Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lampki naga czaszka rozmodlonego mnicha. Wyminął go na palcach i, penetrując kolejno po pustych celach, odszukał wreszcie Serafina.
Mnich leżał w małej stancyjce, na nizkim tapczanie, odczytując swój brewiarz; koślawa łojówka, obsadzona w bryłce gliny na podłodze, dawała nieco żółtego światła. Nie mógł się unieść z osłabienia, lecz, pomimo febry i gorączki, witał go radośnie, z humorem opowiadając, jak musiał uciekać z Grodna przed szpiegunami.
— Wpadli na moje tropy i tak już żarliwie wyciągali po mnie pazury, że musiałem się wynosić. Ale tutaj przespiecznie, kapucyni oddani sprawie.
— Znasz ojciec Warszawę? — Zasiadł przy nim na tapczanie.
— Jak swoją kieszeń! Mam tu różne znajomości między pospólstwem. Przykryj mnie waszmość habitem: zimnem mnie trzęsie, że dziw mi zęby nie wylecą! — poskarżył się żałośnie i, zmagając się z chorobą, rozpytywał o wszelkie nowiny, tyczące sprawy.
— Czy tu kto wszedł? Boże, w głowie mi się troi — zaszeptał, rozglądając się po pustej celi. — Jakieś głuche wieści o spisku już się rozpowszechniają między publiką...
— Niepodobna! Czyżby kto wydał tajemnice? — Wzburzył się taką możliwością.
— Mógł się tylko chełpliwie wypaplać i zawierzyć komu pod sekretem, jak to u nas zwyczajnie. Za mną w Grodnie tropiły Boscampowe ogary, ktoś go w tym względzie pouczył. Król wie coś napewno, a może