Noc majowa (Kraszewski, 1884)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc majowa
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na tym urywku kończy się dziennik zmartwychwstałego Karola, który mieliśmy w ręku. Dalsze dzieje opowiedzieć musimy, według wiarogodnych danych, czerpanych z ust naocznych świadków.
W czasie gdy chory Karol leżał jeszcze w Olsz..., niedając się ztamtąd wyciągnąć Bolkowi, który napróżno starał się go skłonić aby się przeniósł do niego, ofiarując mu na osobności dworek i zapewniając zupełne bezpieczeństwo, najtroskliwszą opiekę — we dworze tym, w którym teraz panował pan Bogusław, życie stawało się coraz cięższém dla obojga małżonków.
Zakochany niegdyś namiętnie w pięknéj wdowie, teraźniejszy mąż jéj nie mógł przebaczyć, że pamiętała o tym którego straciła, że portretu jego nie dozwalała wynieść z sypialnego pokoju, że córce o ojcu mówiła codzień, z cieniem i wspomnieniem tego człowieka żyła ciągle.
Drażniło go wszystko. W ogrodzie naprzykład chciał małe poczynić zmiany — żona oparła się im gwałtownie, stanowczo, nie tając z tém, że chciała aby tu wszystko pozostało tak jak było gdy żył Karol.
Pierwsza gwałtowniejsza sprzeczka i kłótnia niemal wybuchła z tego powodu. Bogusław zapomniał się, uniósł i począł wyrzucać, że on tu wcale nie jest panem i gra rolę upokarzającą.
Odpowiedziano mu iż się zgodził na te warunki, które wcześnie były umówione.
— Nie żądam od was więcéj nic nad to, co mam przyrzeczone...
Bogusław dla powagi swéj, jako pana domu, domagał się, aby rozkaz wydany przez niego został spełniony. Żona stanowczo się temu oparła.
Rozeszli się w ogrodzie milczący, oboje gniewni, a przy obiedzie nie mówili do siebie, i dziewczę płakało.
Od stołu wstawszy pan Bogusław poszedł do stajni, zaprzęgać kazał i wyjechał.
Kilka dni nie było go w domu, a żona dowiedziała się przypadkowo od ludzi, że siedział w swojéj wiosce, i tam się tak urządził ażeby przyjaciół mógł przyjmować. Po tygodniu przyjechał na chwilę rano, jawnie, dlatego tylko, aby należące do niego rzeczy, papiery i sprzęty pozabierać.
Żona dowiedziawszy się o jego przybyciu nie wyszła pierwsza do niego, z dumą jakąś czekała aby się ukazał. W godzinie obiadu zjawił się wistocie, w myśliwskiém ubraniu, zimno, zdaleka z żoną się przywitał, do stołu siadł, pił dużo, milczał uparcie; potem dziecku kazał wyjść do ogrodu i rozpoczął rozmawiać z żoną.
— Życie takie jest niemożliwém — odezwał się otwarcie — ja we troje z tym nieboszczykiem wytrwać tu nie potrafię. Ustępuję mu.
Przenoszę się do Borku.
Nie mówiąc słowa pani Józefa przyjęła to oświadczenie zimno, skłoniła głowę. Sądził, że wywoła tłumaczenie jakie, uniewinnienie się — milczała.
— Co ludzie na to powiedzą — dodał — ja nie wiem, ale mnie obwiniać nie mogą. Czyniłem co było w méj mocy, aby zyskać choć trochę względów... w końcu cierpliwości zabrakło. Zostawiam panią swobodną i do niczego się tu mięszać nie chcę! gdy najmniejszéj nie mam władzy...
Po namyśle żona odpowiedziała mu głosem drżącym.
— Oboje popełniliśmy niedarowany błąd: ja żem sądziła, iż pan żal mój poszanujesz i ocenisz ofiarę jaką uczyniłam dla dziecka — wy panie Bogusławie, iż spodziewaliście się z serca mojego najdroższe wyrugować wspomnienie. Karę za mój błąd zniosę cierpliwie, ale niewierną pamięci tego któregom kochała... nie stanę się nigdy.
Z tym warunkiem podałam mu rękę do ołtarza.
— A jam był tak głupi — wtrącił Bogusław — że warunek, który z małżeństwem się pogodzić nie może, przyjąłem. Teraz otwarcie pani powiadam, albo tu mężem i panem będę lub ustąpię. Co ludzie powiedzą?
— Co ludzie powiedzą, nie wiem, ale w sumieniu jestem czystą — odezwała się żona. Mnie czy was obwinią, zniosę konsekwencyą fałszywego kroku.
Zawiedziony w nadziei nastraszenia żony i wymożenia na niéj uległości, Bogusław porwał się z gniewem, z hałasem i prawie nie żegnając wypadł, nakazując zaprzęgać. Odjechał natychmiast do swéj wioski.
Tym sposobem stosunki zerwane zostały, a że w sąsiedztwie nic się utaić nie może, i pan Bogusław w kole swych przyjaciół wcale się nie taił, ale chwalił z tém co uczynił i odgrażał przeciw żonie — wiadomość szybko się rozniosła.
Bolek dowiedział się o tém, z wielką przykrością i choć z Bogusławem dawno nie miał bliższych stosunków, pojechał do niego, starając się odwiedziny uczynić niby przypadkowemi.
Cudem jakimś, a może dobrze obrachowaną i wybraną godziną zastał pana Bogusława samego w domu, który się dopiero urządzał na kawalerskie wygodne mieszkanie.
Wchodząc udał, że nie wie o niczém.
— Co to ja widzę — odezwał się w progu — wygląda jakbyś w Borku myśliwską jakąś kwaterę sobie sztyftował??
Bogusław spojrzał mu w oczy cynicznie, śmiejąc się.
— Cóż to ty udajesz naiwnego? — odparł — albo to już nie trąbią po okolicy, że my się z żoną rozstaliśmy??
— Gdybym słyszał, nie uwierzyłbym — rzekł Bolek.
— Tak jest; baba uparta a ja też nie jestem stworzony pod pantofel — dodał pan Bogusław. — Jak się mamy jeść i kłócić codzień, wolałem zejść z oczów...
Po chwili, wszedłszy do pokoju, namiętnie począł żale przed gościem rozwodzić.
— Niech mnie kto chce sądzi — zawołał — życia takiego dłużéj znieść nie było podobna. Do stołu siadałem z nieboszczykiem Karolem, kładłem się z nim do łóżka, miałem go w ogrodzie, na każdéj ławce, w każdym krzaku, mówiła o nim dziecku po dniach całych... a ja musiałem tam grać rolę jakąś płaczka i żałobnika.
Sprzykrzyło mi się...
— Sam przecie mówiłeś mi niegdyś że na wszystkie warunki przystałeś, byle się z nią ożenić? — wtrącił Bolek.
Bogusław rzucił się w gniewie.
— Niema o czém mówić... — zakończył — zadługo byłem cierpliwy!
Przybyłemu gościowi więcéj szło o to, aby się naocznie przekonał jak tu rzeczy stały, niż o skłonienie Bogusława, aby się z żoną przejednał.
Uczynił mu uwag kilka chłodnych, na które gospodarz odpowiedział namiętnie, i niedługo zabawiwszy w Borku, pojechał do pani Józefy, aby, jako przyjaciel najlepszy nieboszczyka Karola, pomówić z nią otwarcie o teraźniejszém położeniu.
Gość w tym samotnym dworze był teraz tak rzadkim, tak czémś niespodziewaném, że Bolek długo musiał czekać w saloniku nim pani domu wyszła do niego z córeczką.
Wiedziała już kto przyjechał, a ten przyjaciel i towarzysz nieboszczyka był dla niéj przypomnieniem jego; rada mu była. Mimo nigdy z twarzy nieschodzącego smutku, przyjęła go z uśmiechem, wyciągając ręce obie, białe i wychudłe. Potem postawiła przed nim córkę, jakby się nią pyszniła; — całując ją w główkę, rzekła poruszona:
— Patrz pan... jak ona go przypomina!!
Bolek także wzruszonym był witając ją.
— Pewna jestem — szepnęła, małą swą odprawiając do zabawy, że odgadnę co pana Bolesława tu sprowadza.
Spojrzała mu w oczy, a gość wejrzeniem odpowiedział potakująco.
— Wiesz pan już — dodała smutnie... Mojemu losowi brakło tego, ażebym za nierozważną ofiarę ukaraną została. Stało się.
— Jest-że to nieodwołalném? — zapytał Bolek.
Ruszyła ramionami tylko.
— Tak może lepiéj — odpowiedziała zniżając głos — dla mnie, dla dziecka, a nawet dla pana Bogusława. Nie było sposobu zgodzić się na życie jakiego ja wymagałam, a on dla siebie potrzebował. Mnie miłą była cisza i samotność, jemu wrzawa i roztargnienia. Cierpiałam ja lub on...
— Najgorszém w tém wszystkiém — otwarcie począł gość — że Bogusław puszczony tak bez dozoru, oddany sam sobie, może nadużyć samowoli, ma towarzyszów płochych, jest poczciwy, ale nierozważny i namiętny.
— Cóż ja na to poradzić mogę, gdym siły nie miała zatrzymać go przy sobie? — rzekła kobieta. — Żądał ode mnie kłamstwa, zaparcia się tego, co mi jest i pozostanie drogiém. Najsmutniejszém z tego wszystkiego, że przed mojém dzieckiem nie umiem tłumaczyć tego rozbratu; Bogusław kochał ją, ona dopytuje o niego — jak mogę go uniewinniam i osłaniam.
Spuściła oczy.
Smutna rozmowa przedłużyła się aż do obiadu. Wróciło dziewczę, potrzeba było rozmowę zmienić a uczynić weselszą, obojętną.
Przed pożegnaniem Bolek pocichu zapytał gospodyni, czy mąż jéj miał pełnomocnictwo do rozporządzania jéj majątkiem.
— Niestety — szepnęła pani — dałam mu je, a teraz nie śmiem i nie mogę odbierać.
Spojrzała w oczy gościowi. — Byłożby jakie niebezpieczeństwo? — spytała.
— Nie wiem o tém — rzekł Bolek — ale Bogusław jest dosyć nieoględny, stratny, lubi grę a nie umie się rachować. Choćby dziś nie groziło nic, jeżeli się przedłuży takie życie w rozłące...
Zadumała się pani Józefa.
— Co mi pan radzisz? — zapytała. — Nie chciałabym zbyt surowo się obchodzić z nim, ani jawném wystąpieniem krzywdę mu uczynić. Przecież tak prędko ruina grozić nam nie może?
Bolek nie nalegał. Na wyjezdném tylko szepnął, że teraz czuje się w obowiązku ofiarować jéj swe usługi, i że prosi aby w każdym razie chciała się zwracać do niego.
Z wycieczki téj powróciwszy, wprost się udał Bolek do Olsz..., w którym Karol jeszcze się znajdował. Znacznie już do sił przyszedłszy, przechadzał się po izbie i niecierpliwił, że mu niedozwalano niczém się zajmować. Blady był, wychudły i strasznie zmizerowany, lecz dziwnym fenomenem jakimś twarz jego teraz, jakby odmłodzona, dawną fizyognomią więcéj przypominała niżeli przed przebytą chorobą.
W przedwcześnie zestarzałym odżywał młody człowiek.
Uderzyło to w progu zaraz przybywającego Bolka, ale nie przyznał się do tego wrażenia, tak jak nie chciał przyznać do wycieczki, którą uczynił:
Szło mu o jedno — o skłonienie przyjaciela, aby się wyniósł z Olsz.., gdzie był zbytecznie na widoku, i przesiedlił do dworku, który on mu na ustroniu, w jednéj z wiosek swych przygotował i urządził.
Uparty Karol nie byłby pewnie nigdy się zgodził na przyjęcie téj gościny, gdyby nie jedna ciągnąca do niéj ponęta: była ona bliżéj wioski w któréj mieszkały najdroższe mu istoty. W duchu, nie przyznając się do tego, roił, że ztamtąd będzie może mógł podkraść się kiedy i zobaczyć ich zdaleka.
Była to pociecha bolesna, było to coś strasznego dlań, ale pociągającego. Nie wyznał przed Bolkiem, że go to nęciło. Ten nalegał na opuszczenie Olsz..., znalazłszy kogoś co dzierżawę miał przejąć i żądając tego dla bezpieczeństwa, dla spokoju.
Karol o tém, co zaszło pomiędzy Bogusławem a żoną, nie wiedział — a przyjaciel nie chciał mówić mu, nie przewidując jakie to na nim wrażenie uczynić może.
Ale składają się czasem rzeczy dziwnie. Jakób stary, który się dowiadywał ciągle, co się działo z jego panią i z ukochaném dzieckiem, puścił się na zwiady, dopytał co zaszło, i powróciwszy tegoż dnia wieczór wszystko przed Karolem wyśpiewał.
Bolek nocował tego dnia w Olsz... Położył się już był, gdy z drugiéj izby wszedł z zarumienionemi policzkami Karol i przystąpił do jego łóżka.
— Nic nie wiesz? — odezwał się głosem drżącym — ten łotr, ten... niegodziwiec, po jakiéjś kłótni z nią... On! śmież z nią się spierać!! Porzucił ją i wyniósł się do swojéj wioski!
Postawa i głos Karola przeraziły Bolka.
— Zkąd o tém wiesz? — zapytał surowo — kto ci powiedział?
— Jakób ztamtąd powraca...
Spojrzeli na siebie.
— Obchodzi cię to tak mocno...? — przerwał Bolek; mnie się zdaje, że to może najszczęśliwszém jest... jeżeli na tém się skończy.
— Ale to jéj uwłacza! Ona cierpi na tém! — począł Karol.
— Uspokój się, mówmy z krwią chłodną o tém — przerwał Bolek. To co ci Jakób niepotrzebnie przyniósł, było mi wiadomém... Nie powiem, żebym się ucieszył tém, lecz, gdy raz na tém się skończyć musiało, lepiéj że się prędzéj stało. Ona jest swobodniejszą.
Karol nie zdawał sobie może jasno sprawy z tego, jakie skutki pociągnąć za sobą mogło rozłączenie się; gniewał się razem i cieszył, oburzał na człowieka i rad był, że się go pozbyto. Najdziwniejsze myśli i marzenia zaczęły mu chodzić po głowie, lecz do nich nawet się przed Bolkiem nie przyznał.
Nazajutrz tylko, gdy znowu gość nalegać począł, aby chory conajprędzéj się ztąd wynosił, Karol, opierający się dotąd, zgodził się milcząco i obiecał pod pewnemi warunkami przyjąć gościnę w przeznaczonym dla niego dworku.
Tymczasem kończyła się zima, nadchodziła druga wiosna. Pierwszych ciepłych dni kwietniowych Bolek zajechał wygodnym powozem do Olsz..., aby zabrać przyjaciela.
Przeznaczony dla niego dworek, nieopodal od wsi, w gaju brzozowym, miał swą historyą. Był niegdyś pobudowanym przez ojca Bolka, dla krewnego, który z nogą zeschłą, o kuli z legionów powrócił, a zamieszkać u swoich nie chciał inaczéj jak w osobnym domku, w którymby mógł sobie gospodarzyć.
Ów pan Major, co całą Europę z Napoleońskiemi wojskami przewędrował i wrócił na śmieciska domowe z krzyżem ale bez grosza, był w swoim rodzaju dziwakiem. Nie wymagał wiele dla siebie, ale życie prowadził wedle fantazyi, nie umiejąc i nie chcąc się zastosować do ludzi. Miał chleb swój, który jadł — a innego nie mógł; potrawy różne, bez których się nie obchodził, godziny powyznaczane na różne zajęcia i t. p. Potrzeba mu więc było pobudować dworek wedle jego pomysłu, dobrać służbę, zaopatrzyć śpiżarnią: tak dożył po żołniersku ostatnich lat skołatanego żywota.
Po śmierci pana Majora dworek jego stał pustką, potem wyprosił go sobie gracyalista, a teraz Bolek dla powinowatego swego Ciesielskiego oczyścić i wyporządzić kazał. Jechał z nim stary Jakób, a gospodyni i stróż czekali na nowego pana.
Domek ze stajenką i szopkami, bo Major trzymał konia i namiętnie się zajmował hodowlą kur i gołębi, oparkaniony, otoczony ogródkiem, składał się z trzech izdebek, kuchni, śpiżarni i komory dla sługi.
Wszystko tu wyglądało świeżo, wesoło, a drzewa, cień, blizkość lasu czyniły ten kątek po smutnym Olsz... czémś nadzwyczaj ponętném. Bolek zawczasu zaopatrzył pustelnią we wszystko, nawet w książki.
Wczesna wiosna podjęła się, zielonością zewsząd wytryskującą, przystroić murawę ogródka i lasku. Gdy wysiedli a Karol spojrzał na śmiejący się dworek, łzy zakręciły się w oczach biednemu i rzucił się na szyję Bolkowi. Zdało mu się to nadto piękném i miłém na gniazdo takiéj boleści, jaką on nosił z sobą; miejsce to miało urok nadzwyczajny, świat przejść mógł człowiek a tak wybitnie napiętnowanego charakterem kraju kątka drugiego by nie znalazł.
Las, brzozy, płoty, szopki, budowa domu, krajobraz, nigdzie indziéj takiemi być nie mogły. W Olsz... była cała nędza biednego kraju widomą i rażącą, tu cały jego wdzięk poetyczny... Od wioski dosyć oddalonéj nie dochodziła wrzawa, a widok jéj ożywiał okolicę. Słowem, było to coś idealnego...
— A! jakże by tu dobrze było umierać — zawołał Karol — na wiosnę przy piosence słowika.
Bolek chciał zrazu odpowiedzieć, lecz po namyśle ruszył tylko ramionami.
Przy obejrzeniu dworku i wszystkiego w co on był zaopatrzony, biedny zmartwychwstaniec uniósł się takiém uczuciem wdzięczności dla przyjaciela, że mówić nie mogąc, ściskał go tylko i całował.
— Bolku mój — rzekł w końcu — wszystko to cudowne jak marzenie, ale zapomniałeś o jedném, że na tém tle jasném czarna moja boleść leżeć będzie jak plama... i straszniéj jeszcze odbijać od niego. Ja, com już tak zwątpił o ludziach, w tobie znalazłem takiego brata, przyjaciela, wybawcę, że mi się czasem zdaje, jakby to wszystko snem było!! A, jakże ja ci wdzięczność moję okażę...
— Tém, gdy zobaczę, że mniéj cierpisz i przejednałeś się z życiem.
Dworek oddany Karolowi, zwany pospolicie Pustelnią, położony był tak szczęśliwie, że w blizkości jego żadna większa droga nie przechodziła. Nikt tu, oprócz oficyalistów Bolka, nie zaglądał. Oddalenie od wsi, w któréj mieszkał dziedzic, nie wynosiło mili; do dawnéj posiadłości Karola, gdzie teraz samą została żona jego, na wprost lasami liczono dwie milki.
Miasto powiatowe leżało o trzy mile, i urzędnicy, przejeżdżający po okolicy, nigdy nie mieli powodu tu zaglądać. Osiedlenie się Karola w Pustelni dla sąsiedniéj wioski nie było niczém nadzwyczajném, bo pamiętano we dworku pobyt legionisty, którego on wydawał się naturalnym spadkobiercą.
Samotność ta ze starym Jakóbem, gospodynią i przychodzącym stróżem, dla Karola była raczéj dobrodziejstwem niż przykrością. W Olsz... ciężyło mu to, że nieustannie blizkość miasteczka narażała na różne odwiedziny i urzędowe wymagania, które na małych właścicieli najczęściéj spadają. Tu miał ciszę i spokój zupełny.
W stosunkach z Bolesławem jedna tylko okoliczność pozostawała do załatwienia: nie mógł on ukryć tego przed żoną, co zrobił dla jakiegoś powinowatego Ciesielskiego. Wprawdzie zapowiedział jéj z góry, że to był człowiek nieszczęśliwy, stroniący od ludzi, uciekający od towarzystwa, którego widywać nie będą — niepodobna jednak było aby choć raz Karol się tam nie zaprezentował, nie pokazał. Młoda pani była nadzwyczaj ciekawą. Karol, który ją dzieckiem widywał, nie obawiał się, aby go poznała lub domyśleć się mogła, było to niepodobieństwem, ale musiał unikać domu w którym każdego dnia mógł się z kimś spotkać.
Bolek zapowiedział mu, że go sam zawiezie do żony, takiego dnia i o takiéj porze, gdy z pewnością żadnych się odwiedzin lękać nie będzie potrzeba. Ostrożności te niezupełnie były zbyteczne... W miasteczku pobyt owego pana Maryana Ciesielskiego, jego starania o posadę, stosunki z naczelnikiem powiatu, życie późniejsze, potem wzięta dzierżawa, zainteresowanie się nim Bolka, przenosiny, choroba... obudzały ciekawość i rodziły podejrzenia.
Urzędnicy miejscowi widzieli w tém coś dwuznacznego. Czasy były w których na każdego nowego a nieznanego człowieka baczne zwracano oko. Chociaż ów Ciesielski legitymował się papierami służbowemi, świadectwy i t. p., przybycie jego tu, pobyt i łatwo pozawiązywane stosunki, ludziom szukającym tajemnic do odkrycia dawały do myślenia.
Karol w czasie pobytu w miasteczku ani widział, ani sobie przypomniał z dawnych czasów figury, która niebezpieczną dla niego być mogła. Był nią niejaki Suraż, człowiek niemłody, który różne a różne przechodził koleje; znanym był z opilstwa, a razem z tego, że najnikczemniejsza czynność nic go nie kosztowała, byle w niéj korzyść znalazł.
Był to niegdyś oficyalista, wypędzony przez ojca Karola; tułał się po świecie, wrócił potem na pierwszą sadybę do miasteczka, i pomimo że się zapijał, użytym był przy kancelaryi naczelnika powiatu, bo nikt nad niego nie śledził pilniéj tych wszystkich drobnych wykroczeń i wypadeczków, z których urząd mógł korzystać.
Znał w okolicy wszystkich, położenie, stosunki, charakter, zajęcia, a śledzenie potajemne tych, do których się za coś można było przyczepić, było jego powołaniem.
Wysyłano go gdy było potrzeba czegoś się pocichu dobadać. Suraż nie wahał się jawnie potem stawać jako oskarżyciel, znosił że mu w oczy plwano, ale drżeli przed nim wszyscy, choć był bardzo małą figurką. Potrzebowano go, pogardzano nim ale się posługiwano.
W miasteczku żydzi, przekupnie, opłacali mu się, poili go; zdradzał czasem swoich zwierzchników, ale gdy szło o znaczniejszy kąsek podawał go, aby się zasłużyć. Stary ale silny, ogromny chłop; wytrzymały na zimno, na niewczasy, czerwony, bo zawsze na pół lub całkiem pijany, pomimo oszołomienia zachowywał zupełną przytomność, i na trzeźwo nawet siły nie tracił.
Obserwowanie nowo przybywających, oraz przebywających w mieście i okolicy, należało do jego atrybucyi. Jak tylko się Karol pod imieniem Ciesielskiego tu zjawił, Suraż przeczuł w nim coś podejrzanego i nie spuszczał go już z oka.
Zbiło go trochę z tropu to, że pan Maryan z naczelnikiem powiatu zawiązał stosunki, jednakże nie zaufał zupełnie temu kandydatowi do posady... Zaczął chodzić do Simsona, podpatrywać wszystkie ruchy i czynności przybysza. Uderzało go zaznajomienie się poufałe z Petrowiczem. Podpatrzył schadzki, podsłuchał rozmowy z żebrakiem, a, jako przebiegły bardzo postrzegacz, uderzony został tém, że ów Ciesielski, obcy człowiek, który tu nigdy nie bywał, tak w miasteczku i okolicy chodził, nikogo nie pytając, jakby z miejscowością był doskonale obeznany.
Na ostatek, obdarzony pamięcią wielką, Suraż począł w fizyognomii i ruchach tego przybysza wynajdować podobieństwo, ale nadzwyczajne, uderzające do ojca Karola i do niego samego... Wiek zgadzał się doskonale z latami nieboszczyka.
O podejrzeniu, które powziął Suraż, nikomu nie powiedział ani słowa, ale postanowił bacznie śledzić daléj co pocznie ów Ciesielski.
Gdy drugim razem Jakób w postaci żebraka zjawił się pod katedrą, Suraż, który widział go rozmawiającym z owym przybyszem, napadł na starego żądając legitymacyi.
Jakób dobył w płachtę owinięte świadectwo ze dworu, a Suraż się dowiedział z niego, że to był stary sługa domu pana Karola. Nie dał poznać po sobie, jak go to uradowało; dumny był przenikliwością swoją, chociaż jeszcze nie śmiał przypuszczać ażeby istotnie, miany za umarłego, Karol ukrywał się pod przybraném imieniem.
Ale... a nuż?? a nuż by tak było!
Naówczas, rozumował sobie, jedno z dwojga, albo go wydać, albo go obedrzeć. Jedno z dwojga, korzystniejsze wybierać było potrzeba, lecz naprzód dowodnie się przekonać, iż tak jest a nie inaczéj.
Suraż cały się oddał temu zadaniu do tego stopnia, że odbierał bury i szturchańce za zaniedbywanie innych obowiązków i poleceń.
Wzięcie dzierżawy, z pomocą Petrowicza w Olsz..., gdzie było kilka małych cząstek i mnóstwo pretekstów zaglądania do nich — na rękę było Surażowi.
Prawie nie wyjeżdżał z karczmy w Olsz.... Przybycie w czasie choroby Bolka i starania jakiemi otoczył obcego tu Ciesielskiego, pod pozorem jakiegoś pokrewieństwa, nie złudziły Suraża, który doskonale wiedział jaka przyjaźń, stosunki i jedność losów łączyły Karola i jego.
Potwierdzał się jego domysł. Stary opój był prawie pewien, że ogromny połów w garści trzyma.
Sumienie jego nie czyniło mu najmniejszéj trudności z tém, że miał uczynić kogoś nieszczęśliwym, a nawet bodaj nie jednego — choćby wielu. Szło tylko o to, co było korzystniejszém, czy wprost zagrozić Bolesławowi i kazać sobie dać okup ogromny, czy wydać to czego się domyślał i czekać urzędowéj nagrody.
Suraż nie był nowicyuszem, miał własne i cudze doświadczenie, które uczyło go, że zwykle wyżsi urzędnicy biorą nagrody, a podrzędne narzędzia ich zbywają się lada czém.
Wszystko więc przemawiało za tém, aby rozmówić się albo z samym Ciesielskim, w którym się domyślał Karola, lub z przyjacielem Bolkiem, dającym mu schronienie.
Wahał się stary nicpoń jeszcze co pocznie, gdy nadeszła wiosna i przesiedlenie się dzierżawcy z Olsz... do Pustelni.
Obawiał się, aby gratka mu się nie wyśliznęła; lecz z drugiéj strony potrzeba było działać nadzwyczaj ostrożnie i być swego pewnym...
Suraż prawdopodobieństwa miał przekonanie, ale niedowierzał sobie. Nuż by się omylił? Nuż by Ciesielski... opatrzony w świadectwa, był prawdziwym Ciesielskim?
Tymczasem pił namyślając się zdrajca, pił, jeździł, podglądał, podsłuchiwał, zasiadał się w zaroślach pod Pustelnią i jednego wieczoru na własne uszy posłyszał, jak chodząc po ogródku Bolek, nazwał towarzysza po imieniu — Karolem!
Więcéj już Surażowi nie było potrzeba, miał pewność, iż się nie mylił. Poszedł pić do karczmy, i tu obrachował, że najkorzystniéj będzie naprzód obedrzeć Bolka i Karola — a potem obu ich wydać.
Przygotowując się do stanowczego kroku, Suraż powrócił do miasteczka i tu, tłumacząc swoje wycieczki tajemnicze przed swym zwierzchnikiem, otwarcie już oświadczył mu, że musi śledzić tego przybysza co się nazywa Ciesielskim, bo ma wielkie podejrzenie, że to jest bardzo niebezpieczny człowiek i że nazwisko nosi przybrane.
Odkrycie to uczyniło nadzwyczajne wrażenie; przynaglano Suraża aby wszystko odkrył co wiedział, lecz stary tyle tylko dał z siebie dobyć, iż ma poszlaki i musi je zaraz sprawdzić.
Dano mu odprawę, chciano nawet dodać kogoś w pomoc, lecz oparł się, wziął na siebie wszystko i téjże nocy z miasteczka wyjechał.
Wprost puścił się wiadomemi sobie drogami do wsi najbliższéj przy Pustelni, do któréj przybył nad ranem, i w karczmie się rozgościł. Bił jeszcze w palce do kogo naprzód się uda, czy do Bolka, czy do Karola. Wypadło w końcu iż bezpieczniéj było poczynać od Pustelni.
Pokrzepiwszy się paru kieliszkami wódki, pieszo, powoli, rozglądając się dokoła, Suraż mierzył do dworku. Ranek był piękny, a Karol stał właśnie w progu. Zbliżenie się nieznajomego, niepozornie wyglądającego na włóczęgę człeka, nie spłoszyło go. Suraż otworzył sobie wrota, zdjął czapkę, skłonił się, obejrzał i przystąpił bliżéj.
Nikogo nie było.
Karol przypatrywał się przychodzącemu ciekawie, wcale sobie nie mogąc go przypomnieć.
— A czego to acan żądasz? — zapytał.
Z nowym ukłonem i uśmiechem stary wyga przystąpił bliżéj i szepnął:
— Jaśnie pan nie poznaje mnie?
— Ja! ale ja wcale acana nie znam!
— Ale! rozśmiał się Suraż, oglądając dokoła.
W téj chwili dopiero Karolowi przyszło na pamięć mgliste wspomnienie, gdzieś, niegdyś widzianéj postaci podobnéj, i strach go ogarnął.
Przybyły pilno się wpatrywał w niego i uśmiechał.
— Ja, jaśnie pana jeszcze w mieście poznałem zaraz — rzekł cicho. Stary sługa ojca jego...
Uderzyła Karolowi krew do głowy.
— Nie rozumiem! — zawołał. — Za kogóż mnie bierzesz? co to jest?
Suraż w piersi się uderzył.
— Co wiem to wiem. Mnie się jaśnie pan obawiać nie potrzebuje.
— Ja się nie obawiam nikogo! — wybuchnął Karol. Szalony jesteś, czy co?
Widząc, że sprawa idzie ciężko, Suraż podumał chwilę i rzekł zimno:
— Jaśnie pan pozwoli na chwilkę do izby, to byśmy się rozmówili.
— Ale ja z wami nie mam o czém mówić — trochę porywczo odparł Karol, zdradzając się niepokojem.
Gdy się to działo niepostrzeżony Jakób, uchyliwszy drzwi od czeladnéj izby, przyglądał się Surażowi i poznał w nim tego, który go o pasport pod kościołem zagadnął.
Jakóbowi krew się w żyłach zagotowała, domyślił się już, albo raczéj przeczuł, co się święciło.
Tymczasem napastliwy Suraż za uchodzącym do izby Karolem się wcisnął.
Niecierpliwiło go to, że nic od razu nie wskórał; zmienił ton wszedłszy na próg i widząc się sam na sam ze swą ofiarą.
— Co tu długo bałakać — rzekł zuchwale — ja pana poznałem. Mógłbym zaraz donieść kto pan jesteś. Jestem biednym człowiekiem, nie wydam was, stracę chleba kawałek, bo kto inny doniesie. Niech pan z panem Bolesławem pomówi: abyście mi czém gębę zatknęli — to będę milczał i precz ztąd pójdę. A nie — to co mam robić!!
Karol stał osłupiały.
Przyznać się i okupić temu człowiekowi nie chciał zanic w świecie; burzyło się w nim wszystko, zbladł, zarumienił się, usta ściął i nierychło zawołał:
— Precz-że mi ztąd! waryacie jakiś! Nie rozumiem co pleciesz... precz!!
Suraż stał nieporuszony.
— Niech się pan lepiéj rozmyśli...
— Ale precz, bo zawołam ludzi... Co to jest za napaść...
Karol z gniewem urzędowym językiem łajać począł, Suraż stał i słuchał cierpliwie.
— Widzi pan, jak ja pójdę tak ztąd z próżnemi rękami, kłopotu panom narobię. Ja nie chcę gubić nikogo, ale człek o swéj skórze téż myśleć musi.
Karol pochwycił za kij stojący w kącie.
— Precz mi!
Na widok kija stary chwycił za klamkę, odwrócił się raz jeszcze i zawołał:
— Bieda będzie!! jak Boga kocham...
Na to nie odpowiedział nawet zmarszczony groźnie gospodarz, Suraż powoli ociągając się wysunął na próg, do ganku. Nałożył czapkę na uszy, obejrzał dokoła i począł iść ku wrotom.
Pozostawało mu jedno jeszcze, rozmówić się z panem Bolesławem.
Karol, gdy się drzwi za odchodzącym zamknęły, długo przyjść do siebie nie mógł. Wiły mu się w głowie myśli czarne, straszne, z których najgroźniejszą była ta, że Bolesława mógł narazić. Sam postanowił uchodzić natychmiast.
Począł wołać Jakóba, ale nie było go nigdzie. Gospodyni z przeciwka zamruczała tylko zapytana, że stary z kołka zdjąwszy strzelbę, nabił ją i poszedł na polowanie.
Na polowanie? bez oznajmienia o tém Karolowi, a oprócz tego Jakób, choć myśliwy, zdawna już wyrzekł się téj namiętności; pora roku zresztą i dnia nie nadawała się do myśliwstwa.
Tknęło to Karola.
Jakóba wołano i szukano dokoła napróżno, nigdzie go nie było.
Schwyciwszy kij i czapkę, Karol nie tracąc chwili, na wprost przez lasy puścił się do Bolesława, aby go uprzedzić i naradzić się z nim. Dobry kawał drogi zrobić należało pieszo, ale konia szukać na wsi nie było czasu, a w Pustelni siedzieć nie znajdował bezpieczném.
Nie bardzo pewien czy Bolka w domu zastanie, nie rad że się tam w biały dzień pokazać musi, Karol nie miał nic do wyboru — musiał uchodzić, skryć się, a przyjaciela ostrzedz.
Rozpacz go ogarniała, nie o siebie lecz o tego, który tyle dla niego uczynił. I znowu groziło wygnanie, ucieczka, pogoń — oddalenie z tych miejsc w których mu lżéj było cierpieć.
W tych myślach biedny zbieg nie dziw że w lesie zabłąkał się, stracił drożynę znaną i w końcu wysilony padł bez tchu prawie pod drzewem.
W téjże chwili nadjeżdżający leśniczy, który znał z widzenia gościa swego pana, zbliżył się do osłabłego i po wymianie słów kilku ofiarował się go do dworu przeprowadzić. Dźwignął się natychmiast Karol, choć chwiał na nogach. Leśniczy widząc go znużonym, zsiadł z konia, zapraszając aby jechał i trochę spoczął na siodle.
— Do dworu niedaleko — rzekł — będzie parę wiorst tylko.
Ofiarę jego przyjąwszy zaledwie konia dosiadł Karol, gdy w głębi lasu głucho strzał się rozległ.
Leśniczy drgnął zdumiony.
— Niech pan jedzie wprost tą drożyną, koń sam pana zaprowadzi — zawołał — ja muszę w las. Któż tu mógł strzelić! To kłusownik chyba!
I dając mu znak ręką, zniknął. Koń leśnika wistocie spełnił co po nim sobie pan obiecywał, rwał się do domu. Wkrótce przerzedziły się zarośla i dwór ze wsią ukazał w dolinie. Karol nie bardzo chciał być widzianym; myślał jak Bolesława wywoła na rozmowę, gdy spostrzegł go konno jadącego przez pole, które właśnie zasiewano.
Dał mu znak zdaleka. Nie poznając go Bolesław podjechał żywo i zadziwił się mocno widząc bladego jak trup, drżącego jeszcze ze wzruszenia przyjaciela.
Zsiedli z koni, Bolkowi łatwo się było domyśleć, że nadzwyczajnego coś sprowadziło Karola; strwożył się nieco. W kilku słowach opowiedział przybywający co się stało.
— Muszę uchodzić — dodał w końcu Karol — ale ty, ale z tobą co będzie? co poczniesz?
— Ja? bądź spokojny, dam sobie radę — rzekł Bolesław. Tymczasowo ukryję cię gdzieś bezpiecznie, a sam natychmiast jadę do miasta, uprzedzić zdradę i zapobiedz jéj. Nie wątpię, że mi się to uda.
Nie trzeba nigdy tracić krwi zimnéj. Są środki... Wypadek niebezprzykładny.
Najpilniejsza rzecz, żebym ciebie przechował nim się to wszystko załatwi. Potarł ręką po czole.
— Na wszystko damy rady.
Teraz dopiero Bolek poznał konia swojego leśnika i zapytał przyjaciela jak go dostał. Rozmawiali jeszcze stojąc w polu i energiczny gospodarz już ważył a obmyślał, gdzie ma najbezpieczniéj umieścić zbiega swego, gdy z lasu wybiegający pokazał się leśniczy, właściciel konia.
Karol go wskazał.
— Czekajmy — rzekł — niech swoję szkapę odbierze, potem rób ze mną co chcesz, ale w żadnym razie u ciebie nie zostanę, bo tu mnie najprędzéj szukać będą.
Obaj zdala spoglądali na śpieszącego ku nim leśnika i pierwszy Bolesław poznał z jego biegu i twarzy, że chyba niósł z sobą coś — jakąś wiadomość, bo pośpieszał zdyszany i rękami mimowolnie dawał znaki.
Przypadł do pana, zdejmując czapkę i począł szybko:
— Strzał posłyszałem w lesie — proszę jaśnie pana... Myślałem że kto nam zwierzynę bije, a tu dopiero zwierzyna!... kłopot będzie i bieda, toż to trup jeszcze ciepły leży w lesie... A tak go ktoś dobrze na cel wziął, że mu cały nabój w piersi wpakował.
— Trup! jaki! co? — krzyknął Bolek.
— Kto go wie — począł leśniczy — niemłody człowiek, włóczęga, czy ja wiem, budnik może... Ale co on tu robił w lesie?
Karol i Bolesław spojrzeli po sobie.
— Daleko ztąd? — zapytał Karol.
— Nie tak to... ot tam w gąszczy, na drożynie co z drugiéj wsi prowadzi wprost do dworu.
— Jedźmy — odezwał się Karol, siadając na konia leśniczego — prowadź nas.
W milczeniu, słuchając opowiadania przerażonego tym wypadkiem człowieka, przebyli kawał drogi.
— Ot tu — pod sosną! — krzyknął prowadzący.
Bolek, który się pierwszy przybliżył, nie poznał trupa; Karol ze zdumieniem tylko co widzianego Suraża w nim zobaczywszy, krzyknął z podziwienia.
Po francuzku powiedział towarzyszowi kto był zabity. Dla Karola nie ulegało wątpliwości kto był tym mścicielem. Niedarmo Jakób porwał strzelbę swoję z kołka.
Stali milczący, leśniczy łamał ręce lamentując.
— Śledztwo będzie... trzeba zaraz dawać znać do powiatu. Za pamięci ludzkiéj u nas nic się podobnego nie trafiło, krom téj baby żebraczki, co ją znaleźli na gościńcu zastygłą.
Bolesław podumał chwilę.
— Postaw mi tu kogo na warcie — rzekł do leśniczego — ja sam pojadę dać znać.
Razem z Karolem usunęli się na stronę.
— Słuchaj — odezwał się energicznie Bolek — w takich wypadkach zuchwalstwem trzeba nadrabiać. Okazać obawę i niepewność siebie prowadzi do najgorszych następstw. Zaufaj mi, wracaj do Pustelni, siedź w niéj spokojnie — a natychmiast ruszam, śledztwo sprowadzę i gdyby nawet było już jakie doniesienie, musimy bez trwogi się bronić — i obronimy.
Gdybyś uszedł lub skrył się, podał byś siebie i mnie w podejrzenia.
Karol nie namyślał się długo — ścisnęli się za ręce.
— Weź konia leśniczego i jedź do domu — dodał Bolek. Bądź spokojny.
W pół godziny potem Karol przybył do swego domku, który opuścił niedawno, nie spodziewając się tu już może powrócić. Pierwszym którego ujrzał w ganku, był stary Jakób, siedzący z głową w dłonie zanurzoną. Posłyszawszy tętent konia podniósł ją i wstał, starając się przybrać postawę spokojną i wyraz twarzy powszedni, ale wszystkie muskuły jéj drgały mimowolnie i ręce mu dygotały.
Zobaczywszy przybywającego pana na cudzym koniu, pośpieszył go odebrać, i zbladłe, obłąkane oczy wlepił w niego, nie mówiąc słowa.
Karol nie śmiał go pytać. Po chwili Jakób mruczeć zaczął coś i tłumaczyć, że tylko kilkadziesiąt kroków odszedł był od domu, aby strzelić do jastrzębia, który kurczęta napastował.
— Tego starego łotra, co tu dziś był rano — odezwał się Karol — ktoś w lesie zastrzelił.
Jakób ruszył ramionami nic nie odpowiadając i z koniem poszedł do stajni. Karol zamknął się w izdebce. W jakim stanie ducha spędził ten dzień cały — łatwo wyobrazić sobie. Przejrzał papiery, wyszedł do lasku, aby dziennik swój gdzieś ukryć bezpiecznie. Z Jakóbem nie mówili nic.
Późnym wieczorem Karol spytał go o strzelbę; nie odpowiadając na pytanie stary ręką zamachnął — i wskazał ku lasowi. Na kołku w izbie już jéj nie było.
Cały dzień następny upłynął w oczekiwaniu śledztwa, ale do Pustelni nikt nie przybył. Dopiero trzeciego dnia Bolek nadjechał tu ze sprawnikiem, który był w najlepszéj z gospodarzem komitywie.
Przybywających Karol przyjął w ganku, starając się okazać spokojnym.
Przybyły przywitał się z nim jak z dobrym dawnym znajomym.
— No — rzekł śmiejąc się — nie spodziewaliście się pewnie mieć mnie tu gościem... Słowo daję, bardzo miłą macie daczę! No, a wiecie co mnie tu sprowadziło? słyszeliście...
— Domyślam się, odparł Karol — że pewnie to zabójstwo, popełnione w lesie, pana majora tu sprowadza.
— A juściż! — zawołał — ale ani ja, ani podobno nikt w téj sprawie nie dojdzie kłębka. Ta bestya Suraż miał tylu nieprzyjaciół, że nie wiadomo kogo posądzać, bo wszyscy się go radzi byli pozbyć.
Wiecie co wam powiem, że nawet na was chciał rzucić jakieś podejrzenie i czepiał się już.
— Do mnie? — odparł szybko Karol — ale pan major znasz moje papiery i legitymacyą? Patrzysz na mnie od czasu gdym tu przybył. Zachowuję się spokojnie. Cóż on na mnie mógł zmyśleć?
— Zachcieliście... — śmiejąc się, rzekł dobrodusznie — on próbował wszędzie nosa wścibić. No! i doigrał się naostatek.
Na prawdę — dodał — ja się domyślam kto mu sprawił to... Nieochybnie konnokrady, których on właśnie śledził i miał połapać. To szajka takich zuchwałych ludzi, że im tu bliżéj granicy nikt rady nie da.
Nie myślę téż śledztwa rozmazywać i darmo ludzi ciągać.
— I ja tak sądzę — wtrącił Bolek — moi leśnicy strzęśli dokoła bór i okolice... nigdzie śladu najmniejszego.
Sprawnik ręką zamachnął. Podano skromne śniadanie, którego części składowe znalazły się w bryczce gospodarza. Dzień był piękny bardzo, siedziano długo w ganku przy kieliszkach i cygarach, na rozmowie zajmującéj, naostatek sprawnik pożegnał pana Karola i razem z przeprowadzającym go Bolkiem odjechał.
W czasie bytności urzędnika, stary Jakób z powagą i zimną krwią pełnił służbę, przysłuchiwał się rozmowom, nie okazał najmniejszego wzruszenia, był całkowicie panem siebie.
Karol tylko dostrzedz mógł w nim zmianę pewną, zadumę i jakiś niepokój chwilowo go ogarniający, tak że stawał nagle i zatopiony w myślach zdawał się zapominać gdzie był i co robił.
W ten sposób groźne bardzo zawikłanie — szczęśliwiéj niż się spodziewać było można — zostało usunięte.
Karol jednak rozmyślał nad tém, czy mu tu nadal godziło się pozostać, narażając zawsze przyjaciela na podobne pierwszemu niebezpieczeństwo... Lecz okolica ta ciągnęła go i przykuwała do siebie, a Bolek, który umiał tak dobrze dać sobie radę z trupem Suraża, zaręczał przyjacielowi, iż obawiać się niema czego.
— Oddalenie się twoje teraz miałoby raczéj znaczenie obawy — mówił mu — a nie przydałoby się zresztą na nic. Siedź spokojnie... im dłużéj pozostaniesz, tem możesz być bezpieczniejszym.
Ze starym Jakóbem Karol unikał rozmowy o wypadku, nie dał mu poznać nawet iż wiedział jego tajemnicę, a sługa też nigdy nie wspominał o morderstwie i śledztwie.
W kilka tylko dni po odwiedzinach majora, nieśmiało raz przyszedł Jakób do pana i oświadczył mu, że radby był pojechać do kościoła i spowiedzi.
— Tak się jakoś zaciągnęło — rzekł — że ja blizko roku nie byłem u konfesyonału, proszę jaśnie pana. Człek stary, chciałbym sumienie oczyścić...
Karol naturalnie nic nie miał przeciwko temu. Usługi prawie nie potrzebował, bo nawykł był sam służyć sobie.
— Idź, idź — odpowiedział wzruszony — a pomódl się tam i za mnie.
I uściskał go milcząco...
Przez dni dziesięć potem starego Jakóba nie było, Karol o niego niespokojnym już być zaczynał, gdy dnia jednego zjawił się rano, i rozpoczął milczący dawną służbę. Smutny był, ale spokojny. O spowiedzi swéj i nabożeństwie nie rozpowiadał wcale, raz tylko nawiasowo wspomniał, że wprędce znowu do kościoła pójść będzie musiał.
Trzy dni w tygodniu suszył teraz, nic prawie nie jedząc, i wieczorami długo klęczał na modlitwie.
Rok właśnie upływał od pamiętnéj majowéj nocy... Wspomnienie jéj odżywił czas i Karol dręczył się potajemnie myślą, pokusą niewysłowioną, owładającą nim coraz silniéj, zobaczenia znowu tych miejsc, w których najdroższe mu istoty przebywały.
Nie zwierzył się z tém Bolkowi, który by był nieochybnie odwiódł go od tego kroku, mogącego rozdrażnić i boleść ukołysaną obudzić. Sam w sobie nie znalazł ani dość siły aby się ważyć na ten krok, ani by się go wyrzec; w téj walce z pragnieniem coraz gorętszém, wieczorem raz gdy sam na sam byli z Jakóbem, Karol odezwał się nagle zwracając do niego:
— Jakóbie, nie wytrwam!! Pójdę tam — wiesz... Pójdę tylko na chwilę, aby choć przez okno zobaczyć ją... Muszę, ciągnie mnie tam siła taka, że się jéj nie oprę. Pójdę.
Jakób słuchając złożył ręce.
— Na Rany Pańskie — zawołał — nie czyńcie tego!
Karol się oburzył.
— Dlaczego! — krzyknął niecierpliwie. — Znam przecie doskonale miejscowość. Cóż mi tam może grozić... Pójdę, niech się dzieje co chce...
— To i ja z wami, lub za wami — zamruczał Jakób. — Samego nie puszczę... Dziej się wola Boża. Ale co to pomoże? Spokojniejszy pan będziesz potem? nieprawda...
Rzucał się stary z nogi na nogę.
— Biedy i tak dosyć — szukać jéj nie potrzeba.
Karol nie odpowiedział, wszedł do sypialnego pokoju i rzucił się na łóżko... Nazajutrz Jakób krokiem go nie odstępował. Nie mówili już z sobą. Łatwo się z nachmurzonéj twarzy biednego wygnańca domyśleć było, że nie wyrzekł się wcale raz powziętego zamiaru.
Do wsi i dawnego Karola dworu można było dojść prawie niedostrzeżonym, lasami, które się łączyły z sobą. Karol pieszo przebywszy ogromne przestrzenie, nawykły do chodzenia, wytrzymały, mógł małą tę dwumilową przechadzkę odbyć bez wielkiego wysiłku. Obrachowawszy ile ona czasu zabrać może, z południa dnia jednego w maju wyszedł nic nie mówiąc Jakóbowi, jak gdyby wieczorem miał powrócić. Stary jednak domyślił się, wyczytał mu z twarzy postanowienie — i powlókł się w ślad za nim.
Obejrzawszy się za siebie o dobre pół mili od Pustelni, Karol postrzegł starego sługę, który w pewnéj odległości za nim podążał. Odprawić go nie było sposobu. Zwolnił kroku. Szli daléj razem: przodem Karol, Jakób o kilka kroków.
Nie spoczywając ani na chwilę, nieświadomie i mimowoli spiesząc coraz prędzéj, nad wieczór znalazł się pan i sługa na znajomych polach, niedaleko od dworu.
Rok temu noc majowa była cicha i dżdżysta, teraz, po przedwczesnych skwarach zbierała się na zachodzie jedna z tych burz wiosennych, pierwszych zwiastunów nowéj roku pory, które w naszym klimacie nadzwyczaj gwałtowne bywają i zwykle poprzedzają nowe chłody.
W czarnéj ścianie posuwającéj się zwolna szerokim pasem na niebie jasném, błyskało już i grzmot rozlegał się głucho zrazu, coraz głośniéj i gwałtowniéj... Drzewa poruszały się chwilami, jakby trwogą miotane i stały potem milczące... Błyskawice oślepiały i mrok coraz większy czyniły czarniejszym jeszcze.
Nadejście burzy dla podkradających się właśnie pod ogród, którym dwór był otoczony, było prawie pomyślném. Nie było nigdzie ludzi, co żyło chroniło się pod dachy. W ciemności nic dojrzeć nie było można, a zrywający się wicher nic posłyszeć nie dopuszczał.
Lękając się aby Karol w niecierpliwości i pośpiechu nie popełnił jakiéj omyłki, nie zbił się z drogi, Jakób go wyprzedził i dał mu znak ręką, żeby szedł za nim. Otworzył znajomą furtkę, obejrzawszy się wkoło i oba weszli do ogrodu.
Karol musiał się zeprzeć u pierwszego drzewa, siły go opuszczały. Przytomniejszy Jakób, oglądając się niespokojnie, przekonał się z największém przerażeniem, że coraz jaskrawszy blask błyskawic mógł ich zdradzić. Następowały one po sobie z szybkością wielką, a przy nich widno było jak we dnie.
Karol zdawał się nie zważać na to i postawszy krótko, wyprzedzając Jakóba posunął się ku dworowi, którego oświetlone okna przez drzew gałęzie widać już było.
Jakób strwożony, nie próbując go zatrzymywać nadaremnie, podążył za nim.
W sypialni pani świeciło jak przed rokiem, ale dla burzy nadchodzącéj, która już w ogrodzie staremi drzewami miotała, okna były pozamykane. Oprócz głosu wichru — cisza dokoła, pustka... nikogo w ogrodzie i przy domu. Nim Jakób się opatrzył, Karol już stał, przedarłszy się przez zarośla, niemal pod samemi oknami. W jedném z nich widać było białą, powoli się przesuwającą postać kobiety. Zwrócona była właśnie ku ogrodowi i zdawała się wypatrywać zbliżania burzy.
Trochę głębiéj można było dostrzedz klęczącą dzieweczkę, z rękami złożonemi do modlitwy, z włosami rozpuszczonemi na ramionach, odmawiającą zapewne modlitwę przed burzą.
W sypialni nic się nie zmieniło, tylko dwa łóżka matki i córki stały teraz obok siebie. Na ścianie portret, dawniéj krepą czarną przysłonięty, odkryty był a zasłona ramy tylko jego obejmowała.
Zwróconą ku sobie twarzą — kobietę Karol mógł widzieć przez szyby czyste, z jéj smutnym ale spokojnym wyrazem, półcieniem oblaną, bladą i piękną, boleścią zwyciężoną, rezygnacyą męczeńską.
Oblicze to ciągnęło go ku sobie tak, że wszelką pamięć i władzę nad sobą utracił. Jakób przelękły ujrzał jak podbiegł pod samą ścianę domu, pod okno prawie, tak że czołem niemal mógł go dotknąć.
Błyskawica piorunu, który w téj chwili w jedno ze starych drzew ogrodu uderzył, zdradziła Karola. Kobieta, która w jéj blasku ujrzała to widmo, — krzyknęła wielkim głosem, wyciągnęła ręce ku niemu, zachwiała się i padła...
Widać było nadbiegające na ratunek dziecię i kobiety służebne, gdy Jakób siłą i przemocą chwyciwszy pana, gwałtem go unosząc prawie, rzucił się z nim w gąszcze ogrodu.
Potrzeba była wistocie takiéj mocy, jaką miłość dać może tylko, aby oszalałego Karola zmusić do ustąpienia. Jakób gniewał się i rozkazywał.
— Chcesz pan chyba zabić tę kobietę... Nuż ona postrzegła... Boże jedyny!
Z wielką trudnością nieszczęśliwy człowiek, zbolały, oszalały, dał się wyciągnąć z ogrodu. Deszcz gwałtowny lał jak z cebra, pioruny biły w stare topole i stawisko, burza szalała. Trzeba się było schronić gdziekolwiekbądź i Jakób, znający tu wszystkie kąty, znalazł szałas pastuszy stary, do którego zaciągnął pana.
Karol, płacząc, padł na ziemię.
Kilka razy potem zrywał się powracać pod dwór znowu, ale sługa stanął zuchwale z rozstawionemi rękami na drodze i przysiągł, że go nie puści...
Dotrwali tak w budzie, zmokli oba, aż do dnia brzasku. Jakób, który siedział na straży, dał znak powrotu. Jak wprzódy wstrzymywał, tak teraz zmusił wstać i iść nazad do domu. Nie opierał się już Karol. Jedna chwila przeżyta złamała go zupełnie i uczyniła bezsilnym, bezprzytomnym. Jakób prowadzić go i podtrzymywać musiał.
Przed brzaskiem jeszcze szczęściem weszli do lasu, a że niebo się rozjaśniło i deszcz ustał, wlokąc się powoli, ku południowi nareszcie przyszli napowrót do Pustelni.
Karol dał się rozebrać z przemokłéj odzieży i położyć do łóżka. Miał dreszcze silne, a wewnątrz go paliło. Chwytał się za głowę i jęczał.
Choroba z temi samemi symptomatami, które jéj w Olsz... towarzyszyły, objawiła się tak dobitnie, że Jakób natychmiast wyprawił dać o tém znać Bolkowi.
Karol leżał w gorączce, gdy konno nadbiegł powołany przyjaciel. Jakób na niego czekał już w ganku.
Nie było dla niego tajemnic, stary sługa w kilku słowach opowiedział mu wszystko, uniewinniając siebie, iż oprzeć się nie mógł despotycznéj woli nieszczęśliwego pana.
Trzeba było natychmiast wysłać po starego Braunowskiego.
Wejrzenie na chorego, który nie poznawał już otaczających go i dziwnie wykrzykiwał, a zrywał się chcąc biedz do żony, starczyło aby przekonać o niebezpieczeństwie. Szczęściem Jakób pamiętał, co w pierwszych chwilach zarządzono czynić z chorym w Olsz... i temiż samemi środkami go ratował.
Bolek nie odstępował od łóżka chorego...
Lekarz końmi rozstawionemi nie mógł przybyć przed wieczorem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.