Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z wielką trudnością nieszczęśliwy człowiek, zbolały, oszalały, dał się wyciągnąć z ogrodu. Deszcz gwałtowny lał jak z cebra, pioruny biły w stare topole i stawisko, burza szalała. Trzeba się było schronić gdziekolwiekbądź i Jakób, znający tu wszystkie kąty, znalazł szałas pastuszy stary, do którego zaciągnął pana.
Karol, płacząc, padł na ziemię.
Kilka razy potem zrywał się powracać pod dwór znowu, ale sługa stanął zuchwale z rozstawionemi rękami na drodze i przysiągł, że go nie puści...
Dotrwali tak w budzie, zmokli oba, aż do dnia brzasku. Jakób, który siedział na straży, dał znak powrotu. Jak wprzódy wstrzymywał, tak teraz zmusił wstać i iść nazad do domu. Nie opierał się już Karol. Jedna chwila przeżyta złamała go zupełnie i uczyniła bezsilnym, bezprzytomnym. Jakób prowadzić go i podtrzymywać musiał.
Przed brzaskiem jeszcze szczęściem weszli do lasu, a że niebo się rozjaśniło i deszcz ustał, wlokąc się powoli, ku południowi nareszcie przyszli napowrót do Pustelni.
Karol dał się rozebrać z przemokłéj odzieży i położyć do łóżka. Miał dreszcze silne, a wewnątrz go paliło. Chwytał się za głowę i jęczał.