Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knęły, długo przyjść do siebie nie mógł. Wiły mu się w głowie myśli czarne, straszne, z których najgroźniejszą była ta, że Bolesława mógł narazić. Sam postanowił uchodzić natychmiast.
Począł wołać Jakóba, ale nie było go nigdzie. Gospodyni z przeciwka zamruczała tylko zapytana, że stary z kołka zdjąwszy strzelbę, nabił ją i poszedł na polowanie.
Na polowanie? bez oznajmienia o tém Karolowi, a oprócz tego Jakób, choć myśliwy, zdawna już wyrzekł się téj namiętności; pora roku zresztą i dnia nie nadawała się do myśliwstwa.
Tknęło to Karola.
Jakóba wołano i szukano dokoła napróżno, nigdzie go nie było.
Schwyciwszy kij i czapkę, Karol nie tracąc chwili, na wprost przez lasy puścił się do Bolesława, aby go uprzedzić i naradzić się z nim. Dobry kawał drogi zrobić należało pieszo, ale konia szukać na wsi nie było czasu, a w Pustelni siedzieć nie znajdował bezpieczném.
Nie bardzo pewien czy Bolka w domu zastanie, nie rad że się tam w biały dzień pokazać musi, Karol nie miał nic do wyboru — musiał uchodzić, skryć się, a przyjaciela ostrzedz.
Rozpacz go ogarniała, nie o siebie lecz o tego,