Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mam pewność, jako Igelströmowi już wiadome twoje nazwisko...
— Właśnie usuwam się z oczów na jakiś czas, może przepomną o mnie. Gdzież się podziała śliczna pułkownikówna?
— Terenia! Zabrał ją ojciec do Kozienic. Kasztelanowa pogniewała się z nią o Marcina, bo zaczęła nim pomiatać, niby najmarniejszym służką.
— Ćwiczy się sroka w cnotach właściwych jej płci. Wszystkie one jednakie.
— Proszę, taka konkluzya! A w Grodnie mówiono o waści bon fortiunach!
— Wrogom nie pragnę również zdarzonych! — podniósł się nagle do wyjścia.
— Poczekaj-że jeszcze chwilę, zaraz powrócą, kasztelanowa ma jakąś znaczną sprawę z tobą. Kazały cię zatrzymać na wieczerzy. Wprawdzie aktualnie pani szambelanowa jada modą hiszpańsko-dominikańską na święconej wodzie, ale ja po staremu, jak Pan Bóg przykazał, nie gardzę niczem, co smakowite. Mam nowego kuchtę, Francuza. Powiadam ci, cała Rzeczpospolita może mi go pozazdrościć. Mam go z poręki Zubowa! Mistrz to na miarę uniwersum! Powiem waści jedno zdarzenie. Przed samym wyjazdem z Grodna zajrzałem do kuchni przypilnować pasztetu z gęsich wątróbek, na co dostałem przepis z Petersburga. Patrzę, a mój Francuz, rozpostarty w fotelu, flacha borgońskiego przed nim, książkę ma w ręku i płacze w głos. Uważasz co za tkliwość: płakał nad Manon Lescaut! Znajdź-że mi coś podobnego pomiędzy naszymi parzygnatami!