Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żądnego prawdy, na której zakładał nadzieje insurekcyjnych marzeń. Chciał dojrzeć moc tego miasta i jego dyspozycye względem powszechnego dobra; pragnął dojrzeć w tych gnuśnych, szarych postaciach mieszczaństwa uczucia, jakie rozpierały jego własne serce. Ale, co już był w przypołudnie na Starem Mieście zrozumiał pewnem, teraz znowu widziało mu się wątpliwem. Smutkiem tchnęła ulica, pełna śmiecia, wybojów i kurzawy; rzędy spiętrzonych kamienic Krakowskiego zdały się opuszczonemi, pustemi ruderami, wszędzie przy furtach bielały karty, oznajmujące kwatery do najęcia, wiele sklepów stało niezajętych, a szyby polśniewały, niby oczy zasnute bielmami łez zastygłych. Jakaś cmentarna cichość wisiała w powietrzu; grobami wydawały się kościoły, grobami te wspaniałe pałace Potockich, Radziwiłłów, Lubomirskich i Małachowskich, stojące wzdłuż Krakowskiego w przepychu złoconych krat i herbów, drzew i cudnej struktury, bowiem zawarte były na głucho, ciche, a dziedzińce porastały trawą. Nigdzie nie odczuł tętniącego mocno życia, bogactwa ruchu, siły i animuszu. Pod domami snuły się postacie ludzkie, podobne lękliwym cieniom. Nawet powozy bogatszych mieszczan w Aleje na wiejską kawę lub za rogatki były nieliczne, obdarte i ciągnięte przez nędzne szkapy. Mało również pokazywało się pańskich pojazdów, a jeszcze mniej konnych, galopujących w asyście strzelców i liberyi. A wszak pamiętał, co się tu działo niedawno, w czasie konstytucyjnego sejmu; pamiętał te nieskończone rzędy zaprzęgów, mieniące się od barw, pióropuszów i złota, te kawalkady jeźdźców, ten prze-