Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naszby wziął pięćdziesiąt bizunów za czytanie! — zaśmiał się drwiąco.
Powstała sprzeczka, w której szambelan jął się żałośnie rozszerzać nad polskiem barbarzyństwem i brakiem oświecenia, czem dotknięty Zaremba powiedział:
— Jaki pan, taki kram. Oświecenie z nieba nie spadnie, trzeba je upowszechnić przez zakładanie szkół i zniesienie poddaństwa. I temu się właśnie szeroki ogół przeciwi.
I ostro przymówił egoizmowi możnych i zaślepieniu.
Szambelan z dziwną skwapliwością jął wygłaszać takie same opinie.
— Wzniosłe maximy bez uczynków, to rzucanie piachem w oczy — przerwał mu szorstko.
— Niechaj wyzdrowieję, a uwielbisz mnie waść za progresye! — upewniał, grożąc postąpieniem ze swoimi paysanami wedle ludzkości i nakazu świętych praw Natury.
Rozgadywał się, zahaczając go w różnych materyach i niczemu się nie przeciwiąc, byle jeno nie puścić od siebie, gdyż chorobliwie się bał zmierzchów samotności. Więc, chociaż słońce dopiero zachodziło, rozkazał pozasłaniać okna i zapalić światła, że kilkadziesiąt świec zapłonęło w komnacie.
— Istnością życia musi być światłość! Chciałbym się stać po śmierci płomieniem!
I na ten tenor rozwodził się szeroko, aż w końcu zasnął w fotelu.
Zaręba, rad z tej okoliczności, wyszedł pośpiesznie,