Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciła się do niego, wstając z krzesła. — Pójdźmy do bokówki. Mości Rustejko, prosić do wina...
Znaleźli się w niewielkiej stancyi, wykrytej tyftykiem i obstawionej nizkiemi siedzeniami. Przez wywarte okno zalatywało chłodne powietrze i oczy niosły się na lśniące, szeroko rozlane wody Wisły.
— Będzie pokrótce niemała sposobność do kaptowania stronników dla sprawy...
Patrzała w niego jakby zdumiona i nie pojmując ani słowa z jego mowy.
— Pewnie... tak... — bąknęła, gdyż łzy skąpały jej twarz pobladłą.
Tego się właśnie lękał, lecz ona, mężnie się pokonawszy, zażądała wskazówek.
— Po sejmie — zaczął uradowany jej rozsądkiem — wraz z królem powróci do Warszawy cała grodzieńska socyeta; zjadą też na zimę znaczniejsze familie z prowincyów, rozpoczną się asamble, teatry i przyjęcia. Będą to okoliczności wielce sprzyjające rozpowszechnianiu patryotycznych opinii. Szczególniej teraz po haniebnym traktacie z Prusami a zagarnięciu przez Imperatorową tylu województw, powszechność zaczyna się trwożyć i oglądać za ratunkiem. Nawet Targowiczanie już pojęli, dokąd kraj przywiodło zbójeckie Trifolium. Szczęsny Potocki schronił się od publicznej wzgardy za granicę. Branickiego żądają mieć ukaranym na gardle, a Rzewuski, będzie z tydzień temu, jak ledwie salwował się przed zemstą grodzieńskiego pospólstwa. Już cały kraj we wrzeniu rozpaczy, trzeba nam podsypy-