O wojnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł O wojnie
Wydawca Administracja "Naprzodu"
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Wł. Teodorczuka i Ski w Krakowie.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Одумайтесь!
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LEW TOŁSTOJ
O WOJNIE
NAKŁADEM ADMINISTRACYI »NAPRZODU«




ZASTANÓWCIE SIĘ!
„Oto Wasza godzina i panowanie ciemności“.
Św. Łukasz XXII. 53.
I.

Znowu wojna. Znowu cierpienia, dla nikogo niepotrzebne, zgoła zbyteczne. Znowu kłamstwo, znowu masowe ogłupianie i zbydlęcanie ludzi.
Ludzie, oddzieleni od siebie tysiącami mil, setki tysięcy takich ludzi (z jednej strony buddyści, którym ich zakon zakazuje zabijania nietylko ludzi, lecz nawet zwierząt; z drugiej strony — chrześcianie, wyznający zakon braterstwa i miłości) szukają się nawzajem na lądzie i na morzu, aby się w najokrutniejszy sposób zabijać, torturować i kaleczyć. Co to być może? Czy to sen, czy jawa? Dzieje się coś, co być nie powinno, co być nie może; pragniemy uwierzyć, że to — zmora senna i zbudzić się z niej.
Ale — nie! to nie senne widziadło, to okropna rzeczywistość.
Możnaby jeszcze zrozumieć, jak biedny, niewykształcony, oszukiwany japończyk, oderwany od roli i nauczony, że buddyzm polega nie na współczuciu dla wszystkiego, co żyje, lecz na ofiarach składanym bałwanom; — i jak taki sam ubogi analfabeta z okolic Tuły lub Niżniego Nowogrodu, nauczony, że chrześciaństwo polega na czczeniu Chrystusa, Matki Boskiej, Świętych i ich obrazów; — możnaby jeszcze zrozumieć, jak ci nieszczęśliwi, doprowadzeni odwieczną przemocą i kłamstwem do uznawania największej w świecie zbrodni — bratobójstwa — za czyn cnotliwy, jak ci biedacy mogą popełniać takie czyny okropne, nie odczuwając grzechu, którego stają się winni.
Ale — jak ludzie, zwani oświeconymi, mogą głosić wojnę, popierać ją, brać w niej udział i — co najgorsza — nie narażając się sami na niebezpieczeństwa wojny, podszczuwać do niej innych, wysyłać do boju nieszczęśliwych, otumanionych braci? Ci — tak zwani oświeceni ludzie nie mogą nie znać — nie powiem — zakonu chrześciańskiego, jeśli uznają się za chrześcian — ale wszystkiego tego, co pisano i co pisze się, co mówiono i co mówi się o okrucieństwie, bezcelowości i bezmyślności wojny. Przecież uważani są za ludzi oświeconych właśnie dlatego, że znają to wszystko. Większość ich sama mówiła i pisała o tem. Pominiemy już konferencyę w Haadze, która wywołała powszechne pochwały; pomińmy także wszystkie książki, broszury, artykuły dziennikarskie i mowy, dowodzące możliwości rozstrzygania nieporozumień międzynarodowych przez międzynarodowe sądy rozjemcze; przecie żaden człowiek oświecony nie może nie wiedzieć, że powszechne współzawodnictwo państw w zbrojeniu się musi nieodzownie doprowadzić je do wojen bez końca albo do powszechnego bankructwa albo i do jednego i do drugiego. Muszą wiedzieć, że prócz bezmyślnego, bezcelowego wydatku miliardów rubli, to jest pracy ludzkiej, na przygotowywanie wojny, — w wojnach samych miliony najenergiczniejszych, najdzielniejszych ludzi giną w tym okresie życia, który jest najlepszym dla wytwórczej pracy (w ciągu ostatniego stulecia, wojny zgładziły 14 milionów ludzi). Oświeceni ludzie muszą wiedzieć, że powody do wojny są zawsze takie, iż niewarte są nietylko jednego życia ludzkiego, ale — ani setnej części tego, co się na wojny wydaje (na wojnę o uwolnienie murzynów wydano znacznie więcej, niż kosztowałoby wykupienie ich z niewoli).
Każdy wie i musi wiedzieć, że przedewszystkiem wojny, rozbudzając najgorsze namiętności zwierzęce, psują i rozbestwiają ludzi. Każdy zna słabość argumentów przemawiających na korzyść wojny, a przytaczanych naprzykład przez De Maistre’a, Moltkego i innych. Wszystkie one są oparte na sofizmacie, że w każdej klęsce ludzkiej można znaleść czynnik pożyteczny, albo też na zupełnie bezpodstawnem twierdzeniu, że wojny zawsze istniały i dlatego zawsze muszą istnieć; — jak gdyby złe uczynki ludzi mogły być usprawiedliwione ich korzyściami lub pożytecznością, albo też tem, iż popełniano je przez długi czas. Wszyscy tak zwani ludzie oświeceni wiedzą o tem. Wtem wojna znienacka wybucha, i wszystko to idzie natychmiast w zapomnienie. A ci sami ludzie, którzy zaledwie wczoraj dowodzili okrucieństwa, bezcelowości i bezmyślności wojen, obecnie myślą, mówią i piszą jedynie o zabiciu jak największej ilości ludzi, o zniszczeniu i zniweczeniu jak największej masy wytworów pracy ludzkiej i o wznieceniu jak najsilniejszych uczuć nienawiści w spokojnych, dobrodusznych, pracowitych ludziach, którzy swą pracą karmią, ubierają, utrzymują tych samych niby oświeconych ludzi, co ich zmuszają do popełniania owych czynów okropnych, sprzecznych z ich sumieniem, szczęściem i wiarą.

II.

Dzieje się coś niezrozumiałego, niemożliwie okrutnego, przewrotnego i głupiego. Car rosyjski, ten sam, który wzywał wszystkie narody do pokoju, oświadcza, że pomimo wszystkich swych wysiłków dla utrzymania pokoju (wysiłków, które wyrażają się w zagrabianiu krajów innych ludów i we wzmacnianiu armii dla obrony owych krajów pokradzionych) — w skutek napadu japończyków nakazuje czynić im to samo, co oni zaczęli czynić rosyanom, to jest, ich mordować. A głosząc to wezwanie do morderstwa, powołuje się na Boga i prosi o błogosławieństwo boskie dla najokropniejszej w świecie zbrodni. Cesarz japoński ogłasza to samo przeciwko rosyanom.
Mężowie nauki i prawa (panowie Murawiew i Martens) usilnie starają się dowieść, że między niedawnem wzywaniem wszystkich narodów do powszechnego pokoju a obecnem podniecaniem do wojny dla zagrabienia krajów innych ludów — niema żadnej sprzeczności. Dyplomaci w gładkim języku francuskim ogłaszają i wysyłają okólniki, w których obszernie i pracowicie wywodzą (chociaż wiedzą, że nikt im nie wierzy), iż po wszystkich wysiłkach dla utrzymania pokoju (w istocie zaś — po wszystkich wysiłkach dla oszukania innych krajów) rząd rosyjski był zmuszony uciec się do jedynego środka racyonalnego rozwiązania kwestyi, to jest do mordowania ludzi. To samo piszą dyplomaci japońscy. Uczeni historycy i filozofowie ze swej strony porównują teraźniejszość z przeszłością, wyprowadzają z tych porównań głębokie wnioski i bez końca rozumują o prawach ruchu narodów, o stosunku między żółtą a białą rasą, lub o buddyzmie a chrześciaństwie. A na podstawie tych wywodów i rozumowań usprawiedliwiają rzeź członków żółtej rasy przez chrześcian. W ten sam sposób uczeni i filozofowie japońscy usprawiedliwiają rzeź członków białej rasy. Dziennikarze z nieukrywaną radością, a nie cofając się przed żadnem, chociażby najbezczelniejszem i najwidoczniejszem kłamstwem, dowodzą na wyścigi we wszelkie możliwe sposoby, że tylko rosyanie są sprawiedliwi i potężni i dobrzy pod każdym względem, a że wszyscy japończycy są niesprawiedliwi i słabi i źli pod każdym względem; również, że tacy są wszyscy, którzy są lub mogą się stać wrogami Rosyi — anglicy, amerykanie. Tego samego dowodzą japończycy i ich przyjaciele o rosyanach.
Nie mówiąc już o wojskowych, zawodowo kształcących się do morderstwa, tłumy tak zwanych oświeconych ludzi: profesorów, reformatorów społecznych, studentów, szlachty, kupców, nie zmuszani do tego niczem i przez nikogo, wyrażają najbardziej gorzkie i pogardliwe uczucia względem japończyków, anglików lub amerykanów, dla których wczoraj jeszcze żywili uczucia przychylne lub byli obojętni. Zarazem bez najmniejszego przymusu wyrażają jak najnikczemniejsze, jak najbardziej niewolnicze uczucia dla cara (dla którego byli conajmniej obojętni), zapewniając go o swej bezbrzeżnej miłości i chęciach poświęcenia życia dla niego.
Ten nieszczęśliwy, bezradny młody człowiek, uznany za naczelnika 130 milionów ludzi, ciągle oszukiwany i zmuszany do przeczenia samemu sobie, z namaszczeniem błogosławi wojska, które swojemi nazywa, na morderstwa w obronie ziemi, którą z jeszcze mniejszem do tego prawem także nazywa swoją. Wszyscy nawzajem obdarzają się obrzydliwemi ikonami, w które nietylko nikt z oświeconych nie wierzy, któremi nawet i ciemny chłop zaczyna już pogardzać. Wszyscy padają na kolana przed temi ikonami, całują je i wygłaszają napuszyste i kłamliwe mowy, w które nikt w rzeczywistości nie wierzy.
Bogacze oddają nieznaczne cząstki swych nieuczciwie nagromadzonych majątków na tę sprawę morderstwa lub organizacyę pomocy dla ludzi zajętych mordowaniem. Ubodzy zaś, od których rząd co rok zabiera dwa miliardy rubli podatków, uważają za właściwe również przyczynić się do tego swym groszem. Rząd podszczuwa i zachęca gromady próżniaków, którzy włóczą się po ulicach z portretem carskim, ze śpiewami i okrzykami: hura! a którzy pod pozorem patryotyzmu mogą sobie pozwalać na wszelkie wybryki. W calutkiej Rosyi, od pałacu carskiego do najodleglejszej wioski, pasterze kościoła, nazywający się chrześcianami, błagają Boga, który nakazał kochać swych wrogów, Boga miłości, Jego błagają o pomoc dla dzieła szatana, o poparcie mordowania ludzi.
Oszołomieni modłami, kazaniami, namowami, procesyami, ikonami i gazetami, mięso armatnie, setki tysięcy ludzi jednakowo ubranych, z różną zabójczą bronią w ręku, opuszczają rodziców, żony, dzieci. Z sercem w śmiertelnej trwodze, lecz zato udając rzeźką otuchę, idą tam, gdzie z narażeniem własnego życia popełnić mają czyn najokropniejszy, zabijając ludzi, których nie znają i którzy nie zrobili im nic złego, a za nimi idą lekarze i siostry miłosierdzia, którym, niewiadomo dlaczego, wydaje się, że nie mogą w domu służyć prostym, spokojnym, cierpiącym ludziskom, że muszą służyć ludziom zajętym wzajemnem mordowaniem się. Ci, co w domu zostają, cieszą się z wiadomości o mordowaniu ludzi. A gdy słyszą o zabiciu wielkiej ilości japończyków, dziękują jakiejś istocie, którą Bogiem nazywają.
I niedość, że to wszystko uważa się za objaw wzniosłych uczuć. Bo ci, którzy wstrzymują się od takich wystąpień, jeżeli usiłują wyprowadzić innych z błędu, są uważani za zdrajców i zaprzedańców i narażeni na niebezpieczeństwo obelg i pobicia przez tłum rozbestwiony, a w obronie swego okrucieństwa i szału żadnej innej broni prócz zwierzęcej siły nie mogący posiadać.

III.

Zdawać by się mogło, że nigdy na świecie nie było ani Voltaire’a, ani Montaigne’a, ani Pascala, ani Swifta, ani Kanta, ani Spinozy, ani setek innych pisarzy, którzy potężnie napiętnowali szaleństwo i bezmyślność wojny i opisali jej okrucieństwa, jej niemoralność i dzikość. A przedewszystkiem — jak gdyby nigdy nie było Jezusa, i jego nauki braterstwa ludzi, miłości Boga i bliźniego.
Przypominamy sobie to wszystko i patrzymy na to, co się teraz dzieje, i przerażamy się nietyle ohydą wojny, co czemś najohydniejszem z wszelkich ohyd: świadomością niemocy ludzkiego rozumu.
To, co jedynie odróżnia człowieka od zwierzęcia, to, co stanowi jego wyższość — rozum okazuje się niepotrzebnym, okazuje się jakąś nietylko niepożyteczną, lecz zgubną przyczepką, która poprostu przeszkadza w ruchach, niby uzda, która spadłszy z głowy konia plącze się mu u nóg i drażni go.
Można zrozumieć, że poganin, grek, rzymianin, a nawet i średniowieczny chrześcianin, nie znający ewangelii i ślepo wierzący we wszelkie nakazy kościoła, mógł się bić i w bitwach chełpić się swymi czynami. Ale jak może wierzący chrześcianin lub nawet sceptyk, pomimo woli przesiąknięty chrześciańskimi ideałami braterstwa ludzi i miłości, które natchnęły dzieła filozofów, moralistów i artystów naszych czasów — jak ci ludzie mogą wziąć karabin lub stanąć u armaty i celować do tłumu bliźnich na to, by zabić jak najwięcej z pośród nich?
Asyryjczycy, rzymianie lub grecy mogli wierzyć, że bijąc się, nietylko działają zgodnie z własnem sumieniem, lecz nawet spełniają czyn cnotliwy. Ale my, czy chcemy czy nie, jesteśmy chrześcianami, i jakkolwiek wypaczone jest dzisiejsze chrześciaństwo, to jednak ogólny duch jego musi nas wznosić na ten wyższy poziom rozumu, z którego nie możemy uchronić się przed odczuciem całem naszem jestestwem nietylko bezmyślności i okrucieństwa wojny, ale i zupełnej jej sprzeczności ze wszystkiem, co za dobre i słuszne uważamy. To też nie możemy postępować tak, jak oni postępowali z pewnością siebie, stałością i spokojem duszy. Nie możemy pozbyć się świadomości zbrodni popełnionej, rozpaczliwego uczucia mordercy, który zacząwszy rżnąć swą ofiarę i czując w głębi duszy ohydę morderstwa, usiłuje się oszołomić i rozbestwić, aby módz snadniej dokonać swego okropnego czynu. Całe to nienaturalne, gorączkowe, obłąkane pobudzenie, które teraz opanowało próżniacze warstwy wyższe rosyjskiego społeczeństwa, jest tylko objawem odczuwania przez nie zbrodniczości wszczętego dzieła. Wszystkie te bezczelne, kłamliwe mowy o poświęceniu i czci dla monarchy, o chęci oddania życia (należy powiedzieć: życia innych ludzi, nie zaś własnego) i wszystkie te obietnice bronienia własną piersią ziemi, która do nas nie należy; wszystkie te bezmyślne obdarzania się sztandarami i monstrualnemi ikonami; wszystkie te „molebny“; wszystkie te przygotowywania kołder i bandaży; wszystkie te oddziały sióstr miłosierdzia; wszystkie te składki na marynarkę i na Czerwony Krzyż, dawane rządowi, którego prostym obowiązkiem (dopóki może brać podatkami od ludu tyle, ile potrzebuje) jest, skoro wypowiedział wojnę — zorganizować potrzebną marynarkę i konieczną pomoc dla rannych; wszystkie te napuszyste w staro-słowiańskim języku wznoszone, bezrozumne i bluźniercze modły, o których urządzeniu w tem lub owem mieście gazety donoszą jak gdyby o ważnym wypadku; wszystkie te procesye, hałaśliwe dopominania się o odegranie hymnu narodowego i okrzyki: hura! wszystkie te przeraźliwe, rozpaczliwe kłamstwa gazeciarskie na tyle powszechne, że nie potrzebują obawiać się zaprzeczeń; cały ten szał i rozbestwienie, które obecnie opanowały uprzywilejowane warstwy społeczeństwa rosyjskiego, i które stopniowo zarażają także i masy ludowe; — wszystko to jest tylko objawem poczucia zbrodniczości okropnych dziś popełnianych czynów.
Samorzutne uczucie mówi ludziom, że to, co czynią, być nie powinno; ale jak morderca, który zaczął uśmiercać swą ofiarę, nie może się już pohamować, tak również lud rosyjski wyobraża sobie teraz, że fakt rozpoczęcia już morderczego dzieła jest nieodpartym argumentem na rzecz wojny. Wojna się rozpoczęła, i dlatego musi się dalej toczyć. Tak się wydaje prostym, ciemnym, niewykształconym ludziom, działającym pod wpływem poziomych namiętności i oszołomienia. W zupełnie taki sam sposób większość wykształconych ludzi naszych czasów rozumuje, by dowieść, że człowiek nie posiada wolnej woli, a dlatego, gdyby nawet zrozumiał, że dzieło, które rozpoczął, jest złem, to jednak nie może go już przerwać.
I otumanieni, zbydlęceni ludzie prowadzą dalej swe okropne dzieło.

IV.

Spytajcie żołnierza, szeregowca, kaprala, podoficera, który opuścił starych rodziców, żonę, dzieci, — dlaczego gotuje się do zabijania ludzi, których nie zna, to najpierw będzie waszem pytaniem zdziwiony. Jest żołnierzem, złożył przysięgę, a więc jego obowiązkiem jest spełniać rozkazy przełożonych. Jeśli mu powiecie, że wojna, to jest, mordowanie ludzi nie zgadza się z przykazaniem: „Nie zabijaj!“ — to powie: „A cóż robić, jeśli na naszych napadają?... ...Za cara... Za wiarę prawosławną...“ (Jeden z nich na moje pytanie odparł: „No — a jakże ma być, gdy oni napadną na to, co jest święte?“ — „O czem mówisz?“ — zapytałem. „No, ma się rozumieć, sztandar“). A jeśli będziecie usiłowali wytłómaczyć takiemu żołnierzowi, że przykazanie boskie ważniejsze jest nietylko niż sztandar, ale niż wszystko inne na świecie, to zamilknie, albo się rozzłości i zadenuncyuje was przed władzami.
Zapytajcie oficera, generała, dlaczego idzie na wojnę. Powie wam, że jest wojskowym, i że wojskowi są konieczni dla obrony ojczyzny. Że mordowanie nie zgadza się z duchem zakonu chrześciańskiego, to go nic nie obchodzi, ponieważ albo wcale w ten zakon nie wierzy, albo, jeśli wierzy, to nie w sam zakon, lecz w pewne jego tłómaczenie. Ale przedewszystkiem i on tak samo, jak żołnierz, zamiast kwestyi osobistej, co sam czynić powinien, zawsze stawia ogólną kwestyę, tyczącą się państwa lub ojczyzny. Powie: „W chwili obecnej, gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, trzeba działać, a nie rozprawiać.“
Zapytajcie dyplomatów, którzy swemi oszustwami wywołują wojny, dlaczego to czynią. Powiedzą wam, że celem ich działalności jest zaprowadzenie pokoju między narodami, i że cel ten da się osiągnąć nie za pomocą idealnych, niewykonalnych teoryi, lecz przez akcyę dyplomatyczną i gotowość do wojny. A tak samo, jak wojskowi, zamiast kwestyi, tyczącej się osobistego postępowania, stawiają kwestyę ogólną, tak samo dyplomaci będą wam opowiadali o interesach Rosyi, o niesumienności innych mocarstw, o równowadze mocarstwowej w Europie, ale nie o własnem swem stanowisku ani o własnych czynach.
Zapytajcie dziennikarzy, dlaczego w swych pismach podszczuwają ludzi do wojny, powiedzą wam, że wojny wogóle są konieczne i pożyteczne, zwłaszcza wojna obecna, i poprą to zdanie swoje mglistymi frazesami patryotycznymi. Tak samo jak wojskowy i dyplomata, dziennikarz również na pytanie, dla czego on, jako osoba, jako żywy człowiek, postępuje w pewien sposób, — będzie mówił o ogólnych interesach narodowych, o państwie, cywilizacyi, białej rasie. W ten sam sposób wszyscy wytłómaczą swój udział w dziele przygotowywania wojny. Może się zgodzą, że pożądanem byłoby znieść wojny, ale dodadzą, że obecnie jest to niemożliwem. Obecnie oni, jako rosyanie, i jako ludzie na pewnem stanowisku: marszałkowie szlachty, przedstawiciele ziemskiego samorządu, lekarze, pracownicy Czerwonego Krzyża obowiązani są działać, a nie rozumować. Niema czasu do rozprawiania i myślenia o sobie samym, powiedzą, „gdy mamy przed sobą wielką wspólną sprawę.“ To samo powie car, na pozór odpowiedzialny za to wszystko. I on, tak samo jak żołnierz, zdumiony będzie pytaniem, czy wojna jest obecnie niezbędna. On nawet nie przypuszcza, by wojnę można było jeszcze teraz przerwać. Powie, że nie może się cofnąć przed wykonaniem tego, czego żąda od niego cały naród; że — chociaż uznaje, iż wojna jest wielką klęską, i użył oraz w przyszłości gotów jest użyć wszelkich środków dla jej zniesienia, to jednak w tym wypadku był zmuszony wojnę wypowiedzieć i jest zmuszony toczyć ją dalej. Konieczne to jest dla szczęścia i sławy Rosyi.
Każdy z tych ludzi na pytanie, dlaczego on, taki lub owaki, Iwan, Piotr, Mikołaj, uznając za obowiązujące dla siebie przykazanie chrześciańskie, nietylko zakazujące zabijania bliźnich, ale i nakazujące miłowanie ich i służenie im — dla czego on pozwala sobie brać udział w wojnie, to jest, w gwałtach, rabunku, morderstwie — odpowie niezawodnie to samo, że postępuje w ten sposób w imię ojczyzny, albo wiary, albo przysięgi, albo honoru, albo cywilizacyi, albo przyszłego szczęścia całej ludzkości — wogóle czegoś abstrakcyjnego i nieokreślonego. Prócz tego, ludzie ci są zawsze tak mocno zajęci albo przygotowywaniem wojny, albo jej organizowaniem, albo dyskusyami o niej, że w wolnych chwilach mogą tylko odpoczywać po pracy i nie mają czasu zajmować się rozważaniem własnego życia. Takie rozważania uważają za błahe.

V.

Ludzie z naszego świata chrześciańskiego i naszych czasów podobni są do człowieka, który, idąc drogą, skręcił w niewłaściwem miejscu, a im dalej idzie, tem bardziej przekonywa się, że jest w błędzie. Jednak im bardziej ogarnia go zwątpienie, tem szybciej i z tem większą rezygnacyą śpieszy dalej, pocieszając się myślą, że gdzieś zajdzie. Ale nadchodzi czas, gdy staje się zupełnie jasnem, że droga, którą idzie, zaprowadzi go tylko do przepaści, a przepaść tę zaczyna już przed sobą dostrzegać.
W takiem położeniu znajduje się chrześciaństwo naszych czasów. Jasnem jest najzupełniej, że jeśli będziemy żyli, jak żyjemy obecnie, jeśli będziemy zarówno w życiu prywatnem, jak w życiu poszczególnych państw kierowali się wyłącznie pragnieniem dobrobytu dla siebie i dla swego państwa, jeśli będziemy chcieli zapewnić sobie ten dobrobyt gwałtem, przemocą, to — musowo, wzmacniając środki przemocy przeciwko sobie i jednego państwa przeciwko drugiemu — będziemy się nawzajem tyranizowali coraz bardziej i obracali większą część swej wytwórczości na uzbrojenia; a powtóre, zabijając w wojnach najlepiej fizycznie uposażonych mężczyzn, musimy wyradzać się fizycznie i nikczemnieć moralnie.
Że tak się stanie, jeśli nie zmienimy swego trybu życia, jest równie pewnem, jak matematycznym pewnikiem jest, iż dwie proste linie nierównoległe muszą się spotkać. Ale jest to nietylko teoretycznym pewnikiem w naszych czasach. Staje się to oczywistem nietylko dla rozumu, ale i dla uczucia. Przepaść, do której się zbliżamy, już zaczynamy dostrzegać. A nawet najprostsi ludzie, nie wprawni w filozofowaniu, nie wykształceni, muszą widzieć, że zbrojąc się coraz usilniej wszyscy przeciwko wszystkim i tępiąc się w wojnach nawzajem, my, jak pająki w garnku, możemy dojść tylko do wytępienia się wzajemnego.
Człowiek szczery, poważny i rozumny nie może już pocieszać się myślą, że zaradzić temu można — jak dawniej sądzono — za pomocą imperyum powszechnego, jakiem był Rzym lub państwo Karola Wielkiego albo Napoleona, albo za pomocą średniowiecznej władzy duchowej papieża, albo za pomocą politycznej równowagi koncertu europejskiego oraz pokojowych trybunałów międzynarodowych, lub wreszcie, jak niektórzy przypuszczali, dzięki rosnącej potędze militaryzmu i nowowynalezionym potężnym środkom zniszczenia.
Niemożliwem jest zorganizować powszechne mocarstwo lub republikę, składającą się z państw europejskich, albowiem różne narody nigdy nie zechcą zjednoczyć się w jedno państwo. Organizować trybunały międzynarodowe dla rozstrzygania sporów międzynarodowych? Ale kto zmusi do posłuszeństwa decyzyi trybunału stronę, która rozporządza zorganizowaną armią milionową? Rozbroić się? Nikt tego nie chce i nie zacznie. Wynaleść jeszcze straszliwsze środki zniszczenia? Balony z bombami, napełnionemi duszącymi gazami, pociski rzucane na przeciwnika z góry? Cokolwiek by wynaleziono, wszystkie państwa zaopatrzą się w tę broń niszczącą. A mięso armatnie, które wystawiało się na działanie szabli, a potem kul, a potem pokornie znosiło kule armatnie, bomby, działa dalekonośne, mitraliezy, miny, również podda się działaniu bomb, napełnionych duszącymi gazami i prażących je z góry, z balonów.
Panowie Murawiew i profesor Martens dowodzą, że wojna japońska nie stoi w sprzeczności z konferencyą pokojową w Haadze. Nic dobitniej, oczywiściej, aniżeli mowy tych panów, nie wykazuje, jak ludzie naszych czasów nadużywają mowy — owego środka komunikowania myśli. Nic nie wykazuje jaskrawiej, jak dalece utraciliśmy zdolność do jasnego, rozsądnego myślenia. Używamy myśli i mowy rozmyślnie nie do kierowania działalnością ludzką, lecz do usprawiedliwiania wszelkich — chociażby najbardziej zbrodniczych — postępków swoich. Ostatnia wojna boerska i obecna wojna japońska, które każdej chwili mogą się przekształcić w rzeź powszechną, dowodzą tego niezbicie. Żadne dyskusye antymilitarystyczne nic nie wpłyną na przerwanie wojny. Tak samo, jak gdybyśmy za pomocą najwymowniejszych i najbardziej uzasadnionych dowodzeń chcieli przekonać rozżarte psy, że korzystniej byłoby rozdzielić kawał mięsa na odpowiednie części, niż kaleczyć się nawzajem i w końcu stracić owo mięso, które porwie jakiś pies biegnący obok nich, lecz w walce nie biorący udziału.
Pędzimy ku przepaści, nie możemy się zatrzymać w drodze i zbliżamy się do brzegu otchłani.
Dla każdego człowieka rozsądnego, który rozmyśla o dzisiejszem położeniu ludzkości i o tem, do którego ludzkość nieuchronnie się zbliża, musi być jasne, że niema żadnego rzeczywistego wyjścia z tego położenia, że nie można wymyślić żadnych kombinacyi lub organizacyi, które by nas uratowały od nieuniknionej zguby.
Że pominiemy już zagadnienia ekonomiczne, które coraz bardziej się wikłają, same te stosunki wzajemne między państwami, zbrojącemi się jedno przeciw drugiemu i każdej chwili gotowemi do rzucenia się w odmęt wojny, jasno wskazują na zgubę, do której zdąża cała tak zwana ludzkość cywilizowana.
A więc — co mamy czynić?

VI.

Przed dwoma tysiącami lat Jan Chrzciciel, a potem Jezus rzekli ludziom: „Czas się spełnił, a Królestwo Boże jest tuż, zastanówcie się i uwierzcie w Ewangelię (Św. Marek I, 15), „a jeśli nie zastanowicie się, to zginiecie“ (Łukasz XIII, 5).
Ale ludzie nie słuchali ich, i zguba, przepowiadana przez nich, już jest bliska. I my, ludzie dzisiejszej doby, musimy ją widzieć. Już giniemy i dlatego nie możemy niebacznie pomijać — stare wiekiem, ale dla nas nowe — środki zbawienia. Musimy spostrzegać, że oprócz wszelkich innych klęsk, wynikających z naszego złego i nierozsądnego życia, same przygotowania wojenne i wojny, nieuchronnie z nich powstające, muszą niewątpliwie nas zgubić. Musimy widzieć, że wszystkie środki ochrony od tych klęsk, wynalezione przez ludzi, są i muszą być nieskuteczne, i że nieszczęsny stosunek wzajemny narodów, zbrojących się przeciwko sobie, musi coraz bardziej się zaostrzać. A przeto słowa Jezusa tyczą się nas i naszych czasów bardziej, niż kogokolwiek innego lub jakichkolwiek innych czasów.
Jezus rzekł: „Zastanówcie się!“ — to jest: „Niech każdy człowiek przerwie pracę, którą zaczął, i niech się spyta: „Kto jestem? Skąd pochodzę i jakie jest moje przeznaczenie?“ A odpowiedziawszy na te pytania, należy rozważyć, czy to, co czynisz, w zgodzie jest z twojem przeznaczeniem. Niech tylko każdy człowiek współczesny, to jest, istota znająca podstawy nauki chrześciańskiej, na chwilę przerwie swą robotę, zapomni o swem stanowisku społecznem, o tem że jest cesarzem, czy żołnierzem, czy ministrem, czy dziennikarzem. Niech zapyta siebie samego, kim jest i jakie jest jego przeznaczenie. Wystarczy to, by wzbudzić w nim silne zwątpienie o pożyteczności, prawości i sensie jego roboty. „Pierwej, niż cesarzem, żołnierzem, ministrem lub dziennikarzem, jestem człowiekiem, to jest istotą organiczną, posłaną przez Wyższą Wolę w wszechświat, nieskończony w czasie i przestrzeni, na to, by po chwilowym pobycie we wszechświecie, umrzeć, to jest, zniknąć z niego. Przeto wszelkie cele osobiste, społeczne lub nawet ogólno-ludzkie, które bym sobie mógł postawić, albo które wyznaczają mi ludzie, nie mają żadnego znaczenia, wobec krótkości mojego życia, a bezgraniczności życia wszechświata. Muszę więc podporządkować się pod ów cel wyższy, dla którego spełnienia jestem w świat posłany. Ten cel ostateczny, w skutek mego ograniczenia, jest mi nieznany. Ale istnieje (bo musi być cel we wszystkiem, co istnieje), a mojem zadaniem jest być narzędziem tego celu, to jest, przeznaczeniem mojem jest być pracownikiem Bożym, spełniać dzieło Boże.“ Tak musi powiedzieć sobie każdy człowiek współczesny, należący do świata chrześciańskiego. A gdy zrozumie to swoje przeznaczenie, wtedy każdy, zaczynając od cesarza, a kończąc na szeregowym żołnierzu, musi inaczej spojrzeć na obowiązki, których sam się podjął, albo które nań inni ludzie włożyli.
„Zanim mnie ukoronowano i uznano za cesarza“ — musi rzec do siebie cesarz — „zanim podjąłem się spełniać obowiązki głowy państwa, przez to samo, że żyję, przyrzekłem spełniać to, czego żąda odemnie Wyższa Wola, która mnie do życia powołała. Żądania Jej nietylko znam, ale czuję w swem sercu. Polegają one, jak je wyraża wyznawany przezemnie zakon chrześciański na tem, żebym miłował swego bliźniego, służył mu i postępował z nim tak, jak bym sobie życzył, żeby inni ze mną postępowali. Czy czynię to? — wszak rządzę ludźmi, nakazuję czynić gwałty, pozbawiać ludzi życia sądownie — i co najgorsza — prowadzę wojny.“
„Ludzie mówią mi, że powinienem to czynić. Ale Bóg mówi, że powinienem czynić coś wręcz odmiennego. A przeto, jakkolwiek usilnie we mnie wpierają, że jako głowa państwa muszę nakazywać czyny przemocy, pobieranie podatków, tracenie ludzi przez katów i — co najgorsza — wojnę, to jest, rzezie bliźnich, to jednak — nie chcę i nie będę tego czynił.“
Tak samo musi rzec sobie żołnierz, nauczany, że powinien zabijać ludzi, i minister, który za swój obowiązek poczytywał przygotowywanie wojny, i dziennikarz, który do wojny podszczuwał, i każdy człowiek, który postawi sobie pytanie: „Kim jestem? jakie jest moje w życiu przeznaczenie?“ A skoro tylko głowa państwa przestanie nakazywać wojnę, żołnierz walczyć, minister przygotowywać środki do wojny, dziennikarz pobudzać do niej — wtedy bez żadnych nowych instytucyi, bez pilnowania równowagi mocarstw, bez trybunałów rozjemczych, samo przez się zniknie beznadziejne położenie, w jakiem ludzie się znaleźli nietylko wobec wojny, ale i wobec innych klęsk, które sami na siebie sprowadzają.
A więc, jakkolwiek dziwnem może się to wydawać, do najbardziej skutecznego i pewnego wyzwolenia ludzi ze wszystkich klęsk, które na siebie sprowadzają, i z najokropniejszej z nich wszystkich — wojny — można dojść nie przez jakieś zewnętrzne środki ogólne, lecz tylko przez zwykłe odwołanie się do świadomości każdego pojedyńczego człowieka. Zalecał to przed tysiąc dziewięciuset laty Jezus. Niech każdy człowiek zastanowi się i zapyta się, kim jest, dlaczego żyje, i co powinien, a czego nie powinien czynić.

VII.

Zło, od którego cierpią ludzie współcześni, pochodzi stąd, że większość ich żyje bez jedynego rozumnego drogowskazu dla działalności ludzkiej — bez religii. Nie tej religii, która polega na wierze w dogmaty, na spełnianiu obrządków, dających przyjemną rozrywkę, pociechę, pokrzepienie, ale tej religii, która ustanawia stosunek człowieka do Wszechistnienia, do Boga, a przeto daje powszechny, wyższy kierunek całej działalności ludzkiej. Bez tej religii ludzie stoją na poziomie zwierząt, a nawet niżej od nich. Zło to, prowadzące ludzi do nieuchronnej zguby, wykazało się ze szczególną mocą w naszych czasach. Albowiem po utraceniu wszelkiego rozumnego drogowskazu w życiu i po wytężeniu wszystkich swych sił na wynalazki i ulepszenia głównie w dziedzinie technicznej, ludzie współcześni zdobyli olbrzymią władzę nad siłami przyrody. Ale nie mając żadnej przewodniej wskazówki do rozumnego korzystania z tej władzy, użyli jej naturalnie do zadawalniania swych najbardziej poziomych i zwierzęcych skłonności.
Pozbawieni religii, ludzie, posiadający olbrzymią władzę nad siłami natury, podobni są do dzieci, którym na zabawkę dano proch albo gaz wybuchowy. Rozważając potęgę, posiadaną przez ludzi naszych czasów, i sposób w jaki z niej korzystają, czujemy, iż ze względu na swój poziom moralny, ludzie nie mają prawa nietylko na używanie kolei, pary, elektryczności, telefonów, fotografii, telegrafów bez drutu, ale nawet i na prosty kunszt wyrabiania żelaza i stali. Wszystkie bowiem te ulepszenia i kunszty używają tylko na zadowolenie swych chuci, na zabawę, marnotrawstwo i wzajemne się niszczenie.
A więc — co czynić? Odrzucić wszystkie te ulepszenia życiowe, całą tę potęgę nabytą przez ludzkość — zapomnieć, czego się ludzkość nauczyła? Jest to niemożliwe. Jakkolwiek zgubny użytek robią ludzie z tych nabytków umysłowych, są to jednak nabytki i ludzie nie mogą ich zapomnieć. Zmienić ten układ narodów, jaki się w ciągu stuleci utworzył, i wytworzyć nowy? Wynaleść nowe instytucye, które by przeszkodziły mniejszości w oszukiwaniu i wyzyskiwaniu większości? Rozpowszechnić wiedzę? Wszystkiego tego próbowano i czyni się to z wielkim zapałem. Wszystkie te urojone sposoby naprawy są to tylko sposoby oszołomienia się, odwracania uwagi od nieuchronnej zguby. Granice państwa ulegają zmianom, instytucye przekształcają się, wiedza rozpowszechnia się. Ale w obrębie innych granic, przy innej organizacyi społeczeństw, ze wzrostem oświaty ludzie pozostają takiemi samemi zwierzętami, gotowemi każdej chwili rozszarpywać się nawzajem na kawałki, albo takimi samymi niewolnikami, jakimi zawsze byli i zawsze będą, dopóki w dalszym ciągu kierują się nie poczuciem religijnem, lecz namiętnościami, teoryami i zewnętrznymi wpływami.
Człowiek nie ma innego wyboru: musi być albo niewolnikiem najbardziej niesumiennego i bezczelnego z niewolników, albo sługą bożym. Bo dla człowieka istnieje jedna tylko droga do wolności — to zjednoczenie swej woli z wolą Boga. Ludzie, pozbawieni religii; niektórzy, wprost odrzucający religię; inni, uznający za religię owe ohydne formy zewnętrzne, które religię zastąpiły, a kierowani jedynie przez osobiste żądze, strach, prawa ludzkie, a przedewszystkiem przez nawzajem na siebie wywierany hypnotyzm; ludzie tacy nie mogą przestać być zwierzętami lub niewolnikami. A żadne usiłowania zewnętrzne nie wyprowadzą ich z tego położenia, bo jedynie religia czyni człowieka swobodnym.
Większość zaś ludzi współczesnych jej nie posiada.

VIII.

„Ale“ — powiedzą nam ludzie, zaprzątnięci działalnością praktyczną wszelkich rodzajów — „na to, by usunąć zło, od którego cierpimy, koniecznem byłoby, by nietylko kilku ludzi, lecz wszyscy zastanowili się, a uczyniwszy to, jednakowo ujrzeli przeznaczenie swego żywota w spełnianiu woli Boga i w służeniu swym bliźnim. Czyż to możliwe“?
Nietylko możliwe, odpowiadam — ale wręcz niemożliwe jest, by tak się nie stało.
Niemożliwe jest, by ludzie się nie zastanowili, to jest, niemożliwe jest, by każdy człowiek nie postawił sobie pytania, kim jest i poco żyje. Albowiem człowiek, jako istota rozumna nie może żyć bez usiłowań zrozumienia, poco żyje, i zawsze, stosownie do swego rozwoju — odpowiadał na to pytanie w swych naukach religijnych. W naszych czasach, wewnętrzna sprzeczność, odczuwana przez ludzi, wysuwa to pytanie ze szczególnym naciskiem i domaga się odpowiedzi. Niemożliwe jest dla ludzi współczesnych odpowiedzieć na to pytanie inaczej, jak tylko uznając zakon życia w miłości bliźniego i w służeniu bliźnim. Albowiem w naszych czasach jest to jedyna rozumna odpowiedź na pytanie o znaczeniu życia ludzkiego. Odpowiedź tę przed tysiąc dziewięciuset laty dała religia chrześciańska, a zna ją ogromna większość całej ludzkości.
Odpowiedź ta ukryta żyje w świadomości wszystkich ludzi współczesnego świata chrześciańskiego, ale nie wyraża się otwarcie i nie służy za drogowskaz dla naszego życia. A to dlatego, że ci, co się cieszą największą powagą, tak zwani uczeni, żyją w grubym błędzie, jakoby religia była tylko chwilowym i już minionym stopniem w rozwoju ludzkości i jakoby ludzie mogli żyć bez religii, i wpajają ten błąd w masy, które zaczynają się oświecać. I dlatego także, że z drugiej strony mocarze dzisiejsi czasem rozmyślnie, a czasem nieświadomie (sami błędnie sądząc, iż wiara kościelna jest religią chrześciańską) starają się podtrzymywać i podsycać w ludzie dzikie zabobony, podawane za religię chrześciańską.
Gdybyśmy tylko usunęli oba te błędy, to prawdziwa religia, już ukryta w sercach ludzi współczesnych, stałaby się jawną i obowiązującą.
Dla doprowadzenia do tego koniecznem jest, by z jednej strony ludzie nauki zrozumieli, że zasada braterstwa wszystkich ludzi i nauka nie czynienia innym, czego sobie nie życzysz samemu, nie jest jakąś przypadkową ideą wśród mnóstwa teoryi ludzkich, którą można uzależniać od jakichś innych względów, lecz jest zasadą niezaprzeczalną, stojącą ponad wszystkiemi innemi, i wypływającą z niezmiennych stosunków człowieka do tego, co wiecznem jest w Bogu, i że jest ona religią, całą religią, a zatem zawsze obowiązuje.
Z drugiej strony trzeba, aby ci, co rozmyślnie lub nieświadomie głoszą dzikie zabobony, jako niby chrześciaństwo, aby ci zrozumieli, że wszystkie te popierane i głoszone przez nich dogmaty, sakramenty i obrządki nietylko nie są, jak oni sądzą, niewinnemi, lecz są w najwyższym stopniu zgubne, albowiem zasłaniają przed ludźmi ową najważniejszą prawdę religijną, która wyraża się w spełnianiu woli Boskiej, w służeniu ludziom; albowiem także zasada postępowania z innymi tak, jakbyś sobie życzył, żeby inni z tobą postępowali, nie jest jednym z przepisów religii chrześciańskiej, lecz istotnie całą religią, jak to zaiste mówi ewangelia.
Na to, by ludzie naszych czasów zadali sobie jednakowe pytanie o znaczeniu życia i jednakowo na nie odpowiedzieli, potrzeba tylko, aby ci, co siebie za oświeconych uważają, przestali myśleć, i wpajać w dorastające pokolenia, że religia jest atawizmem, przeżytkiem minionej dzikości, i że dla cnotliwego życia ludzi wystarcza rozpowszechnienie wykształcenia, to jest, rozpowszechnienie wiedzy różnego rodzaju, która w jakiś sposób ma ludzi doprowadzić do sprawiedliwości i moralnego życia. Natomiast ludzie ci powinni zrozumieć, że dla cnotliwego życia ludzkiego religia jest konieczna, i że religia ta już istnieje i żyje w świadomości ludzi współczesnych. Ludzie zaś, którzy rozmyślnie lub nieświadomie ogłupiają lud kościelnymi zabobonami, powinni przestać to czynić i uznać, że w chrześciaństwie ważnem i obowiązującem jest nie chrzest, nie komunia, nie wyznawanie dogmatów itd., lecz jedynie miłość Boga i bliźniego oraz zachowywanie przykazania o postępowaniu z innymi, jak chcesz, by inni z tobą postępowali, i — że na tem polega cały zakon i prorocy.
Gdyby tylko pseudochrześcianie i uczeni zrozumieli sami oraz nauczali dzieci i nieoświeconych tych prostych, jasnych i koniecznych prawd, jak obecnie nauczają swych skomplikowanych, bałamutnych i niepotrzebnych teoryi, to wszyscy ludzie jednakowo pojęliby znaczenie życia i uznaliby jedyny obowiązek, wypływający z tego pojmowania.

IX.

Ale, jak mamy postępować teraz, natychmiast, właśnie w Rosyi, w tej chwili, gdy nasi wrogowie już na nas napadli, zabijają naszych ludzi i grożą nam samym? Co ma czynić — zapytają mnie — rosyjski żołnierz, oficer, jenerał, car, prywatny człowiek? Ażali mamy pozwolić naszym wrogom niszczyć nasze posiadłości, zagrabiać owoce naszej pracy, uprowadzać jeńców lub zabijać naszych ludzi? Co mamy czynić obecnie, gdy już to dzieło jest rozpoczęte?
Ale przedtem, zanim wojna się rozpoczęła, mniejsza z tem zresztą, kto ją rozpoczął, przed wszystkiem innem rozpoczęło się dzieło mego żywota. Tak musi odpowiedzieć każdy człowiek świadomy. A dzieło mego żywota niema nic do czynienia z uznawaniem praw chińczyków, japończyków lub rosyan do Port-Artura. Dzieło mego żywota polega na spełnianiu woli Tego, który mnie do życia powołał. Znam tę wolę. Wola ta jest, bym miłował swego bliźniego i służył mu. A więc dlaczego miałbym, słuchając chwilowego, przypadkowego, nierozumnego i okrutnego żądania, odstępować od znanego mi, wiecznego i niezmiennego prawa mego życia? Jeśli Bóg jest, to On nie spyta mnie, gdy umrę (a to się stać może każdej chwili), czy obroniłem Czynampo wraz z tameczną obfitością lasów budulcowych, lub Port-Artur, lub nawet tę zbieraninę, która się zwie rosyjskiem imperyum, a której On mej pieczy nie powierzał; ale spyta mnie, co uczyniłem z życiem, które on mi dał do rozporządzenia: czy użyłem je na cel, do którego było przeznaczone, i pod warunkiem spełnienia którego było mi ono powierzone? Czy spełniłem jego zakon?
Tak więc na pytanie, co należy czynić teraz, gdy wojna się rozpoczęła, ja, człowiek rozumiejący swe położenie, jakiekolwiek zajmowałbym stanowisko społeczne, mogę znaleźć jedną tylko odpowiedź. Jakiekolwiek by zachodziły okoliczności, czy wojna się rozpoczęła, czy nie, czy tysiące rosyan albo japończyków zabito, czy zabrano nietylko Port-Artur, lecz również Petersburg i Moskwę — ja muszę postępować, jak żąda odemnie Bóg. Przeto jako człowiek, nie mogę pośrednio lub bezpośrednio brać żadnego udziału w wojnie, ani kierując nią, ani w niej pomagając, ani zachęcając do niej; nie mogę, nie chcę i nie będę. Co się natychmiast lub rychło stanie w skutek tego, że zaprzestanę czynić rzeczy sprzeczne z wolą Boską — tego nie wiem i wiedzieć nie mogę. Ale wierzę, że ze spełnienia woli Boskiej może tylko dobre wyniknąć dla mnie i dla wszystkich ludzi.
Mówicie z oburzeniem, co mogłoby się stać, gdybyśmy, rosyanie, w tej chwili przestali walczyć i ustąpili japończykom to, czego ci od nas żądają.
Ale jeśli jest prawdą, że zbawienie ludzkości od rozbestwienia i wzajemnego niszczenia siebie zależy jedynie od ustanowienia między ludźmi tej prawdziwej religii, która żąda, byśmy miłowali bliźniego, i służyli mu (a o tem wątpić nie sposób), w takim razie każda wojna, każda godzina wojny i mego w niej udziału tylko utrudnia i oddala urzeczywistnienie tego jedynie możliwego zbawienia.
Tak więc, nawet jeśli staniemy na chwiejnym gruncie określania uczynków podług przypuszczalnych ich następstw — nawet wtedy oddanie japończykom wszystkiego, czego oni od nas się domagają, prócz tego, że dałoby niewątpliwe korzyści przez zaprzestanie niszczenia i rzezi, byłoby jeszcze przybliżaniem się do jedynego środka zbawienia ludzkości od zguby. Tymczasem zaś przedłużanie wojny, jakikolwiek będzie jej koniec, będzie opóźnieniem tego jedynego środka zbawienia.
„Jednak jeśli nawet tak jest“ — odpowiedzą — „to wojny znikną dopiero wtedy, gdy wszyscy ludzie, lub ich większość, odmówią brania w nich udziału. Ale odmowa jednego człowieka, czy jest on carem, czy zwykłym żołnierzem, tylko zgubiłaby jego życie niepotrzebnie i bez najmniejszej dla nikogo korzyści. Jeśli by car rosyjski teraz odstąpił od wojny, zdetronizowanoby go, może by nawet go zabito, by się go pozbyć; gdyby zwykły człowiek odmówił służby wojskowej, posłanoby go do karnych batalionów, a może rozstrzelano. Pocóż więc bez najmniejszego pożytku pozbawiać się życia, które może być pożyteczne dla społeczeństwa?“ Tak brzmi zwykłe pytanie tych, co nie myślą o przeznaczeniu swego życia i dlatego nie rozumieją go.
Ale nie tak mówi i czuje każdy człowiek, który rozumie przeznaczenie swego życia, to jest, każdy człowiek religijny. Taki człowiek kieruje się w postępowaniu nie przypuszczalnymi skutkami swych uczynków, lecz świadomością przeznaczenia swego życia. Robotnik fabryczny idzie do fabryki i wykonywa tam pracę mu wyznaczoną, nie rozważając, jakie będą skutki jego roboty. W taki sam sposób działa żołnierz, wykonywujący wolę swych zwierzchników. Tak też postępuje człowiek religijny, spełniając dzieło przepisane mu przez Boga bez rozprawiania o tem, co właściwie wyniknie z tego dzieła. Przeto dla człowieka religijnego nie istnieje kwestya, czy wielu albo niewielu ludzi postępuje tak samo, jak on, lub też kwestya, co się z nim stanie, jeśli uczyni to, co uczynić powinien. Wie, że prócz życia i śmierci nic stać się nie może, oraz że życie i śmierć są w rękach Boga, którego on słucha.
Człowiek religijny postępuje tak a nie inaczej, nie dlatego, że chce tak postępować, ani też nie dlatego, by to było pożyteczne dla niego lub dla innych ludzi, lecz ponieważ, wierząc, że życie jego jest w ręku Boga, nie może inaczej postępować.
Na tem polega zasadnicza cecha postępowania ludzi religijnych. A przeto zbawienie ludzi od klęsk, które sami na siebie sprowadzają, może być urzeczywistnione tylko, o ile kierują się oni w swem życiu nie korzyścią lub rozumowaniami, lecz świadomością religijną.

X.

„Ale co mamy czynić z wrogami, którzy na nas napadają?“
„Miłujcie swych nieprzyjaciół, a nie będziecie ich mieli“ — powiada nauka dwunastu apostołów. Odpowiedź ta nie jest czczemi słowami, jak mogą sobie wyobrażać ci, co przyzwyczaili się uważać zalecanie miłości nieprzyjaciół za jakąś hyperbolę, mającą sens odmienny od brzmienia wyrazów. Odpowiedź ta jest wskazówką dla zupełnie jasnego i określonego postępowania i wymienia jego skutki.
Miłować swych nieprzyjaciół — japończyków, chińczyków, owe ludy żółte, przeciwko którym ciemni ludzie starają się obecnie rozbudzić naszą nienawiść — miłować ich znaczy nie zabijać ich na to, by mieć prawo zatruwać ich opium, jak to czynili anglicy; nie zabijać ich na to, by zagrabić ich ziemie, jak to uczynili francuzi, rosyanie i niemcy; nie grzebać ich żywcem za psucie dróg, nie wiązać ich parami za warkocze, nie topić ich w Amurze, jak to czynili rosyanie.
„Uczeń nie jest wyższym od mistrza... Dosyć dla ucznia, żeby był takim, jak jego mistrz.“
Miłować ludzi żółtych, których nazywamy swymi wrogami, znaczy, nie nauczać ich, jako niby chrześciaństwa — bezmyślnych zabobonów o grzechu pierworodnym, o odkupieniu, zmartwychwstaniu i t. p., nie uczyć ich kunsztu oszukiwania i zabijania innych, lecz uczyć ich sprawiedliwości, poświęcenia, litości, miłości — a to nie słowami, lecz przykładem własnego cnotliwego życia.
A co myśmy im czynili i dotąd czynimy?
Jeślibyśmy istotnie miłowali swych nieprzyjaciół, jeślibyśmy nawet teraz zaczęli miłować swych wrogów, japończyków, to nie mielibyśmy wrogów.
Przeto jakkolwiek dziwnem może się to wydawać ludziom zajętym planami i przygotowaniami wojennymi, względami dyplomatycznymi, środkami administracyjnymi, finansowymi, ekonomicznymi, propagandą rewolucyjną, socyalistyczną i różnemi niepotrzebnemi naukami, za pomocą których spodziewają się ochronić ludzkość od klęsk; jakkolwiek dziwnem może się to im wydawać, zbawienie ludzkości nietylko od klęski wojny, lecz również od wszystkich klęsk, które ludzie na siebie sprowadzają, przyjdzie nie z sojuszów pokojowych, zakładanych przez cesarzów lub królów, ani od tych, co chcą królów i cesarzów zdetronizować, albo też ograniczyć ich konstytucyami, albo zamiast monarchii ustanowić republiki; ani też nie przyjdzie ono z konferencyi pokojowych, ani z urzeczywistnienia programów socyalistycznych, ani ze zwycięstw lub porażek na lądzie i na morzu, ani z bibliotek lub uniwersytetów, ani przez te bezowocne wysiłki umysłowe, które dziś nazywają się nauką. Przyjdzie ono tylko dzięki zjawianiu się coraz większej ilości owych prostych ludzi, co jak duchoborcy, jak Drożdżyn, jak Olchowik w Rosyi, jak nazareńczycy w Austryi, jak Condatier we Francyi, Tervey w Holandyi i inni — stawiają sobie za cel nie zewnętrzne zmiany życia, lecz jak najściślejsze spełnianie w sobie samych woli Tego, kto ich do życia powołał, i wytężą wszystkie swe siły dla dopięcia tego celu. Tylko tacy ludzie, urzeczywistniający w sobie samych, we własnych duszach Królestwo Boże, tylko oni, chociaż nie zmierzając do tego wprost, ustanowią owo zewnętrzne Królestwo Boże, do którego wzdycha każda dusza ludzka.
Zbawienie nadejdzie tylko tą drogą, nie zaś jakąkolwiek inną. A więc to, co czynią dziś rządcy ludzi, wpajając w nich zabobony religijne i patryotyczne, budząc wśród nich wyłączność, nienawiść i żądzę morderstw; a także to, co czynią ci, którzy dla wyzwolenia ludzi z niewoli i ucisku nawołują ich do zewnętrznej rewolucyi gwałtownej, albo myślą, iż nabycie przez ludzi wielkiej ilości przypadkowych, a po większej części niepotrzebnych wiadomości, samo przez się doprowadzi ich do życia cnotliwego; — wszystko to odwraca uwagę ludzi od tego, czego właściwie im potrzeba, i jedynie oddala od nich możliwość zbawienia.
Zło, od którego cierpią ludzie świata chrześciańskiego, polega na tem, że chwilowo utracili religię.
Niektórzy ludzie, widząc sprzeczność między istniejącą religią a stopniem rozwoju umysłowego i naukowego, osiągniętym przez ludzkość dzisiejszą, zawyrokowali, że wogóle żadna religia nie jest potrzebną. Żyją bez religii i głoszą bezużyteczność wszelkiej religii jakiegokolwiek rodzaju. Inni, trzymając się tej wypaczonej formy religii chrześciańskiej, która obecnie jest głoszona, również żyją bez religii, zachowując czcze formy zewnętrzne, które nie mogą służyć za drogowskaz ludziom.
Atoli religia, odpowiadająca potrzebom naszych czasów, istnieje i znana jest wszystkim ludziom, a ukryta żyje w sercach ludzi chrześciańskiego świata. Przeto, aby ta religia ujawniła się i zaczęła obowiązywać wszystkich ludzi, potrzeba tylko, żeby ludzie oświeceni — kierownicy mas — zrozumieli, że religia konieczną jest człowiekowi, że bez religii ludzie nie mogą pędzić życia cnotliwego, i że to, co nazywają nauką, nie może zastąpić religii. Trzeba także, by mocarze tego świata, podtrzymujący stare czcze formy religijne, zrozumieli, że to, co popierają i głoszą jako religię, nietylko nie jest religią, lecz jest główną przeszkodą w przyjęciu przez ludzi za religię tego, co już znają, i co jedynie może ich wyzwolić ze wszystkich klęsk. Tak więc jedyną drogą do zbawienia jest zaprzestać czynić to, co przeszkadza ludziom w przejęciu się prawdziwą religią, już żyjącą w ich poczuciu.

XI.

Skończyłem powyższy artykuł, gdy nadeszła wieść o zniszczeniu 600 niewinnych istnień ludzkich pod Port-Arturem. Zdawałoby się, że niepotrzebne cierpienia i śmierć tych otumanionych biedaków, którzy zginęli niepotrzebnie i w tak okropny sposób, powinnyby z błędu wyprowadzić tych, co byli przyczyną tego zniszczenia. Mam tu na myśli nie Makarowa i innych oficerów: wszyscy oni wiedzieli, co czynili i poco, a czynili to dobrowolnie, dla korzyści osobistych, dla ambicyi, postępowali tak, przykrywając się płaszczykiem rzekomego patryotyzmu, co nie jest potępiane tylko dlatego, że jest tak powszechne. Mam na myśli owych biedaków, ściągniętych ze wszystkich stron Rosyi, których z pomocą oszustwa religijnego a pod strachem kary, oderwano od uczciwego, rozumnego, pożytecznego, pracowitego życia rodzinnego, zapędzono na inny koniec świata, umieszczono na okrutnej, bezmyślnej maszynie do rzezi; a poszarpanych na kawałki, zatopiono razem z tą głupią maszyną w dalekiem morzu, bez żadnej potrzeby oraz bez żadnej możliwej korzyści ze wszystkich ich niedostatków, wysiłków i cierpień lub ze śmierci, która ich pochłonęła.
W 1830 r. w czasie wojny polsko-rosyjskiej, adjutant Wyleżyński, posłany do Petersburga przez Chłopickiego, rozmawiając po francusku z Dybiczem, na żądanie tego, by wojska rosyjskie wpuszczono do Polski, odparł:
„Panie marszałku, sądzę, że w takim wypadku naród polski w żaden sposób nie będzie mógł przyjąć tego manifestu...“
— Wierzaj mi pan, że cesarz nie poczyni żadnych dalszych ustępstw.
„W takim razie przewiduję, że, niestety, będzie wojna, że dużo krwi się rozleje, będzie wiele nieszczęśliwych ofiar.“
— Nie myśl pan tego; co najwyżej zginie z obu stron 10.000 ludzi; i kwita[1] — powiedział Dybicz z właściwym mu akcentem niemieckim, zupełnie nie wątpiąc, że ma wraz z innym równie jak on okrutnym i obcym Rosyi i Polsce człowiekiem — Mikołajem I — prawo do skazywania lub nie skazywania na śmierć dziesięciu lub stu tysięcy rosyan i polaków.
Trudno uwierzyć, że to fakt prawdziwy, tak jest to bezmyślne i okrutne; a jednak tak było. 60.000 ludzi utrzymujących rodziny, straciło życie na rozkaz tych dwóch ludzi. A obecnie dzieje się to samo.
Na to, by nie wpuścić japończyków do Mandżuryi, i by wypędzić ich z Korei, potrzeba będzie, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, nie dziesięciu, lecz pięćdziesięciu i więcej tysięcy. Nie wiem, czy Mikołaj II. i Kuropatkin twierdzą jak Dybicz, iż do tego trzeba będzie nie więcej, niż 50.000 istnień ludzkich po stronie rosyjskiej, tylko, tylko tyle; ale myślą to, muszą tak myśleć, albowiem to, co robią, dość jest wymowne samo przez się. Ten nieskończony potok nieszczęsnych otumanionych chłopów rosyjskich, obecnie transportowanych na Daleki Wschód — wszak to właśnie owe 50.000 — nie więcej — żywych rosyan, o których Mikołaj Romanow i Aleksiej Kuropatkin postanowili, że mają być zamordowani, i którzy będą zamordowani w obronie głupstw, rabunków i wszelkiego rodzaju ohydy, dokonanych w Chinach i Korei przez niemoralnych, ambitnych ludzi. Ci zaś siedzą obecnie spokojnie w swych pałacach i oczekują nowej sławy i nowych korzyści i zysków z rzezi owych 50.000 nieszczęsnych, otumanionych rosyjskich robotników, niewinnych niczego i nic nie zyskujących przez swe cierpienia i śmierć. Za ziemię cudzą, do której rosyanie nie mają żadnego prawa, którą zbrodniczo zrabowali od jej prawych właścicieli, i która w rzeczywistości nie jest nawet potrzebna rosyanom, a również dla pewnych brudnych interesów spekulatorów, którzy w Korei chcieli zarobić pieniądze na cudzych lasach — wydaje się wiele milionów pieniędzy, to jest, znaczną część pracy całego ludu rosyjskiego. Zaczem na przyszłe pokolenia tego ludu nakłada się brzemię długów, najlepsi jego robotnicy oderwani są od pracy, a wiele, wiele tysięcy są niemiłosiernie skazane na śmierć. Niszczenie zaś ich już się rozpoczęło. Nie dość tego: ci, co wojnę wywołali, kierują nią tak źle, tak niedbale; wszystko to tak było nieprzewidziane, tak jest nieprzygotowane, że według wyznania pewnego dziennika, główna szansa wygranej Rosyi polega na fakcie, iż posiada ona niewyczerpalny materyał ludzki. Na to liczą ci, co posyłają na śmierć dziesiątki tysięcy rosyan.
Otwarcie powiadają, że smutne porażki naszej floty muszą być pomszczone na lądzie. Inaczej mówiąc, znaczy to, że jeśli władze źle kierowały sprawami na morzu, a przez swe niedbalstwo zmarnowały nietylko miliony majątku narodowego, lecz i tysiące istnień, to możemy to powetować, skazując na śmierć na lądzie jeszcze kilka dziesiątków tysięcy!
Gdy szarańcza przechodzi przez rzeki, to zdarza się, że dolne warstwy topią się dotąd, dopóki z ciał utopionych nie utworzy się most, po którym mogą przejść górne szeregi. W taki sposób wysyłają Rosyan.
Tak już zaczyna topić się pierwsza warstwa, wskazując drogę następnym tysiącom, które również wszystkie poginą.
A czy twórcy, kierownicy i popierający to okropne dzieło zaczynają rozumieć swój grzech, swoją zbrodnię? Bynajmniej. Są najzupełniej przekonani, że spełnili i spełniają swój obowiązek i chełpią się swem dziełem.
Mówią o stracie dzielnego Makarowa, który podług jednomyślnego zdania wszystkich, umiał zabijać ludzi bardzo sprytnie; opłakują stratę zatopionej doskonałej maszyny do mordowania, która kosztowała tyle milionów rubli; rozprawiają o tem, jak znaleść innego mordercę, równie zdolnego, jak biedny bezrozumny Makarow; wynajdują nowe, sprawniejsze narzędzia morderstwa; a wszyscy grzesznicy, zajmujący się tem okropnem dziełem, od cara aż do najpośledniejszego dziennikarza, wszyscy domagają się jednogłośnie nowych szaleństw, nowych okrucieństw dla spotęgowania brutalności i nienawiści między bliźnimi.
„Makarow nie jest jedynym w Rosyi, a każdy admirał, postawiony na jego posterunku, pójdzie w jego ślady i będzie dalej wykonywał plan i pomysły Makarowa, który szlachetnie zginął w boju“ — pisze „Nowoje Wremia“.
„Módlmy się serdecznie do Boga za tych, co oddali życie dla świętej ojczyzny, nie wątpiąc ani na chwilę, że ojczyzna da nam dla dalszej walki nowych synów, równie cnotliwych, i znajdzie w nich niewyczerpalny zasób sił dla godnego dokończenia dzieła“ — piszą petersburskie „Wiedomosti“.
„Naród dojrzały wyprowadzi z klęski, chociażby tak niesłychanej, jeden tylko wniosek, a mianowicie, że musimy walkę toczyć dalej, potęgować ją i doprowadzić do końca; przeto odnajdźmy w sobie nową siłę; zjawią się nowi bohaterzy ducha“ — pisze „Ruś“.
I tak dalej.
Tak więc morderstwo i zbrodnie wszelkiego rodzaju szaleją dalej z coraz większą zaciekłością. Ludzie entuzyastycznie podziwiają męstwo ochotników, którzy zaszedłszy znienacka pięćdziesięciu bliźnich, mordują ich wszystkich, albo zdobywają wioskę i wyrzynają całą jej ludność, albo wieszają lub rozstrzeliwają oskarżonych o szpiegostwo, to jest o to samo, co uważane jest za niezbędne i ciągle czynione z naszej strony. Wiadomość o tych zbrodniach pompatycznie telegrafują do głównego ich kierownika, cara, który w odpowiedzi na to posyła swym mężnym wojskom błogosławieństwo do dalszych takich samych czynów.
Czyż nie oczywista, że jeśli jest zbawienie z tego stanu rzeczy, to tylko jedno, którego uczy Jezus:
„Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości (które są w nas samych), a reszta — to jest cały dobrobyt zewnętrzny, do którego człowiek dąży — będzie wam dodana“.
Takie jest prawo życia: dobrobyt zewnętrzny osięga się nie wtedy, gdy ludzie do niego dążą; przeciwnie, takie dążenie po większej części oddala człowieka od osiągnięcia tego, czego szuka. Lecz — tylko wtedy, gdy człowiek, nie myśląc o osiągnięciu dobrobytu zewnętrznego, dąży do najdoskonalszego wykonania tego, co w obliczu Boga, w obliczu Źródła i Prawa swego życia uważa za słuszne. Dopiero wtedy, niejako przygodnie, osięga również dobrobyt zewnętrzny.
Tak więc prawdziwe zbawienie ludzi jest tylko jedno: wykonywanie woli Boga przez każdą jednostkę w niej samej, to jest, w tej części wszechświata, która jedynie podlega jego władzy. Na tem polega główne, jedyne przeznaczenie każdej jednostki, a zarazem to jest jedyny środek, z którego pomocą każda jednostka może wpływać na inne. A więc ku temu i wyłącznie ku temu powinny być skierowane wszystkie usiłowania każdego człowieka.
Dnia 2 maja 1904 r.

XII.

Dopiero wysłałem ostatnią z powyższych stron tego artykułu, gdy przyszła okropna wiadomość o nowej zbrodni, popełnionej na ludzie rosyjskim przez owych pustogłowych ludzi, co obłąkani władzą przywłaszczyli sobie prawo do rządzenia nim. Znowu ciemni i nikczemni niewolnicy niewolników, ubrani w różne szaty błyskotliwe, wszelkiego rodzaju jenerałowie, chcąc albo sami się odznaczyć, albo zaszkodzić jeden drugiemu, albo pozyskać prawo do dodania jeszcze jednej gwiazdeczki, tasiemeczki lub kawałeczka wstążki do idyotycznego jaskrawego stroju swego — albo wreszcie z głupoty czy niedbalstwa — znowu ci nędzni, nic nie warci ludzie zniweczyli w okropnych męczarniach tysiące uczciwych, łagodnych, ciężko pracujących robotników, którzy ich karmią. I znowu ta zbrodnia nie pobudza winnych jej do zastanowienia i skruchy, lecz słyszymy i czytamy tylko o tem, że koniecznie potrzeba nakaleczyć i wyrżnąć większą liczbę ludzi i zrujnować jeszcze więcej rodzin, zarówno rosyjskich, jak japońskich.
Co gorsza, aby przygotować ludzi do nowych zbrodni tego rodzaju, sprawcy tych zbrodni bynajmniej nie uznają tego, co widoczne jest dla wszystkich, to jest, że dla rosyan ten wypadek — nawet z ich patryotyczno-wojskowego punktu widzenia — był skandaliczną porażką. A natomiast usiłują wmówić w łatwowiernych ludzi, że owi nieszczęśni rosyjscy robotnicy — których znęcono w zasadzkę jak bydło do jatek, a których kilka tysięcy zabito lub pokaleczono jedynie dlatego, że jeden jenerał nie rozumiał, co powiedział inny jenerał — spełnili czyn bohaterski, albowiem ci, co nie mogli uciec, byli zabici, ci zaś, co uciekli, pozostali przy życiu. Że zaś jeden z okropnych, niemoralnych i okrutnych ludzi, zaszczyconych tytułami jenerałów i admirałów, zatopił znaczną ilość spokojnych japończyków, to również przedstawiane jest za wielki i sławny czyn bohaterski, który musi ucieszyć serca rosyan. A we wszystkich gazetach przedrukowano takie sztraszliwe wezwanie do morderstwa:
„Niech dwa tysiące żołnierzy rosyjskich zabitych na Jalu, pokaleczony Retwizan i inne nasze okręty, oraz stracone torpedowce — niech to wszystko nauczy nasze krążowniki, jakie spustoszenia powinny one sprawić na wybrzeżach nikczemnej Japonii. Wysłała swych żołnierzy dla rozlania krwi rosyjskiej, nie powinniśmy więc znać żadnej nad nią litości. Obecnie nie możemy się bawić w sentymentalizm, byłoby to grzechem; musimy walczyć, musimy zadać ciosy tak ciężkie, że na ich wspomnienie mróz będzie ścinał zdradzieckie serca japończyków. Nadszedł czas, by krążowniki wyszły w morze i w zgliszcza obróciły miasta Japonii, lecąc jak straszna klęska wzdłuż jej pięknych wybrzeży. Precz z sentymentalizmem!“
Straszne dzieło trwa dalej. Łupiestwo, gwałt, morderstwo, obłuda, złodziejstwo, a przedewszystkiem najokropniejsze oszustwo — fałszowanie nauk religijnych, równie chrześciańskiej jak buddystycznej — trwa dalej.
Car, główna osoba odpowiedzialna, w dalszym ciągu przegląda wojska na to, by im dziękować, by ich nagradzać i zachęcać; wydaje ukaz, powołujący rezerwę do służby; wierni jego poddani raz po raz składają majątek i życie u stóp tego, którego tylko ustami nazywają swym ubóstwianym monarchą. Z drugiej strony, chcąc się jeden przed drugim odznaczyć nietylko słowami, lecz i czynem, odrywają ojców i karmicieli od osieroconych rodzin, przygotowując ich na rzeź. Im gorsze jest położenie Rosyi, tem wyuzdaniej łżą dziennikarze, przekształcając haniebne porażki w zwycięstwa, pewni, że nikt im nie zaprzeczy, i spokojnie zbierają pieniądze z prenumeraty i sprzedaży. Im więcej pieniędzy i pracy ludu poświęca się na wojnę, tem więcej rabują różne władze i spekulanci, którzy wiedzą, że nikt ich nie oskarży, bo wszyscy robią to samo. Wojskowi, zaprawieni do morderstwa, po spędzeniu długich lat w szkole nieludzkości, barbarzyństwa i próżniactwa, cieszą się — nieszczęśnicy, bo oprócz podwyżki pensyi — ta rzeź ich przełożonych daje im nadzieję na awans. Chrześciańscy duszpasterze w dalszym ciągu wzywają ludzi do największej ze zbrodni, w dalszym ciągu popełniają świętokradztwo, prosząc Boga o pomoc w dziele wojny, a zamiast potępić — usprawiedliwiają i wychwalają owego pasterza, co z krzyżem w ręku, na samem polu mordów, zachęcał ludzi do zbrodni. To samo odbywa się w Japonii. Ciemni japończycy wobec swych zwycięstw z tem większym zapałem rzucają się do morderstw; mikado również przegląda i nagradza swe wojska; różni jenerałowie chełpią się męstwem, wyobrażając sobie, że, nauczywszy się zabijać, posiedli oświatę. Tak samo i tam jęczą nieszczęśliwi robotnicy, oderwani od pożytecznej pracy i od swych rodzin. Tak samo i tam kłamią dziennikarze i cieszą się ze swych zysków. Również prawdopodobnie — prawdopodobnie, bo gdzie morderstwo wywyższane jest jako cnota, tam kwitnąć muszą występki wszelkiego rodzaju — i tam rozmaici komendanci i spekulanci zbierają grosze. Japońscy zaś teolodzy i nauczyciele religii, tak samo jak wojskowi w technice wojny, nie ustępują europejczykom w sztuce kłamstwa religijnego i świętokradztwa, lecz fałszują wielką naukę buddystyczną nietylko pozwalając, lecz nawet usprawiedliwiając morderstwo, które Budda zakazał. Uczony buddystyczny, Sojen-Szaku, rządca 800 klasztorów, tłómaczy, że aczkolwiek Budda zakazał zabójstwa, to jednak również powiedział, że nie zazna spokoju, dopóki wszystkie istoty nie będą zjednoczone w pełnem nieskończonej miłości sercu Wszechistnienia, że więc dla doprowadzenia do harmonii tego, co jest w niezgodzie, potrzeba walczyć i zabijać ludzi.[2]
Zdawaćby się mogło, że nigdy nie istniała nauka chrześciańska i buddystyczna o jedności ducha ludzkiego, o braterstwie ludzi, o miłości, miłosierdziu, świętości życia ludzkiego. Ludzie, równie japończycy, jak rosyanie, już oświeceni przez prawdę, jednak podobni do dzikich zwierząt, nie, gorsi, niż dzikie zwierzęta, rzucają się na siebie z jedyną żądzą: zniszczyć jak najwięcej istnień ludzkich. Tysiące nieszczęśliwych jęczą i wiją się w okropnych cierpieniach i umierają w agonii w japońskich i rosyjskich szpitalach obozowych, pytając siebie w osłupieniu, poco dzieją się z nimi takie okropności. A tymczasem tysiące innych już gniją w ziemi lub na ziemi albo pływają po morzu, napęczniali zgnilizną. A dziesiątki tysięcy żon, ojców, matek, dzieci opłakują swych karmicieli, bezużytecznie zgubionych. Ale tego wszystkiego wciąż za mało, przygotowują się wciąż nowe ofiary. Główna troska rosyjskich organizatorów rzezi polega na obawie, żeby ze strony rosyjskiej napływ mięsa armatniego — trzy tysiące dziennie skazane są na zagładę — nie przerwał się ani na minutę. Japończycy pochłonięci są tą samą myślą. Szarańcza bez ustanku wpędzana jest do rzeki na to, by po jej ciałach mogły przejść tylne szeregi.
Kiedy to się skończy, a oszukany lud nareszcie oprzytomnieje i powie: „No — idźcie wy sami, wy pozbawieni serca carowie, mikadzi, ministrowie, biskupi, księża, jenerałowie, redaktorzy, spekulanci, czy jak tam się jeszcze nazywacie, idźcie sami pod te kule i pociski, ale my iść nie chcemy i nie pójdziemy“.
„Dajcie nam spokój; pozwólcie nam orać i siać i budować, a także karmić was, wy — próżniacy!“ Byłoby tak naturalne powiedzieć to dziś, gdy wśród nas, w Rosyi, słychać wszędzie płacz i lament setek tysięcy matek, żon i dzieci, od których odrywają ich karmicieli, tak zwanych rezerwistów! Ci sami ludzie, większość rezerwistów, umieją czytać; wiedzą, co to jest Daleki Wschód, wiedzą, że toczy się tam obecnie wojna nie za coś, bodaj trochę potrzebnego Rosyi, lecz za jakieś tranzakcye cudzą ziemią, wydzierżawioną ziemią, jak oni sami ją nazywają, na której jakimś zdemoralizowanym spekulantom wydało się zyskownem wybudować koleje i w ten sposób się wzbogacać; również wiedzą lub mogliby wiedzieć, że będą zabici, jak barany w jatkach, gdyż japończycy posiadają najnowsze wynalazki w dziedzinie narzędzi mordu, których my nie mamy, bo władze rosyjskie, posyłające tych ludzi na śmierć, nie pomyślały na czas o zaopatrzeniu się w tę samą broń, co japończycy. Gdy się wie to wszystko, byłoby istotnie tak naturalne powiedzieć: „Idźcie wy, którzyście spowodowali to wszystko, wy wszyscy, którym wojna jest potrzebna i którzy ją usprawiedliwiacie; idźcie i stańcie przed japońskiemi kulami i minami, a my nie pójdziemy, albowiem nietylko nie potrzebujemy tego wszystkiego, lecz nawet nie możemy zrozumieć, jak to może być komuś potrzebne“.
Ale nie! oni tego nie mówią; idą i będą szli; muszą iść, dopóki nie przestaną bać się tego, co niszczy ciało, a nie tego, co niszczy i ciało i duszę. „Czy będziemy zabici — myślą — lub pokaleczeni w tych Czynampach, czy jak się tam nazywa, dokąd nas pędzą — tego nie wiemy; przecie może się zdarzyć, że ujdziemy bez szwanku a nawet z nagrodami i sławą, jak ci marynarze, którym wyprawiają uczty w całej Rosyi za to, że bomby i kule japońskie trafiły nie ich, lecz kogo innego. Tymczasem zaś, gdybyśmy odmówili, napewno posłanoby nas do więzienia, morzono głodem, bito, wysyłano do Jakuckiej „obłasti“, może nawet natychmiast zabito“. To też z rozpaczą w sercu opuszczają cnotliwe, rozumne życie, opuszczają żony i dzieci — i idą.
Wczoraj spotkałem pewnego żołnierza-rezerwistę w towarzystwie jego matki i żony. Wszyscy troje jechali na wózku; on był trochę podchmielony; twarz żony była zapuchnięta od płaczu. Zwrócił się do mnie:
— Bywaj zdrów, Lwie Nikołajewiczu; idę na Daleki Wschód.
— Cóż, czy będziesz się bił?
— No, ktoś musi się bić.
— Nikt nie potrzebuje się bić.
Medytował chwilkę.
— Ale co mam czynić, gdzie się schronić?
Widziałem, że mnie zrozumiał, zrozumiał, że dzieło, na które go posyłano, było złem dziełem.
„Gdzie się schronić?“ Oto ścisły wyraz tego stanu umysłowego, który w świecie urzędowym i dziennikarskim tłómaczony jest słowami: „Za wiarę, cara i ojczyznę!“ Ci, co opuszczając swe głodne rodziny, idą na cierpienia, na śmierć, mówią, jak czują: „Gdzie mam się schronić?“ Tymczasem ci, co siedzą bezpiecznie w swych przepysznych pałacach, powiadają, że wszyscy rosyanie gotowi są życie oddać za swego ubóstwianego monarchę i za sławę i wielkość Rosyi.
Wczoraj od pewnego znajomego chłopa otrzymałem dwa listy: jeden po drugim.
Oto pierwszy:
„Drogi Lwie Nikołajewiczu! — No, dziś otrzymałem urzędowe zawiadomienie o powołaniu mnie do służby, jutro muszę stanąć w głównej kwaterze. I kwita. A potem — marsz na Daleki Wschód spotykać się z kulami japońskiemi.
„Nie będę Ci mówił o swem własnem i mej rodziny zmartwieniu: wszak Ty nie należysz do tych, co nie rozumieją całej okropności mego położenia i okropności wojny. Wszystko to już dawno boleśnie odczułeś i rozumiesz to wszystko. Jak mi się chciało odwiedzić Cię, pogawędzić z Tobą! Napisałem Ci długi list, w którym opisałem męczarnie mej duszy; ale nie miałem czasu przepisać go, gdy otrzymałem wezwanie. Co ma teraz robić moja żona z czworgiem dzieci? Jako człowiek już stary, naturalnie sam nie możesz nic zrobić dla mojej rodziny. Ale mógłbyś poprosić któregoś ze swych przyjaciół, by w wolnej chwili odwiedził mą osieroconą familię. Proszę Cię usilnie, jeśli moja żona nie będzie w stanie znieść katuszy bezradności z ciężarem czworga dzieci i zdecyduje się pójść do Ciebie po pomoc i radę, byś ją przyjął i pocieszył. Chociaż Cię nie zna osobiście, wierzy Twemu słowu, a to dużo znaczy.
„Nie byłem w stanie oprzeć się wezwaniu, ale mówię z góry, że przezemnie ani jedna rodzina japońska nie stanie się sierotami. Mój Boże! jakie to wszystko okropne! — jakie to smutne i męczące — opuszczać tych, których życiem się żyje i o których się sercem troszczy“.
Drugi list brzmi, jak następuje:
Najdroższy Lwie Nikołajewiczu!
„Minął dopiero pierwszy dzień czynnej służby, a już przeżyłem wieki najrozpaczliwszych katuszy. Od 8 zrana do 9 w nocy trzymano nas w tłoku i popychano na wszystkie strony po podwórzu koszarowem jak trzodę bydła. Komedyę oględzin lekarskich powtarzano trzy razy, a ci, którzy podali się za chorych, w ciągu mniej, niż dziesięciu minut, zostali uznani za — zdrowych. Gdy nas, te dwa tysiące „zdrowych“ osób, pędzono od komendanta wojskowego do koszar, wzdłuż drogi, na przestrzeni prawie wiorsty stały tłumy krewnych, matek i żon z dziećmi na ręku, a trzeba było słyszeć i widzieć, jak tu obejmowano ojców, mężów, synów, i wieszano się im na szyi i szlochano rozpaczliwie! Zwykle zachowuję się spokojnie i umiem utrzymać uczucia na wodzy; ale nie mogłem wytrzymać i też płakałem“. (W języku dziennikarskim o takich scenach mówi się: „Widać ogromny entuzyazm patryotyczny“).
„Gdzie znaleść miarę do obliczenia całego tego ogromu bólu, który obecnie rozpościera się niemal na jedną trzecią część świata? A my, my teraz jesteśmy tem mięsem armatniem, które w blizkiej przyszłości będzie złożone w ofierze Bogu zemsty i okropności!
„W żaden sposób nie mogę wrócić do równowagi duchowej. O! jak pogardzam sam sobą za rozdwojenie duszy, które przeszkadza mi służyć jednemu Panu i Bogu!“
Człowiek ten jeszcze nie dość mocno wierzy, że nie trzeba się bać tego, co gubi ciało, lecz tego, co gubi ciało i duszę, to też nie może odmówić posłuszeństwa, jednak opuszczając własną rodzinę, z góry obiecuje, że nie zrobi sierotami ani jednej rodziny japońskiej; wierzy w główne prawo Boskie, w prawo wszystkich religii, nakazujące postępować z innymi tak, jak sobie życzysz, by inni z tobą postępowali. Takich ludzi, mniej lub bardziej świadomie uznających to prawo, są w naszych czasach, nietylko w chrześciańskim, lecz również w buddystycznym, mahometańskim, konfucyuszowskim i bramińskim światach, już nie tysiące, lecz miliony.
Istnieją prawdziwi bohaterowie, nie ci, których obecnie podejmują na bankietach za to, że chcąc innych zabić, sami zabici nie zostali, ale inni, prawdziwi bohaterowie, zamknięci dziś w więzieniach i w Jakuckiej „obłasti“ za to, że stanowczo odmówili wstąpienia do szeregów morderców. Woleli męczeństwo, niż odstępstwo od prawa Jezusowego. Są też i tacy, jak ten, co pisze do mnie, co idą, lecz nie będą zabijali. Ale również i ta większość, co idzie, nie myśląc, i usiłuje nie myśleć o tem, co czyni, jednak już w głębi duszy czuje, że czyni źle, słuchając władz, które odrywają ludzi od pracy i od rodzin, a posyłają ich do niepotrzebnej rzezi, wstrętnej ich duszom, a sprzecznej z ich wiarą. A idą tylko dlatego, że są tak omotani ze wszech stron, że „gdzież się można ukryć?“
Tymczasem ci, co w domu zostają, nietylko to czują, lecz wiedzą i wypowiadają. Wczoraj na gościńcu spotkałem kilku chłopów, powracających z Tuły. Jeden z nich, idąc za wozem, czytał jakiś świstek.
Zapytałem go: „Co to? depesza?“
— To wczorajsza. Ale mam tu i dzisiejszą.
Wyjął z kieszeni inny świstek. Zatrzymaliśmy się. Przeczytałem.
— Trzeba było widzieć — powiedział — co się wczoraj działo na stacyi. Okropności! Żony, dzieci, przeszło tysiąc, płakali. Otoczyli pociąg, ale dalej ich nie puszczono. Obcy ludzie płakali, patrząc na to. Jakaś kobieta z Tuły tylko zipnęła i padła trupem; zostawiła pięcioro dzieci. Umieszczono ich potem w różnych instytucyach, ale ojca pomimo tego popędzono. Po co nam ta Mandżurya, czy jak się tam nazywa? Nie brak ziemi i tutaj. A ile ludzi i dobytku zniszczono!“
Tak, ludzie na wojnę zapatrują się teraz zupełnie inaczej, niż dawniej, niż nawet tak niedawno, jak w 1877 r. Co się dziś dzieje, tego jeszcze nigdy przedtem nie było.
Gazety opowiadają, że przy witaniu cara, podróżującego po Rosyi na to, by hypnotyzować ludzi, posyłanych do morderstw, lud okazuje nieopisany entuzyazm. W rzeczywistości widać coś zupełnie innego. Ze wszech stron słychać, że tam powiesiło się trzech rezerwistów, ówdzie jeszcze dwóch; gdzieindziej kobieta, której zabrano męża, przyprowadziła dzieci do biura asenterunkowego i tam ich zostawiła, inna powiesiła się na podwórzu komendanta wojskowego. Wszyscy są niezadowoleni, posępni, zrozpaczeni. Słowa: „Za wiarę, cara i ojczyznę“, hymn carski i okrzyki: „hura!“ już nie działają na ludzi, jak działały dawniej. Lud przejmuje się coraz bardziej inną walką, fałszu innego rodzaju: w duszach budzi się świadomość walką i zbrodniczości tego dzieła.
Tak, wielka walka naszych czasów to nie ta, co obecnie toczy się między Japonią a Rosyą, ani ta, która może wybuchnąć między białą a żółtą rasą, nie ta, którą się prowadzi za pomocą min, bomb, kul, lecz ta walka duchowa, która bez ustanku odbywała się i odbywa teraz między oświeconą świadomością ludzką, dziś zdążającą do wyjścia na jaw, a mrokiem i brzemieniem, co otaczają i gniotą ludzkość.
Swego czasu Jezus tęsknił w oczekiwaniu i rzekł:
„Przyszedłem na to, by rzucić płomień na ziemię, jakże bym pragnął, by on już się rozpalił“. (Św. Łukasz XII. 49.)
To, czego Jezus wyglądał z utęsknieniem, już się staje; płomień rozpala się. A więc — nie gaśmy go, ale go rozniećmy szerzej i podsycajmy.
Dnia 13 maja 1904 r.
Nigdy bym nie skończył tego artykułu, gdybym wciąż dodawał do niego to, co popiera jego myśl przewodnią. Wczoraj nadeszła wiadomość o zatopieniu pancerników japońskich, a w tak zwanych wyższych sferach rosyjskiego eleganckiego, bogatego, inteligentnego towarzystwa, bez najmniejszego skrupułu sumienia cieszą się ze zguby tysiąca istnień ludzkich. Ale od prostego marynarza, człowieka stojącego na najniższym szczeblu społecznej drabiny, otrzymałem wczoraj następujący list:
„List od marynarza (tu następuje jego imię chrzestne, imię ojca i nazwisko.)
„Wielce szanowny Lwie Nikołajewiczu, kłaniam Ci nisko z miłością, wielce szanowny Lwie Nikołajewiczu!
„Przeczytałem Twoją książkę. Było to dla mnie bardzo przyjemne czytanie. Zawsze bardzo lubiłem czytać Twoje dzieła. No, Lwie Nikołajewiczu, jesteśmy teraz w stanie wojennym, proszę Cię, napisz mi, czy Bogu jest miło czy też nie, że nasi dowódzcy zmuszają nas do zabijania. Proszę Cię, Lwie Nikołajewiczu, napisz mi, czy dziś jest prawda na świecie czy nie. Powiedz mi, Lwie Nikołajewiczu. Tu w cerkwi modlą się, pop wspomina o wojsku, miłującem Chrystusa. Czy to prawda, czy nie, że Bóg miłuje wojnę? Proszę Cię, Lwie Nikołajewiczu, czy masz jakie książki, z których mógłbym się dowiedzieć, czy prawda jest na świecie, czy jej niema. Przyszlij mi takie książki. Co będą kosztowały, zapłacę. Proszę Cię, Lwie Nikołajewiczu, nie zaniedbuj mej prośby. Jeśli takich książek niema, to przyszlij mi list. Bardzo będę rad, skoro dostanę list od Ciebie. Będę czekał na Twój list z niecierpliwością. Bywaj zdrów tymczasem. Jestem zdrów i życzę ci tego samego od Pana Boga. Dobrego zdrowia i wszelkiej pomyślności w Twej pracy“.
Potem następuje adres: „Port Artur“, imię okrętu, na którym służy piszący list, jego stopień wojskowy i imię oraz nazwisko.
Nie mogę bezpośrednio odpowiedzieć temu kochanemu, poważnemu i prawdziwie oświeconemu człowiekowi. Jest w Port-Arturze, z którym niema już ani pocztowej ani telegraficznej komunikacyi. Ale mamy jeszcze wspólny środek komunikacyi. Jest nim Bóg, w którego obaj wierzymy i o którym wiemy, że wojna nie jest zgodna z jego wolą. Wątpliwość, która powstała w jego duszy, jednocześnie zawiera już i odpowiedź na wątpliwość. A wątpliwość ta zbudziła się i żyje w duszach wielu tysięcy nietylko rosyan i nietylko japończyków, ale wszystkich biedaków, gwałtem zmuszanych do czynu najbardziej wstrętnego naturze ludzkiej.
Mija siła hypnotyzmu, za pomocą którego ogłupiano, a rządy dotąd usiłują ogłupiać ludzi. Działanie jego staje się coraz słabsze, a tymczasem wzmaga się wątpliwość: „czy Bogu jest miło czy też nie, że nasi dowódzcy zmuszają nas do zabijania“. I tej wątpliwości nie można zagłuszyć w żaden sposób, krzewi się ona coraz bardziej.
Wątpliwość, „czy Bogu jest miło czy też nie, że nasi dowódzcy zmuszają nas do zabijania“ — jest iskrą ognia, który Jezus rozpalił na ziemi, i który zaczyna się szerzyć. Wiedzieć i czuć to — wielką jest uciechą.

Lew Tołstoj.

Jasna Polana, dnia 21 maja 1904 r.





  1. Wyleżyński robi tu od siebie uwagę: „Feldmarszałek nie myślał wówczas, że w wojnie tej zginie przeszło sześćdziesiąt tysięcy samych rosyan, nietyle od ognia nieprzyjacielskiego co od choroby — ani też, że w ich liczbie będzie on sam.“
  2. W piśmie „The Open Court“ w zeszycie majowym 1904 r. artykuł „Buddystyczny pogląd na wojnę, przez Przewielebnego Sojen-Szaku“ zawiera między innemi:
    „Ten świat potrójny jest moją własną posiadłością. Wszystkie rzeczy w nim są mojemi własnemi dziećmi... dziesięć tysięcy rzeczy na nim są tylko odbiciem mej własnej jaźni. Pochodzą z jednego źródła. Są częściami jednego ciała. Przeto nie mogę spocząć, zanim każda istota, nawet najdrobniejszy możliwy ułamek istnienia nie będzie ustalony według jego przeznaczenia“.
    „...Oto stanowisko Buddy, a my, pokorni jego uczniowie, musimy kroczyć w jego ślady“.
    „Dlaczego więc wogóle walczymy?“
    „Dlatego, że nie widzimy tego świata takim, jakim być powinien. Dlatego, że jest tu tyle zepsutych stworzeń, tyle przewrotnych serc, w skutek nieoświeconego subjektywizmu. Z tej racyi buddyści bez ustanku zwalczają wszystkie wytwory ignorancyi, a walczyć muszą aż do skutku. W walce tej niema pardonu. Buddyści bezlitośnie muszą niszczyć korzeń, z którego wyrasta nędza tego życia. Dla dopięcia tego celu nie będą się nigdy bali poświęcić własne życie...“
    Tu następują, akurat tak samo, jak to bywa u nas, zawikłane rozumowania o poświęceniu i dobroci, o wędrówce dusz i o wielu innych rzeczach — wszystko to wyłącznie w celu ukrycia prostego i jasnego przykazania Buddy: nie zabijaj.
    Dalej Sojen-Szaku powiada: „Ręka, podniesiona do zadania ciosu i oko, skierowane do wzięcia na cel, nie należą do jednostki, lecz są narzędziami pierwiastka wyższego od przejściowego istnienia“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: Anonimowy.