Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szym klimacie nadzwyczaj gwałtowne bywają i zwykle poprzedzają nowe chłody.
W czarnéj ścianie posuwającéj się zwolna szerokim pasem na niebie jasném, błyskało już i grzmot rozlegał się głucho zrazu, coraz głośniéj i gwałtowniéj... Drzewa poruszały się chwilami, jakby trwogą miotane i stały potem milczące... Błyskawice oślepiały i mrok coraz większy czyniły czarniejszym jeszcze.
Nadejście burzy dla podkradających się właśnie pod ogród, którym dwór był otoczony, było prawie pomyślném. Nie było nigdzie ludzi, co żyło chroniło się pod dachy. W ciemności nic dojrzeć nie było można, a zrywający się wicher nic posłyszeć nie dopuszczał.
Lękając się aby Karol w niecierpliwości i pośpiechu nie popełnił jakiéj omyłki, nie zbił się z drogi, Jakób go wyprzedził i dał mu znak ręką, żeby szedł za nim. Otworzył znajomą furtkę, obejrzawszy się wkoło i oba weszli do ogrodu.
Karol musiał się zeprzeć u pierwszego drzewa, siły go opuszczały. Przytomniejszy Jakób, oglądając się niespokojnie, przekonał się z największém przerażeniem, że coraz jaskrawszy blask błyskawic mógł ich zdradzić. Następowały one