Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pych, zdumiewający nawet cudzoziemców, te ciżby przepełniające Warszawę radosną wrzawą, bogactwem, bujnością życia, tryskającego weselem i upojeniem. Już nie opuszczoną małżonką, jak to był zauważył Klotze, wydawała mu się Warszawa, jeno wdową żałosną po stracie szczęścia i wolności; wdową sponiewieraną przez tyranów i hańbę poniżenia. — Z pewnością, że to rozpacz nad ojczyzny dolą napiętnowała wszystkie twarze boleścią, zaś całe miasto spowiła jakby w popielny całun zasmucenia — myślał, dopatrując się właśnie tego, co jego czułe serce mieć pożądało. — Jak w całej Rzeczypospolitej, zresztą. Jak w całym świecie umęczonym, a śniącym szczęście wyzwolenia. Cierpliwości! Już wybija godzina swobody! — zdawał się szeptać zgorączkowanemi wargami, obejmując wraz czuciem miłowań te mury prastare, ludzi, świat wszystek. — Ni jeden żywy ujść stąd nie powinien! — mniemał, spostrzegając alianckie warty, porozstawiane po rogach ulic niektórych. Zwłaszcza drażniły jego dumę ronty, często przeciągające mocnym, zwycięskim krokiem, że bezwiednie sięgał do rękojeści, a na usta cisnęły się słowa twardej komendy. Kazał nieco zwolnić na Miodowej, przed pałacem Igelströma, gdyż przed kratami stały liczne straże jegrów, a w dziedzińcu aż roiło się od zielonych kurt, lśniących kołpaków, osiodłanych koni i czerwonych kozackich hałatów.
W niemiłej więc dyspozycyi wysiadł przed kratami pałacu Borchów, cały bowiem obszerny dziedziniec był zastawiony brykami pod płóciennemi budami,