiechać.
Książę nie żył.
Klękliśmy wszyscy dokoła jego łoża, i ksiądz począł odmawiać modlitwy.
O brzasku we wszystkich kościołach poczęto bić we dzwony, i w miasteczku płacz a lament się rozległ wielki.
Wieczne odpocznienie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków. Amen.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.