Nil desperandum/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Ani spostrzegł, kiedy się znalazł w antyszambrze mieszkania podkomorzyny i w objęciach starego Rustejki, który, witając go jakby po długiem niewidzeniu, nie omieszkał przy okoliczności nakłaść mu w uszy utyskiwań na humory podkomorzyny, fochy Kisielówny, swoje reumatyzmy i kiepski bieg sprawy ze Świdami, jak to był czynił prawie codziennie.
Zbył go też, jak zwykle, i poszedł do stołowego pokoju, a wysłuchawszy z pokorą strofowań gospodyni, gdyż obiad już był rozpoczęty, zabrał się do jedzenia, niewiele zważając na socyetę. Przy stole siedziało z dziesięć osób najprzeróżniejszych kondycyi: jakiś ex-Jezuita, czarny jak żuk, o zapadniętej twarzy i krzaczastych brwiach, który, milcząc zawzięcie, ciągnął wino niby wodę; jakiś wypieszczony, wyfryzowany koronkami, pachnący Francuz, mieniący się być markizem, wygnanym z kraju przez wypadki rewolucyi; jakaś szlachta w odświętnych kontuszach, woniejących lawendą, odległych województw personaty srodze wąsate, łaciną szpikujące, spuchnięte dumą i godności swej pilnie strzegące; jakieś młode franty we fraczkach, z rozczochranemi głowami à la Caraciolla i z minami filutów. Na szarym końcu siedziało dwóch literatów: jeden chudy i mały, z twarzą wiecznego głodomora, w wyświechtanej zielonej bekieszy i z włosami jakby zjedzonemi przez mole, dawał ze siebie postać stracha na wróble; drugi zaś, pulchniutki, różowy, z brzuniem, wysadzonym nakształt runtowej michy, brzękający masą łańcuszków i pieczątek, w modnym fraku, z włosami trefionymi, z twarzą gładysza i zdobną w nos, zazierający w blade, wązkie wargi, uśmiechał się wciąż z tajemniczą wyższością sawanta, tajemniczo spozierał dokoła i tajemniczym głosem prosił sąsiada o podanie soli... Zaręba znał niezgorzej te wszystkie persony, spotykane już od miesiąca na niedzielnych obiadach u podkomorzyny, i zarówno ich nie cierpiał, traktując jako pieczeniarzy i wydrwigroszów.
Rozmowa toczyła się leniwie o sejmie; zwłaszcza z racyi traktatu z Imperatorową, podanego właśnie do powszechnej wiadomości, wygłaszano lękliwe opinie, nie wiedząc, co o tem trzyma podkomorzyna, mająca dzisiaj postać cale nie dysponowanej do politycznych dyskursów. Nie ukrywała też swoich humorów, co najboleśniej odczuwał nieodstępny murzynek; dostało się również i księżniczce, siedzącej nad talerzem z miną głodnej i zmoczonej wrony, a po niej Zarębie, że był przepomniał wziąć z księgarni Netta jakiś najnowszy romans francuski.
Na dobitkę, po wetach, kiedy przechodzili do salonu i Zaręba próbował się wymknąć, nakazała mu zasiąść przy sobie i wysłuchiwać czytania literatów.
Najpierw popisywał się chudy i, uplasowawszy się we wzniosłej pozie na środku stancyi, jął wygłaszać z pamięci niezdarne gryzmoty, zatytułowane jako: »Lament utrapionej Matki Korony Polskiej, już, już konającej«. Jęczał z pół godziny, sapał, grzmiał niby z kazalnicy, nos wycierał, a w końcu sam jeden roztkliwił się do łez.
— Wyszczułbym tego pismaka. Te banialuki nie warte funta kłaków — szepnął Zaręba.
— Owszem, po obiedzie, dla konkokcyi żołądka słuchać należy... — odparła poważnie.
— Do snu lubego przywiódł wszystkich — wskazał kilku drzemiących.
Wystąpił drugi, odchrząknął, tajemniczo się uśmiechnął, gruby foliał rozłożył przed sobą na stole i, skłoniwszy się w stronę podkomorzyny, czekał zachęty.
— Czytaj, mości starościcu, prosimy — rzuciła ze wspaniałą uprzejmością.
Ten znowu dawał rzecz: »O prawach moralnych i fizycznych, czyli prawdziwe systema natury«, mixtum compositum z pism J. J. Rousseau i francuskich filozofów, ale czytał głosem, lubującym się w swoich wywodach, zebranych w pocie czoła.
— Tego starczy na wszystkie dni w roku — jęknął Zaręba. — Rękopis ogromny, niby mszał. A w konkluzyi nastąpi kolekta na wydrukowanie dzieła — wtrącił złośliwie.
— Drukuje własnym sumptem u Dafura. Mylisz się waćpan co do niego: Karczewski wiedzie się z możnej rodziny w Sendomirskiem.
— Uważałem go pismakiem do najęcia, jakich teraz namnożyło się w Polsce.
— Ku oświeceniu powszechności trudzi się poczciwie. — Więc wyjeżdżasz waćpan?
— Jutro do dnia, właśnie chciałem o tem powiedzieć pani podkomorzynie.
— I cóż ja tu pocznę sama jedna? — szepnęła rozżalonym głosem.
Spojrzał niespokojnie, obawiając się tkliwego potopu wynurzeń i czułości.
— Będzie mi brakowało waszmość porucznika — powiedziała już otwarcie, nie hamując się całkiem w pasyi do niego. — Odjeżdżasz z lekkiem sercem? — Zajrzała mu w oczy.
— Za miesiąc da Bóg powrócę i mam nadzieję zastać panią podkomorzynę w dobrem zdrowiu.
Wykręcił się z żołnierska, puszczając mimo uszu jej wyznania.
— Waćpan masz kamienne serce! — uderzyła wymówką.
— Nie, tylko moją jedyną bohdanką powinność ojczyźnie — szepnął gorąco, aby przerwać nieprzyjemną rozmowę. — Nie lża mi teraz drugiej.
Długo patrzyła w niego oczyma uwielbienia. W pełnem świetle i tak z blizka, jej leciwa twarz, pomimo bieliczek i różów, była już srodze gąbczasta i pokryta zmarszczkami; jeno wspaniałe oczy po dawnemu jarzyły się królewskim błyskiem i wargi miały kształt śliczny i pocałunków żądny.
— Będę wyglądała waćpana z tęsknością Penelopy...
— Jeśli zgodzą się na to zalotnicy! A Ulisses może pozwolić długo czekać na siebie.
— Zamknę się na cały czas i, niby wdowa żałobna, pofolguję łzom — odparła smutnie.
— Uwielbiam taką dyspozycyę serca, lecz ważniejsze sprawy czekają panią podkomorzynę.
— Niema ważniejszych nad własne szczęście! — westchnęła, przysłaniając się wachlarzem.
Umilkli, słuchając czas jakiś górnych wywodów Karczewskiego, bającego swoje ckliwe systema natury.
— Snadniej pisać o szczęśliwości, niżli ją posiąść — szepnęła z niemałą goryczą.
— A jeszcze trudniej sprawić, aby się stała udziałem powszechności. — I jeszcze ciszej zaszeptał: — Proszę o sekret przed Działyńskim, dał mi bowiem permisyę jechania w prowincye wielkopolskie względem zawiązywania klobów. Więc jeśli mój wojaż do Paryża weźmie pomyślny skutek, sam powiem, jeśli zaś spali na panewce, nieradbym ściągał na siebie jego niełaskę.
Przyobiecała i, tłumiąc ból zranionej miłości, rzekła, siląc się na spokój:
— Cóż mi czynić należy po wyjeździe waćpana?
— Przeszkadzamy temu mądrali — wskazał Karczewskiego.
— Zatrzymaj się waść, zaraz powrócę — zwróciła się do niego, wstając z krzesła. — Pójdźmy do bokówki. Mości Rustejko, prosić do wina...
Znaleźli się w niewielkiej stancyi, wykrytej tyftykiem i obstawionej nizkiemi siedzeniami. Przez wywarte okno zalatywało chłodne powietrze i oczy niosły się na lśniące, szeroko rozlane wody Wisły.
— Będzie pokrótce niemała sposobność do kaptowania stronników dla sprawy...
Patrzała w niego jakby zdumiona i nie pojmując ani słowa z jego mowy.
— Pewnie... tak... — bąknęła, gdyż łzy skąpały jej twarz pobladłą.
Tego się właśnie lękał, lecz ona, mężnie się pokonawszy, zażądała wskazówek.
— Po sejmie — zaczął uradowany jej rozsądkiem — wraz z królem powróci do Warszawy cała grodzieńska socyeta; zjadą też na zimę znaczniejsze familie z prowincyów, rozpoczną się asamble, teatry i przyjęcia. Będą to okoliczności wielce sprzyjające rozpowszechnianiu patryotycznych opinii. Szczególniej teraz po haniebnym traktacie z Prusami a zagarnięciu przez Imperatorową tylu województw, powszechność zaczyna się trwożyć i oglądać za ratunkiem. Nawet Targowiczanie już pojęli, dokąd kraj przywiodło zbójeckie Trifolium. Szczęsny Potocki schronił się od publicznej wzgardy za granicę. Branickiego żądają mieć ukaranym na gardle, a Rzewuski, będzie z tydzień temu, jak ledwie salwował się przed zemstą grodzieńskiego pospólstwa. Już cały kraj we wrzeniu rozpaczy, trzeba nam podsypywać prochów, budzić sumienia, dawać obrazy okropnego upadku i wskazywać jedyną drogę ocalenia.
Czynią to nasi emisaryusze wśród szlachty i chłopstwa, pomiędzy arystokracyą działa pani generałowa Ziem Podolskich, przyczynia się niemało i pani wojewodzina Sapieżyna wraz z kilku damami wielkiego serca i urodzenia. Zaś w Warszawie musi się tem zatrudnić pani podkomorzyna. Niemałe to zadanie...
— Jakąż rolę ma wyznaczoną imość Barssowa? — pytała, przybielając twarz przed zwierciadłem.
— Działanie na wyższe mieszczaństwo. Spełnia znakomicie, pani to wielce oświecona i ambitna, marzy się jej znaczenie madame Roland, słynnej Egerii francuskich Żyrondystów. I równa jej w urodzie, mądrości i patryotyzmie...
— Muszę się z nią zapoznać. Konopka prawił mi o niej niesłychane ambaje..
— Bo to jego ołtarz, przed którym pali nieustanne ofiary uwielbień.
Westchnęła smutnie, ginąc na chwilę w sąsiednim pokoju. Powróciła z konotatką w ręku i sporym workiem, świecącym dukatami przez zielone oczka/
— Masz waść na expensa drogi; ksiądz Meier wspominał o pustej kiesie...
— Właśnie o ten szkopuł rozbija się niejedno ważne zamierzenie.
— I kup mi w Paryżu parę drobiazgów — podała wraz spory regestr przedmiotów...
Ucałowawszy jej ręce na pożegnanie, zabierał się do wyjścia.
Patrzyła w niego z niemą rozpaczą, ledwie powstrzymując łzy.
— Jedź z Bogiem, a rychło powracaj, powracaj!... — zaszlochała wreszcie i uciekła.
Z niezmierną ulgą znalazł się przed pałacem i, wsiadłszy do oczekującego powozu, kazał jechać na Miodową. Nie był bowiem z rodzaju lubujących się w miłostkach i poczytujących sobie za chlubę alkowiane przewagi, więc i amory podkomorzyny uważał za swoje nieszczęście. A przytem rany po zdradach Izy były nazbyt jeszcze chwilami piekące. Nie kochał jej, lecz wyprzeć z pamięci nie zdołał, wracała przy lada okoliczności. Może ją spotka za chwilę u kasztelanowej? Może pierwsza wyjdzie naprzeciw i poda ręce, jak niegdyś w Górach? Owładnął nim dręczący niepokój, jakby przed ukrytem dla oczu niebezpieczeństwem.
Drgnął naraz gwałtownie, wyrwany z zadumy. Właśnie dzwony nieszporne zaczęły podnosić nad miastem swoje głosy spiżowe: pierwsze zaśpiewały od Dominikanów Obserwantów, jakimś górnym, niebosiężnym dźwiękiem; po nich Misyonarzów zerwały się głębokim wtórem, a zasię dalsze: Wizytek, Karmelitów i Bernardynów brały swoją kolej, uderzały w niebo i biły ogromnie, uroczyście i kolebiąco, napełniając powietrze świegotliwą kapelą, jakoby tęskliwymi klangorami ptactwa, kołującego wysokim lotem nad ziemią.
Że powóz toczył się wolno z racyi wybojów i nędznych szkap, Zaręba znowu, jak w południe na Starem Mieście, oddał się cały penetracyi miasta i przechodniów. Powracał do tych materyi z pasyą człowieka żądnego prawdy, na której zakładał nadzieje insurekcyjnych marzeń. Chciał dojrzeć moc tego miasta i jego dyspozycye względem powszechnego dobra; pragnął dojrzeć w tych gnuśnych, szarych postaciach mieszczaństwa uczucia, jakie rozpierały jego własne serce. Ale, co już był w przypołudnie na Starem Mieście zrozumiał pewnem, teraz znowu widziało mu się wątpliwem. Smutkiem tchnęła ulica, pełna śmiecia, wybojów i kurzawy; rzędy spiętrzonych kamienic Krakowskiego zdały się opuszczonemi, pustemi ruderami, wszędzie przy furtach bielały karty, oznajmujące kwatery do najęcia, wiele sklepów stało niezajętych, a szyby polśniewały, niby oczy zasnute bielmami łez zastygłych. Jakaś cmentarna cichość wisiała w powietrzu; grobami wydawały się kościoły, grobami te wspaniałe pałace Potockich, Radziwiłłów, Lubomirskich i Małachowskich, stojące wzdłuż Krakowskiego w przepychu złoconych krat i herbów, drzew i cudnej struktury, bowiem zawarte były na głucho, ciche, a dziedzińce porastały trawą. Nigdzie nie odczuł tętniącego mocno życia, bogactwa ruchu, siły i animuszu. Pod domami snuły się postacie ludzkie, podobne lękliwym cieniom. Nawet powozy bogatszych mieszczan w Aleje na wiejską kawę lub za rogatki były nieliczne, obdarte i ciągnięte przez nędzne szkapy. Mało również pokazywało się pańskich pojazdów, a jeszcze mniej konnych, galopujących w asyście strzelców i liberyi. A wszak pamiętał, co się tu działo niedawno, w czasie konstytucyjnego sejmu; pamiętał te nieskończone rzędy zaprzęgów, mieniące się od barw, pióropuszów i złota, te kawalkady jeźdźców, ten przepych, zdumiewający nawet cudzoziemców, te ciżby przepełniające Warszawę radosną wrzawą, bogactwem, bujnością życia, tryskającego weselem i upojeniem. Już nie opuszczoną małżonką, jak to był zauważył Klotze, wydawała mu się Warszawa, jeno wdową żałosną po stracie szczęścia i wolności; wdową sponiewieraną przez tyranów i hańbę poniżenia. — Z pewnością, że to rozpacz nad ojczyzny dolą napiętnowała wszystkie twarze boleścią, zaś całe miasto spowiła jakby w popielny całun zasmucenia — myślał, dopatrując się właśnie tego, co jego czułe serce mieć pożądało. — Jak w całej Rzeczypospolitej, zresztą. Jak w całym świecie umęczonym, a śniącym szczęście wyzwolenia. Cierpliwości! Już wybija godzina swobody! — zdawał się szeptać zgorączkowanemi wargami, obejmując wraz czuciem miłowań te mury prastare, ludzi, świat wszystek. — Ni jeden żywy ujść stąd nie powinien! — mniemał, spostrzegając alianckie warty, porozstawiane po rogach ulic niektórych. Zwłaszcza drażniły jego dumę ronty, często przeciągające mocnym, zwycięskim krokiem, że bezwiednie sięgał do rękojeści, a na usta cisnęły się słowa twardej komendy. Kazał nieco zwolnić na Miodowej, przed pałacem Igelströma, gdyż przed kratami stały liczne straże jegrów, a w dziedzińcu aż roiło się od zielonych kurt, lśniących kołpaków, osiodłanych koni i czerwonych kozackich hałatów.
W niemiłej więc dyspozycyi wysiadł przed kratami pałacu Borchów, cały bowiem obszerny dziedziniec był zastawiony brykami pod płóciennemi budami, rozpakowywanym sprzętem, a prócz tego pod pawilonami piętrzyły się góry jakichś beczek.
Kasztelanowej już nie zastał, wyjechała na miasto z szambelanową, znalazł tylko szambelana w ogrodzie za pałacem, karmiącego młode pawie, trzymane w klatkach.
— Nie uwierzysz waść, jak będą kruche i pachnące — upewniał po przywitaniu. — Sekret w tem, żeby je tuczyć pszennemi kluskami zarobionemi śmietanką i muszkatołowemi gałkami. Najprzedniejsze delicye! — oblizał się smakowicie.
— Niejeden głodny paysan-by im pozazdrościł. Jak cudnie się pokazują stare! — wskazał na kilka pawi, które, roztoczywszy wachlarz barwistych ogonów, dreptały w miejscu, pusząc się i wraz czatując na okruchy smakowitego żeru.
— Widzę pana szambelana w dobrem zdrowiu i humorach.
— Nieprawdaż? — ożywił się radośnie. — Nadzwyczajną poprawę sprawiły mi te wody pyrmonckie, czuję się cale dobrze — porwał się z krzesła, robiąc parę kroków chwiejnych wielce. — Na konia lada dzień siędę — chwalił się, zasiadając z powrotem. — Pasiuchny! Paś! paś! — marniał pieszczotliwie na pawięta i, nabierając garściami kluski ze srebrnej tacy, trzymanej przez liberyjnego, karmił je z lubością.
— Iza pojechała z kasztelanową do księcia prymasa. Przysłał inwitacyę na swoje causetty. Odprawują się teraz w niedzielę. Poczekaj waść, powrócą za jaką godzinę. Iza będzie ci rada. Niemałoś waszmość sprawił udręki swojemi breweryami!
— Pani szambelanowej? — zdumiał się niemało.
— Całej rodzinie! Jakże, toć Iza wstawiała się za waćpanem do samego ambasadora! Tak przepadłeś z Grodna, żeśmy przypuszczali jakąś złą przygodę... Różnie też szeptano po mieście. Mam z tej racyi do pomówienia z tobą sub sigillo. Chłód się już robi — zapiął złote pętlice wiśniowego szlafroka, podbitego marmurkami.
— Kubuś, pora na lekarstwo! — zaskrzeczał na chłopaka, drażniącego się z pawiami. — A pilnować mi małych, bo niech który zginie, a weźmiecie po pięćdziesiąt bizunów — pogroził służbie, wstępując przy pomocy Zaręby na schody i wiodąc go do swej komnaty, już jako tako urządzonej, reszta bowiem pałacu dawała obraz Pociejowa, tak była zawalona pakami, przeróżnem rupieciem, słomą i rozpoczętemi robotami mularzów i tapicerów.
— Cóż się tam dzieje w Grodnie? — spytał Zaręba, pozwoliwszy mu odsapnąć.
— Zwyczajnie: nikczemność i zdrada odprawują swoje Sabaty — wyznał się nieoczekiwanie, lecz dojrzawszy jego zdziwienie, dorzucił: — Wszyscy się już rozjeżdżają. Nawet Król Jegomość wzdycha do Warszawy, troska się bowiem, czy aby jego malarze nie pokpili sprawy przy wykończaniu wielkiego salonu w Łazienkach. Sejm będzie lada dzień zamknięty; uchwalono, czego żądano, zawarto traktaty, jakie były potrzebne sąsiedzkim potencyom, ułożą nową konstytucyę, i do domów... Okoliczności złożyły się tak fortunnie dla Rzeczypospolitej, że wszelakie frasunki o nasze szczęście wzięła najmiłościwiej na siebie Imperatorowa z królem pruskim. Będziemy teraz mogli zażywać niezmąconego spokoju. — Gorycz szyderstwa przeciekała z jego słów, mówionych cale poważnym tonem.
Zaręba znał go w czuciach wystygłym i dla spraw ojczyzny obojętnym, więc uważniej spojrzał w jego twarz, podobną trupiej. Pod różem i bielidłami, ryła się troska niezmierna i ból z trudem maskowany.
— I szlachta się cieszy: zboże dobrze płaci, komory pruskie przepuszczają bez szykan i zatrudnień, talerów i rublów sporo w obiegu, wszystko się zapowiada jak najlepiej. Powiadał Klotze, ile to sam kasztelan zarabia na handlach z Prusami... Kubuś, otwórz okna! Tak czasem zaleci dziechciem z pokojów. Po Stackelbergu pozostały te lube wapory. Przyjacielska perfuma i pono zdrowa na piersi, alem jeszcze nie nawykł do niej — zaśmiał się cichutko. — Nowinę mam dla ciebie: von Blum się wylizał. Powiadali, jakoś mu gębę otworzył na rozcież...
— Niestety, serdecznym chęciom nie całkiem sprostała ręka.
— To miejże się teraz na baczności! Ktoś pewny cię przestrzega i radzi wyjechać na wojaż. Blum zaprzysiągł ci zemstę, a ma on długie ręce i nic skrupułów.
— To niechże się strzeże, bym go nie uprzedził — szepnął groźnie.
— Mam pewność, jako Igelströmowi już wiadome twoje nazwisko...
— Właśnie usuwam się z oczów na jakiś czas, może przepomną o mnie. Gdzież się podziała śliczna pułkownikówna?
— Terenia! Zabrał ją ojciec do Kozienic. Kasztelanowa pogniewała się z nią o Marcina, bo zaczęła nim pomiatać, niby najmarniejszym służką.
— Ćwiczy się sroka w cnotach właściwych jej płci. Wszystkie one jednakie.
— Proszę, taka konkluzya! A w Grodnie mówiono o waści bon fortiunach!
— Wrogom nie pragnę również zdarzonych! — podniósł się nagle do wyjścia.
— Poczekaj-że jeszcze chwilę, zaraz powrócą, kasztelanowa ma jakąś znaczną sprawę z tobą. Kazały cię zatrzymać na wieczerzy. Wprawdzie aktualnie pani szambelanowa jada modą hiszpańsko-dominikańską na święconej wodzie, ale ja po staremu, jak Pan Bóg przykazał, nie gardzę niczem, co smakowite. Mam nowego kuchtę, Francuza. Powiadam ci, cała Rzeczpospolita może mi go pozazdrościć. Mam go z poręki Zubowa! Mistrz to na miarę uniwersum! Powiem waści jedno zdarzenie. Przed samym wyjazdem z Grodna zajrzałem do kuchni przypilnować pasztetu z gęsich wątróbek, na co dostałem przepis z Petersburga. Patrzę, a mój Francuz, rozpostarty w fotelu, flacha borgońskiego przed nim, książkę ma w ręku i płacze w głos. Uważasz co za tkliwość: płakał nad Manon Lescaut! Znajdź-że mi coś podobnego pomiędzy naszymi parzygnatami!
— Naszby wziął pięćdziesiąt bizunów za czytanie! — zaśmiał się drwiąco.
Powstała sprzeczka, w której szambelan jął się żałośnie rozszerzać nad polskiem barbarzyństwem i brakiem oświecenia, czem dotknięty Zaremba powiedział:
— Jaki pan, taki kram. Oświecenie z nieba nie spadnie, trzeba je upowszechnić przez zakładanie szkół i zniesienie poddaństwa. I temu się właśnie szeroki ogół przeciwi.
I ostro przymówił egoizmowi możnych i zaślepieniu.
Szambelan z dziwną skwapliwością jął wygłaszać takie same opinie.
— Wzniosłe maximy bez uczynków, to rzucanie piachem w oczy — przerwał mu szorstko.
— Niechaj wyzdrowieję, a uwielbisz mnie waść za progresye! — upewniał, grożąc postąpieniem ze swoimi paysanami wedle ludzkości i nakazu świętych praw Natury.
Rozgadywał się, zahaczając go w różnych materyach i niczemu się nie przeciwiąc, byle jeno nie puścić od siebie, gdyż chorobliwie się bał zmierzchów samotności. Więc, chociaż słońce dopiero zachodziło, rozkazał pozasłaniać okna i zapalić światła, że kilkadziesiąt świec zapłonęło w komnacie.
— Istnością życia musi być światłość! Chciałbym się stać po śmierci płomieniem!
I na ten tenor rozwodził się szeroko, aż w końcu zasnął w fotelu.
Zaręba, rad z tej okoliczności, wyszedł pośpiesznie, wyrzekając się obaczenia Izy. Ale na rogu Długiej zawrócił nagle z powrotem i promenował się od cukierni Nestla do prymasowskiego pałacu na Senatorskiej, pilnie się grzyglądając każdemu przejeżdżającemu powozowi.
Mrok się rozpełzał, niebo po zachodzie wygasło i niby popielną płachtą obwijało miasto, w oknach błyskały światła, tu i owdzie zamigotała uliczna latarnia, kolebiąca się na sznurze, a on wciąż chodził wymierzonym, lękliwym krokiem nieśmiałego kochanka, jak niegdyś za kadeckich czasów, kiedy przy nadarzonej okoliczności odprawował miłosne warty, by choć zdala napieścić oczy widokiem bogdanki. Przecież mógł mieć aż do syta widoku Izy, wolał jednak kryć się w cieniach nocy i, puściwszy wodze imaginacyi, udręczać duszę nieokreślonemi zgoła nadziejami. Opadła go jakby tęskność kochania i w moc chwilową wzięła. Raczej więc wyśnionemu bóstwu chciał złożyć ofiarę uwielbień, niźli Izie, własnemu pragnieniu i przebudzonym niespodzianie marzeniom.
— Mogliby mnie brać za rozamorowanego żaka — myślał chwilami, rozglądając się trwożnie, lecz słodkich peregrynacyi nie przestawał.
Pod kościołem Kapucynów stał odwieczny krzyż a przy nim tuliła się buda, pokryta słomą i deskami, w której od wielu lat żebrał stary Marcin, znany całej Warszawie. Dziad był zgrzybiały, łysy, z brodą pożółkłą od starości, z daszkiem nad oczyma, pokręcony od chorób i starości, jak wierzba, lecz pozostając w ścisłej konfidencyi z ks. Meierem, dawał baczenie na pałac Igelströma, gdzie między służbą miał swoich sprzymierzeńców. Znał go Zaręba z wielu cennych relacyi, ale teraz ani nawet zauważył.
— Ojciec Serafin chory! Leży u Kapucynów — posłyszał wreszcie jakiś szept.
— Ojciec Serafin? Co powiadasz? — Nie mógł pojąć i, nie czekając odpowiedzi, ruszył w swoją stronę.
Stanął naprzeciw pałacu i patrzył w oświetlone okna i zajeżdżające powozy. Otwarła się złocona brama w kracie, oddzielającej pałacowy dziedziniec od ulicy, wystąpiły zbrojne straże dla honorowania prymasowskich gości, a na podjeździe jęły rozbłyskiwać pochodnie.
I jakby stężał w słodkiem wzruszeniu. Zbliżał się pojazd kasztelanowej, poprzedzany przez hajduka z pochodnią, mignęły mu w oczach zarysy obtulonych dam i biały habit dominikanina na przedniem siedzeniu.
Wszyscy się rozjechali, okna pałacu pogasły, brama się zawarła, straże powróciły do wartowniczej izby, a tylko dwóch gemeinów zostało przed kratami, chodząc wymierzonymi krokami, gdy, jakby się budząc z zamroczenia, przypomniał sobie naraz słowa dziada i pobiegł do klasztoru.
W korytarzach leżała noc i drgały przygłuszone śpiewy litanii odprawianej w kościele; lamentujący chór dobywał się jakby z podziemi, wznosił nabrzmiały prośbą, opadał zwiędły w żałościach i, odpływając w jakiejś dalekości, znaczył się smugą kadzielnych zapachów i łkań pogubionych w mrokach.
W jakimś załomie korytarzów, pod czarnym krzyżem, rozpiętym na ścianie, bielała w brzaskach oliwnej lampki naga czaszka rozmodlonego mnicha. Wyminął go na palcach i, penetrując kolejno po pustych celach, odszukał wreszcie Serafina.
Mnich leżał w małej stancyjce, na nizkim tapczanie, odczytując swój brewiarz; koślawa łojówka, obsadzona w bryłce gliny na podłodze, dawała nieco żółtego światła. Nie mógł się unieść z osłabienia, lecz, pomimo febry i gorączki, witał go radośnie, z humorem opowiadając, jak musiał uciekać z Grodna przed szpiegunami.
— Wpadli na moje tropy i tak już żarliwie wyciągali po mnie pazury, że musiałem się wynosić. Ale tutaj przespiecznie, kapucyni oddani sprawie.
— Znasz ojciec Warszawę? — Zasiadł przy nim na tapczanie.
— Jak swoją kieszeń! Mam tu różne znajomości między pospólstwem. Przykryj mnie waszmość habitem: zimnem mnie trzęsie, że dziw mi zęby nie wylecą! — poskarżył się żałośnie i, zmagając się z chorobą, rozpytywał o wszelkie nowiny, tyczące sprawy.
— Czy tu kto wszedł? Boże, w głowie mi się troi — zaszeptał, rozglądając się po pustej celi. — Jakieś głuche wieści o spisku już się rozpowszechniają między publiką...
— Niepodobna! Czyżby kto wydał tajemnice? — Wzburzył się taką możliwością.
— Mógł się tylko chełpliwie wypaplać i zawierzyć komu pod sekretem, jak to u nas zwyczajnie. Za mną w Grodnie tropiły Boscampowe ogary, ktoś go w tym względzie pouczył. Król wie coś napewno, a może Sievers jeszcze więcej, różne okoliczności utwierdzają mnie w podejrzeniach. Dziad z pod kościoła już mi nazwał persony, wizytujące Igelströma w przebraniach i nocnych godzinach...
— Żeby można wiedzieć, z czem przychodzą? Znaneż to osoby?
— Zajmę się niemi serdecznie — zaszeptał, szczękając zębami; febra nim trzęsła.
— W tym względzie przydałby się ks. Meier: ma tu obszerne związki i znajomości.
— Nie chcę motyi z tym ludojadem — zaprotestował gniewnie. — Kto chce kogo bić, musi sam przy tem być — zakonkludował przysłowiem. — Estymuję jego miłość ojczyzny, ale to obmierzły ateista, gotowy szubienicami nawracać na swoją jakobińską wiarę...
Nie stanął w jego obronie Zaręba, by nie rozdrażniać chorego, lecz zaczął szeptać o swojej podróży do Paryża. Nie wydało się to przedsięwzięcie fortunnem ojcu Serafinowi, nie wierzył w jego pomyślny skutek, uważając nawet za ciężki grzech szukanie pomocy u nieprzyjaciół Boga, jak wzgardliwie nazywał francuskich rewolucyonistów. A kiedy mu wyłożył Zaręba wszystkie korzyści takiego związku dla insurekcyi, mnich mruknął posępnie, jakby ostrzegająco:
— Z fortuną tem ostrożniej, im się bardziej brata! Mam za mydlane dętki te obietnice francuskie! — oponował, ale nie było już czasu na spory: w korytarzu zaklekotały trepy mnichów, powracających z kościoła, i zbliżała się pora zamykania klasztoru.
Dochodziła dziewiąta, gdy Zaręba znalazł się na Mostowej u Dziarkowskiego. Zajrzał przez zapocone szybki do długiej i mrocznej izby kafenhauzu, tak przytem zadymionej, że, nie rozeznawszy ani jednej twarzy, poszedł długą i ciemną sienią na podwórze, obstawione nizkiemi budowlami. Jakieś nizkie drzwi otwarły się na pewien sposób zakołatania, ktoś, ująwszy go za rękę, sprowadzał po ciemnych, oślizgłych schodach w dół.
— Musi pan porucznik zaczekać.
Rozpoznał głos Baraniego Kożuszka, który go wprowadził do ogromnej piwnicy, obstawionej beczkami. Olejna lampka kopciła na środku, dając nikłe i rozpierzchłe blaski. Panowała głucha cichość, przejęta stęchlizną i waporami wina.
— Czy już wszyscy zebrani?
Dziad tylko rozłożył ręce i zginął między beczkami, jakby się rozsypując w mrokach. Upłynęło sporo czasu, nim powrócił i, zapaliwszy stoczek, rzekł rozkazująco:
— Proszę iść za mną.
I powiódł go w jakieś ciasne i zabłocone przejście. Korytarz ciągnął się krętą linią, pełen niespodzianych zakamarków i występów; ze ścian zaropiałych ściekała wilgoć, miejscami trzeba się było zginać wpół, straszliwe fetory zapierały oddech, a głębokie wyboje czyhały na każdym kroku.
— Dokąd prowadzą te przejścia?
— Pod Prochownię, a może dalej — odparł, otwierając przed nim nizkie drzwi.
Znalazł się w obszernym sklepie, podobnym do nizkiej pieczary; na środku, przy okrągłym stole, siedział ks. Meier, Trębicki, Konopka i parę zamaskowanych osób. Żelazny pająk, zwisający od sklepienia, rozkrążał rudawe blaski świec, wydając rozognione twarze i oczy fosforycznie świecące w głębi czarnych masek. Przed Meierem leżała otwarta »księga praw człowieka«, polśniewał puginał i czaszka szczerzyła żółte, długie zęby.
— Widzę, jako odprawujecie redutę — spytał Konopki, wskazując oczyma maski.
— Kiedyś będą ci wiadomi. To znaczne persony — dodał z naciskiem.
Trębicki pisał coś tak śpiesznie, aż pióro pryskało.
Zebranie snadź odbywało się wedle jakiegoś rytu, gdyż, po zajęciu miejsca przez Zarębę, ks. Meier dotknął wskazującym palcem puginału i powiedział głośno:
— Mówmy, bracia, w spokoju.
Jakoż, rozmowa przerwana na chwilę, potoczyła się swobodnie, ale w żaden sposób Zaręba nie potrafił rozpoznać po głosach zamaskowanych osób. Rozprawiano o systemach francuskiej rewolucyi, deklarując się być wyznawcami jej ducha i praktyk. Wszyscy się przytem godzili na jedno, że, aby insurekcya w Polsce wzięła pomyślny obrót, król winien dać głowę, arystokratów i zdrajców wywieszać, a ich majętności skonfiskować. Zasię by dzieło powstania uczynić trwałem, musi nastąpić w Rzeczypospolitej doskonała równość obywatelów, zburzenie wszelkich przesądów i życie zgodne z prawami Natury.
Z racyi poruszanych materyi, delibracye były namiętne; oczy rozbłyskiwały, niby szpady bijące w tyranów, słowa nabierały wagi uderzenia toporów i jakby czad krwie, wytoczonej z wrogów ludzkości, przesycał powietrze. Aż ów mroczny i zionący stęchlizną sklep, w którym dyskutowano, zaczął przybierać postać świątyni, nieśmiertelnemu bóstwu wolności wzniesionej, gdzie wzmożone czucia i spłomienione wiarą serca składały ofiary najświętszych marzeń. Wierzyli bowiem całą swoją istnością, jako sama już wolność uczyni człowieka cnotliwym, a skoro odmienią się prawa i padną tyrani, wieczna szczęśliwość będzie udziałem nowej ludzkości. Królestwo Boże ziści się na ziemi.
Tajnie sformowana sekcya »Obrońców wolności« nie imponowała liczbą, lecz duchem prawdziwego jakobinizmu i determinacyą na każdy azard w imię ojczyzny i wolności. Mieli się za zbór wiernych świętego, powszechnego Kościoła Rewolucyi, za niezłomnych strażników praw człowieka i rycerzów wolności. Szczególniej Konopka, jako gorący apostoł uciśnionych, żywym głosem nędz i krzywd dawał obrazy niedoli milionów, oczekujących wyzwolenia, w czem mu sekundowała jedna z masek wzruszonym a zapalczywym głosem.
— Kobieta! — pomyślał Zaręba, łowiąc jej śliczne brzmienia, gdyż postaci, obwiniętej w ciemną czaję i zatopionej w mrokach, nie potrafił ogarnąć oczyma. Nie brał udziału w dyskursach, czując się dziwnie znużonym przygodami całego dnia.
Pilnie jednak nasłuchiwał i nieraz miał na ustach cierpką uwagę, nie znosił bowiem pustych retoryczności, a nazbyt tkliwe, górne i odległe celom insurekcyi wywody Konopki przyprowadzały go do zniecierpliwienia. Ale milczał, nie pragnąc zażegać sporów i kontrowersyi.
Kiedy Trębicki skończył pisanie, ks. Meier zwrócił się do niego z przemową.
Sprawa była niezmiernej doniosłości, trzeba było zawieźć listy Chomentowskiemu do Paryża i jak najrychlej powrócić z odpowiedzią. Zaufanie sekcyonistów jego właśnie wybrało do tej czynności. Szło o przyśpieszenie uzyskania pomocy Francyi, dawno już obiecywanej, a wciąż odwłóczonej. Rzecz całą kartowano w tajemnicy przed Wielką Radą i moderantami, spodziewając się, iż w razie pomyślnego skutku, sekcya »Obrońców wolności« weźmie rządy kraju i pokieruje insurekcyą w myśl jakobińskich zasad i zgodnie z widokami francuskiej rewolucyi.
— Nic nas tedy nie złamie i wybije ostatnia godzina tyranom! — wołał Konopka.
— I pochodnia prawdy i wolności zaświeci nad podłym egoizmem i przemocą.
— Wolni z wolnymi, równi z równymi, oto iszczą się szczytne marzenia filozofów.
Przerwał te głosy ks. Meier i, całując Zarębę w policzek, rzekł uroczyście:
— Weź braterskie pocałowanie na drogę!
Po nim całowali go drudzy i wtedy utwierdził się w podejrzeniach co do jednej z masek, uderzywszy się o jej strome piersi, ukryte pod obszerną czują.
— Kto to może być? — łamał sobie głowę, wychodząc ze sklepu.
Przed wyjściem na podwórze dopędził go zadyszany Konopka.
— W domu Barssów musisz waszmość przyoblec się w inną skórę.
— Chciałbym jeszcze zajrzeć na swoją kwaterę do Zajazdu.
— W bramie Nowomiejskiej sporo się zawsze kręci gapiów, pójdźmy inną drogą.
I powiódł go na Brzozową ciemną i straszliwie zaplugawioną, potem przemykali się omackiem jakiemś przejściem pod domami, po stromych, oślizgłych schodach i wśród okropnych fetorów. Wydostali się na Krzywe Koło.
— Co to za dama między zamaskowanymi? — spytał niespodzianie Zaręba.
— Kawalerski parol, że nie wiem. Wprowadził ją Kapostas.
— Zaciekła i w politycznych materyach wyćwiczona. Imaginowałem jejmość Barssową.
— Nie ważyłaby się na takie azardy przeciwne jej płci.
Kacper czuwał pod drzwiami kwatery, zaś ojciec Albin chrapał pod zielonym pawilonem tak mocno, że go nie rozbudziły światła ni rozmowy. Konopka odradzał zabierania w drogę nawet najbagatelniejszych drobiazgów.
— W razie złej przygody najmniejsza rzecz może wydać.
— Tom gotów — i zwrócił się do Kacpra: — Miej tu staranie o koniach, Pietrka też pilnuj, żeby się nie rozpił, a co poczta przyniesie, chowaj. Bądź zdrów! Za jaki miesiąc powrócę.
Pożegnał się z nim, jak z rodzonym, i wyszedł śpiesznie.
U Barssów już na nich czekano. W małej stancyi na tyłach siedziała pani w dezabilu i z głową okręconą szalem, śliczna i wielce zgorączkowana. Przy niej znajdował się Mr. Volange, pod postacią kupczyka, podróżujący po Polsce z modnymi towarami, członek paryskiego klopu Jakobinów i może coś więcej. Za jego papierami miał wyjechać Zaręba, on zaś pozostawał na ten czas w domu Barssów, w charakterze dyrektora do córek. Snadź smakował sobie w tej roli, bo wesół był, jak szczygieł, i strzelał niezbyt doborowymi konceptami.
O świcie, przebrany nie do poznania i zgoła przemieniony, wyjechał Zaręba extrapocztą na Wiedeń, Moguncyę i Strasburg do Paryża.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.