Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sievers jeszcze więcej, różne okoliczności utwierdzają mnie w podejrzeniach. Dziad z pod kościoła już mi nazwał persony, wizytujące Igelströma w przebraniach i nocnych godzinach...
— Żeby można wiedzieć, z czem przychodzą? Znaneż to osoby?
— Zajmę się niemi serdecznie — zaszeptał, szczękając zębami; febra nim trzęsła.
W tym względzie przydałby się ks. Meier: ma tu obszerne związki i znajomości.
— Nie chcę motyi z tym ludojadem — zaprotestował gniewnie. — Kto chce kogo bić, musi sam przy tem być — zakonkludował przysłowiem. — Estymuję jego miłość ojczyzny, ale to obmierzły ateista, gotowy szubienicami nawracać na swoją jakobińską wiarę...
Nie stanął w jego obronie Zaręba, by nie rozdrażniać chorego, lecz zaczął szeptać o swojej podróży do Paryża. Nie wydało się to przedsięwzięcie fortunnem ojcu Serafinowi, nie wierzył w jego pomyślny skutek, uważając nawet za ciężki grzech szukanie pomocy u nieprzyjaciół Boga, jak wzgardliwie nazywał francuskich rewolucyonistów. A kiedy mu wyłożył Zaręba wszystkie korzyści takiego związku dla insurekcyi, mnich mruknął posępnie, jakby ostrzegająco:
— Z fortuną tem ostrożniej, im się bardziej brata! Mam za mydlane dętki te obietnice francuskie! — oponował, ale nie było już czasu na spory: w korytarzu zaklekotały trepy mnichów, powracających z kościoła, i zbliżała się pora zamykania klasztoru.
Dochodziła dziewiąta, gdy Zaręba znalazł się na