Nędznicy/Część druga/Księga ósma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA ÓSMA.
CMENTARZE BIORĄ, CO IM DAJĄ.
I.
Gdzie mowa o tem, jak się wchodzi do klasztoru.

Do takiego to domu Jan Valjean spadł z obłoków, jak mówił Fauchelevent.
Dostał się przez narożny mur ogrodu od ulicy Polonceau. Ów hymn anielski, który słyszał po północy, była to jutrznia, śpiewana przez zakonnice; sala, którą, widział w ciemnościach, była kaplicą; widmo rozciągnięte na ziemi, siostra spełniająca akt przebłagania, dzwonek, który go tak zadziwił, był dzwonkiem ogrodnika, przywiązanym do kolan ojca Fauchelevent.
Gdy Cozetta zasnęła w łóżku. Jan Valjean i Fauchelevent spożywali przy dobrym ogniu kominka wieczerzę, złożoną ze szklanki wina i kawałka sera, potem rzucił się każdy z nich na wiązkę słomy, bo jedyne łóżko w chałupie zajmowała Cozetta. Nim zamknął oczy, Jan Valjean rzekł: — muszę tu zostać. — Te słowa całą noc snuły się po głowie biednego Fauchelevent.
Prawdę powiedziawszy, ani jeden ani drugi nie spali.
Jan Valjean, poznawszy, że jest odkryty, i że Javert na trop jego trafił, pojął że byłby zgubiony z Cozettą, gdyby powrócił do Paryża. Gdy szczęśliwy podmuch wiatru zaniósł go do tego klasztoru. Jan Valjean jedną już tylko miał myśl: jakby w nim pozostać. Dla nieszczęśliwego w jego położeniu klasztor ten był miejscem najniebezpieczniejszem i zarazem najpewniejszem; najniebezpieczniejszem, bo żaden mężczyzna nie mógł tu wejść; gdyby go zobaczono, postępek jego byłby niesłychaną, zbrodnią, i Jan Valjean z klasztoru dostałby się prosto do więzienia; najpewniejszem schronieniem, bo gdyby go przyjęto i pozwolono mu pozostać, któżby tu myślał go szukać? Zbawieniem było mieszkać w miejscu, gdzie mężczyzna nie może przebywać.
Ze swej strony Fauchelevent bił się z myślami. Najprzód powiedział sobie, że nic nie rozumie. Jakim sposobem dostał się tu p. Madeleine, mimo takich murów, murów klasztornych, których przecież przeskoczyć nie można. Jakim sposobem dostał się z dzieckiem. Nie wdziera się na wysokie mury z dzieckiem na ręku. Co to za dziecko? Zkąd się wzięli oboje? Od czasu jak Fauchelevent dostał zajęcie w klasztorze, nie słyszano nawet o M. — nad M. — i nie wiedział o niczem co zaszło. Ojciec Madeleine miał minę wcale nie zachęcającą do zapytań; zresztą Fauchelevent powiedział sobie: Świętego się nie wypytuje. P. Madeleine miał dla niego zawsze dawny urok. Ale z kilku słów Jana Valjean ogrodnik wpadł na domysł, że p. Madeleine prawdopodobnie zbankrutował, i że ścigali go wierzyciele; albo że był skompromitowany w sprawie politycznej i musiał się ukrywać; nie gniewał się bynajmniej na to Fauchelevent, który jak wielu naszych wieśniaków w północnych departamentach, był w duchu gorącym Bonapartystą. Uciekając p. Madeleine wybrał klasztor na miejsce schronienia, i rzecz bardzo prosta, że chciał w nim pozostać. Niewytłumaczoną atoli rzeczą, do której nieustannie powracał Fauchelevent, łamiąc sobie napróżno głowę, było to, że nie mógł pojąć zkąd się wziął p. Madeleine, a do tego z dzieckiem. Fauchelevent widział ich, dotykał, rozmawiał z niemi i nie wierzył własnym zmysłom. Coś niepojętego zstąpiło pod strzechę starego Fauchelevent. Błąkał się omackiem w domysłach i widział jasno tylko to jedno, że p. Madeleine ocalił mu życie. Ta jedyna pewność wystarczała i wpłynęła stanowczo na jego wolę. Rzekł do siebie: Teraz moja kolej. Dodał w głębi sumienia: P. Madeleine nie zastanawiał się tak długo, gdy szło o dostanie się pod wóz i wydobycie mnie z pod niego. I postanowił ocalić p. Madeleine.
Później zadawał sobie różne zapytania, i odpowiadał na nie: — Potem co dla mnie uczynił, gdyby to był złodziej, czy mam go ocalić? należy. A gdyby był mordercą, czy mam go ocalić? należy.
Ale najtrudniejsze zadanie, jak go zostawić w klasztorze! Wydawało się to zamysłem szalonym, a jednak nie cofnął się Fauchelevent; biedny ten wieśniak pikardyjski, nie mając innych zasobów prócz poświęcenia, dobrej woli i tej odrobiny starej przebiegłości włościańskiej, tym razem oddanej na usługi szlachetnemu zamiarowi, postanowił przedrzeć się przez wszystkie przeszkody klasztorne i strome urwiska, reguły św. Benedykta. Stary Fauchelevent przez całe życie był samolubem; przy schyłku dni swoich, kulawy, ułomny, niczem już nieprzywiązany do świata, uczuł słodycz wdzięczności i gdy mu się zdarzała sposobność do cnotliwego uczynku, chwycił się jej jak człowiek, który w chwili konania, znajdując pod ręką szklankę doskonałego wina, którego nie kosztował nigdy, wypija ją łakomie. Dodać można, że powietrze, którem od kilku lat oddychał w tym klasztorze, zniszczyło w nim osobistość i dało uczuć potrzebę dobrych uczynków.
Postanowił więc poświęcić się dla p. Madeleine. Nazwaliśmy go biednym wieśniakiem pikardyjskim. Nazwa słuszna, ale niezupełna. W tem miejscu, do któregośmy doszli w naszem opowiadaniu, przyda się kilka fizjologicznych rysów ojca Fauchelevent. Był wieśniakiem, ale był także pisarzem u notarjusza, co do jego przebiegłości dołączyło matactwo, a do naiwności przenikliwość. Z różnych przyczyn zmuszony porzucić zawód pisarza, został woźnicą, a wreszcie prostym wyrobnikiem. Ale mimo klątw i smagań biczem potrzebnych koniom, zdaje się, że w gruncie zostało w nim trochę notarjusza. Miał wrodzony dowcip i pewne otarcie, nie mówił po chłopsku, i umiał gawędzić, co jest rzeczą rzadką na wsi: inni wieśniacy powiadali o nim: gada niby jak pan kapeluszowy. W istocie Fauchelevent należał do tej klasy, którą impertynencki i płochy słownik zeszłego wieku nazywał pół-mieszczaninem, pól-chłopem, i którą przenośnie padające z dworu szlacheckiego na słomianą strzechę znaczyły w księgach ludności włościańskiej: trochę gbur, trochę obywatel; ni z pierza, ni z mięsa. Fauchelevent choć ciężko wypróbowany od losu, rodzaj starej duszy zużytej, wszelako był samorzutnym i powodował się pierwszem wrażeniem: szacowny ten przymiot sprawił, że nie był złym człowiekiem. Jego błędy i zdrożności, bo nie był od nich wolnym, leżały jakby na powierzchni duszy; wogóle fizjonomja jego była z tych, które podobają się badaczom. Stara jego twarz nie miała tych brzydkich zmarszczków w górze czoła, znaczących złośliwość lub głupotę.
O świcie, ojciec Fauchelevent ogromnie się namyśliwszy, otworzył oczy i zobaczył p. Madeleine, który siedząc na wiązce słomy patrzył na śpiącą Cozettę. Fauchelevent usiadł na siedzeniu i rzekł:
— Teraz, kiedy już tu pan jesteś, co myślisz zrobić, żeby wejść tutaj?
W tem słowie streszczało się całe położenie; Jan Valjean się zamyślił.
Złożono radę.
— Najprzód — rzekł Fauchelevent — zaczniemy od tego, że ani pan, ani mała na krok nie wyjdziecie z tej izby i ani się ruszycie. Jeden krok na ogród i wszystko w łeb wzięło.
Macie słuszność.
— Panie Madeleine, przybywasz pan w chwili bardzo dobrej, chciałem powiedzieć bardzo złej: jedna z naszych dam ciężko jest chora. Z tego powodu nie bardzo będą, patrzeć w naszą stronę. Zdaje się, że umiera. Odprawiają czterdziestogodzinne nabożeństwo. Całe zgromadzenie jest w ruchu. To je zajmuje. Ta, która ma się wynosić z tego świata, jest świętą. Prawda, że my tu wszyscy jesteśmy trochę święci; cała różnica między niemi i mną jest ta, że one mówią: nasza cela, a ja mówię: moja ciupa. Będą modlitwy za konających, a potem modlitwy za umarłych. Dziś możemy być tu spokojni, ale za jutro nie odpowiadam.
— Jednakże — zrobił uwagę Jan Valjean — ta chałupa jest w kącie muru, zasłoniona ruderą i drzewami; z klasztoru jej nie widać.
— A ja dodam, że zakonnice nigdy się tu nie zbliżają.
— A więc? — zapytał Jan Valjean.
Pytający ton tego: a więc, znaczył: zdaje mi się, że można tu pozostać ukrytym. Na to zapytanie odpowiedział Fauchelevent:
— Są małe.
— Jakie małe?
Gdy Fauchelevent otwierał usta, by objaśnić co przed chwilą powiedział, dzwon raz uderzył.
— Zakonnica umarła — rzekł. — Oto dzwonią za umarłych.
I skinął na Jana Valjean, by słuchał.
Dzwon uderzył powtórnie.
To za umarłych, panie Madeleine. Będą tak co minuta bić we dzwony przez całą dobę aż do wyprowadzenia zwłok z kościoła. Otóż widzi pan małe się bawią. W czasie rekreacji niech tylko piłka potoczy się w tę stronę, zaraz przylecą i przewracają we wszystkich kątach. Prawdziwe djabły te cherubiny.
— Które? — zapytał Jan Valjean.
— Małe. Oho, zarazby pana odkryły, wołając: Aha! jest mężczyzna! ale dziś niema niebezpieczeństwa. Nie będzie rekreacji. Cały dzień muszą się modlić. Słyszy pan dzwonienie. Jak panu mówiłem, biją, we dzwony co minuta. To za umarłych.
— Pojmuję, ojcze Faucheleyent. Tu są pensjonarki.
I Jan Valjean pomyślał w duchu: — Jakbym znalazł gotową edukację Cozetty.
Fauchelevent zawołał:
— Do licha! są to dziewczynki! A jakby krzyczały, zobaczywszy pana! jakby uciekały! Tu być mężczyzną, a być zapowietrzonym — to wszystko jedno. Widzisz pan, że mi przywiązują do nogi dzwonek, jak dzikiemu zwierzowi.
Jan Valjean zamyślał się coraz głębiej.
— Klasztor ten — szepnął — może nas ocalić. I dodał głośno:
— Tak, najtrudniejsza rzecz tu pozostać.
— Nie — odparł Fauchelevent — najtrudniejsza wyjść.
Jan Valjean uczuł, że wszystka krew spływa mu do serca.
— Wyjść!
— Tak, panie Madeleine, żeby powrócić musisz pan wyjść.
I zaczekawszy aż dzwon wybije, dodał:
— Nie mogę tu tak zostawić pana. Zkąd pan przybywasz? dla mnie spadasz z nieba, bo znam pana, ale zakonnice, rzecz inna, one chcą, by wchodziło się drzwiami.
Nagle usłyszano dość zawikłane dzwonienie innego dzwonu.
— A! — rzekł Fauchelevent — dzwonią na matki głosujące. Zbiera się kapituła. Zawsze odbywa się kapituła, gdy kto umrze. Umarła nad ranem. Zwykle umiera się nad ranem. Ale czy nie mógłbyś pan wyjść tędy, którędyś się tu dostał? No, zobaczmy, nie wybuduję pana bynajmniej, ale tak sobie, którędy pan wszedłeś?
Jan Valjean zbladł. Na samą myśl, że ma na ulicę, dreszcz go przejmował. Wydobywasz się z lasu pełnego tygrysów, a tu przyjaciel radzi ci tam powrócić. Jan Valjean wyobrażał sobie całą policję szperającą w dzielnicy, ajentów na czatach, wszędy placówki, straszne pięście wyciągnięte ku jego kołnierzowi — sam Javert może gdzie stał na rogu.
— Niepodobna! — rzekł. — Ojcze Fauchelevent, przypuść, żem spadł z obłoków.
— Ale ja wierzę panu, wierzę — odparł Fauchelevent. Nie potrzebuję mi pan o tem mówić. Pan Bóg wziął pana na ręce, by się zbliska panu przypatrzyć, a potem puścił. Ale pewnie chciał pana rzucić do męzkiego klasztoru i zaszła mała pomyłka. Oho, jeszcze dzwonią. To uderzenie znaczy, że odźwierny ma zawiadomić municypalność, aby posłała po lekarza, który ma przyjść poświadczyć, że w istocie jest umarłą. Takie są ceremonje z umieraniem. Poczciwe nasze damy nie bardzo lubią te odwiedziny. Lekarz to w nic nie wierzy. Podnosi zasłonę. Niekiedy podnosi co innego. Ale tym razem jak się pospieszyły z posłaniem po lekarza! Coś to znaczy! Pańska mała ciągle śpi. Jak jej na imię?
— Cozetta.
— To córka pańska? chciałem powiedzieć: jesteś pan jej dziadkiem?
— Tak.
— Ona łatwo ztąd wyjść może. Moje drzwi służbowe wychodzą na podwórko. Stukam. Odźwierny otwiera, mam kosz na plecach, mała w koszu i wychodzę. Ojciec Fauchelevent wychodzi z koszem, nic nad to prostszego. Powiesz pan małej, żeby siedziała spokojnie. Złożę ją u starej mojej przyjaciółki, głuchej przekupki przy ulicy Zielonej Drogi. Krzyknę w ucho przekupki, że to moja siostrzenica i poproszę, by ją zatrzymała u siebie do jutra. Potem mała wróci z panem. Bo ja pana sprowadzę. Trzeba koniecznie. Ale jakim sposobem pan ztąd wyjdziesz?
Jan Valjean potrząsł głową.
— Cała rzecz, by mnie nikt nie widział, ojcze Fauchelevent. Znajdziecie sposób, bym mógł wyjść; jak Cozetta, w koszu i pod rogożą.
Fauchelevent podrapał się w ucho środkowymi palcem, znak, że był wielce zakłopotany.
Trzecie dzwonienie przerwało jego myśli.
— Oto już lekarz umarłych odchodzi — rzekł.. Spojrzał i powiedział: — umarła, no dobrze. Gdy lekarz podpisał paszport do raju, przyjeżdża karawan z trumną. Jeżeli matka umarła, wkładają ją matki do trumny, jeżeli siostra, to siostry. Poczem zabijam wieko. To należy do mych obowiązków ogrodniczych. Ogrodnik jest trochę grabarzem. Stawiają na katafalku w dolnym kościele, od którego drzwi wychodzą na ulicę i gdzie nie może wejść żaden mężczyzna, prócz lekarza umarłych. Za mężczyznę nie uważam grabarza i siebie. W tymto dolnym kościele zabijam trumną. Grabarze przychodzą po nieboszczkę, karawaniarz zacina konie i wio! Tak to się jedzie do nieba. Przynoszą pudło puste, a zabierają z czemś w środku. To się nazywa pogrzeb. De profundis.
Poziomy promień słońca padł na twarz śpiącej Cozetty, która nieco otworzyła usta i miała postać aniołka, pijącego światło. Jan Valjean znowu zaczął patrzyć na Cozettę i nie słuchał już ojca Fauchelevent.
Nie być słuchanym, to jeszcze nie racja, by przestać mówić. Poczciwy stary ogrodnik bajał dalej w najlepsze.
— Kopią grób na cmentarzu Vaugirard. Powiadają, że będzie zniesiony ten cmentarz Vaugirard. Jest to stary cmentarz nie według przepisów, nie ma właściwego munduru, i dostanie dymisję. Szkoda, bo bardzo wygodny, mam tam przyjaciela ojca Mastienne, grabarza. Zakonnice tutejsze mają przywilej, że je wynoszą na cmentarz w nocy. Jest umyślny dla nich rozkaz prefektury. Ale ileż to wypadków od wczoraj: matka Ukrzyżowanie umarła, a ojciec Madeleine...
— Jest pogrzebiony — dodał Jan Valjean, uśmiechając się smutnie..
Fauchelevent odbił słówko.
— Ba! gdybyś pan pozostał tutaj, rzeczywiście byłbyś pogrzebiony.
Rozległo się czwarte dzwonienie. Fauchelevent żywo zdjął z gwoździa rzemień z dzwonkiem i zapiął u kolana.
— Teraz, to na mnie dzwonią. Matka przełożona mię woła. Dobryś! ukłułem się zębem sprzączki. Panie Madeleine, nie wychodź ani kroku; czekaj na mnie. Zaszło coś nowego. Jeśli panu jeść się zachce, tam jest wino, chleb i ser.
I wyszedł z chałupy, wołając: Zaraz! zaraz!
Jan Valjean patrzył jak biegł przez ogród ile mu tylko pozwalała wykrzywiona noga i patrzył na swe melony.
Nie upłynęło dziesięciu minut, ojciec Fauchelevent, którego dzwonek spłaszał po drodze zakonnice, zastukał do drzwi, a cichy głos wewnątrz odpowiedział: Na wieki wieków, to jest: Wejdźcie!
Te drzwi prowadziły do parlatorjum, w którem rozmawiano z ogrodnikiem, gdy mu wydawano jakie polecenie. Parlatorjum przytykało do sali kapituły. Przełożona, siedząc na jedynem krześle w parlatorjum, czekała na Fauchelevent.






II.
Fauchelevent wobec trudności.

Pewne charaktery i pewne stany, zwłaszcza kapłani i zakonnice, miewają w chwilach krytycznych sobie tylko właściwy wyraz twarzy poważny i gorączkowy. W chwili gdy wszedł Fauchelevent, wyraz ten zajęcia dobitnie rysował się na fizjonomji przełożonej, którą była uczona i miła panna Blemeur, matka Innocenta, zwykle wesoła.
Ogrodnik skłonił się bojaźliwie i zatrzymał w progu celi. Przełożona, która przebierała palcami ziarnka różańca, podniosła oczy i rzekła:
— A! to wy, ojcze Fauvent.
Takie skrócenie było przyjęte w klasztorze.
Fuchelevent znowu się skłonił.
— Ojcze Fauvent, kazałam was zawołać.
— Jestem na rozkazy, przewielebna matko.
— Mam coś wam powiedzieć.
— Ja także — rzekł Fauchelevent ze śmiałością, której się lękał w duchu: pragnąłbym coś powiedzieć przewielebnej matce.
Przełożona spojrzała na niego.
— A! macie jakie wiadomości?
— Prośbę.
— Więc mówcie.
Poczciwiec Fauchelevent, ex-pisarz, należał do kategorji wieśniaków pewnych siebie. Zręczna ciemnota bywa czasami siłą; nie masz ku niej nieufności i dajesz się jej powodować. Od dwóch przeszło lat służby w klasztorze, Fauchelevent pozyskał względy zgromadzenia. Zawsze samotny, zajęty ogrodem, miał dość czasu do zaspokojenia swojej ciekawości. Oddalony będąc od przechadzających się tych kobiet zasłonionych, widział przed sobą jakby poruszające się cienie. Przy bacznem śledzeniu i przenikliwości wrodzonej, w końcu włożył ciało na te widma, i nieboszczki wydały mu się żywemi. Był niby głuchy, którego wzrok się przedłuża, i ślepy, którego słuch wydelikatnia. Starał się rozróżnić znaczenie rozmaitych dzwonień i w końcu zagadkowy ten milczący klasztor nie miał dlań nic ukrytego. Sfinxs ów gwarzył mu do ucha wszystkie swoje tajemnice. Fauchelevent, wiedząc o wszystkiem, ukrywał wszystko. W tem była jego sztuka. Cały klasztor miał go za głupca. Wielki przymiot w zakonie. Matki głosujące wysoko ceniły starego Fauchelevent. Był to ciekawy niemowa, budził zaufanie. Prócz tego był bardzo regularny i wychodził do miasta wtedy tylko, gdy tego koniecznie wymagały zajęcia w sadzie i warzywnym ogrodzie. Zauważono te rzadkie jego wydalania się. Niemniej jednak wyciągnął na słowa dwóch ludzi w klasztorze: odźwiernego, od którego dowiedział się szczegółów o parlatorjum, a na cmentarzu grabarza od którego wiedział o osobliwościach pogrzebu;, tym sposobem miał podwójne wiadomości o zakonnicach, jedne o ich życiu, drugie o ich śmierci. Nie nadużywał jednak obu. Zgromadzenie nie łatwoby się z nim rozstało. Stary, kulawy, nic nie widzący, co się dzieje w klasztorze, może i głuchy trochę, co za szacowne przymioty! Drugiego podobnego trudnoby znaleźć.
Poczciwiec, czując że jest ceniony, z pewnością siebie prawił wielebnej przełożonej wieśniaczą mowę, dość rozwlekłą a bardzo głęboką. Długo mówił o swym wieku, kalectwie, niemocy, o nadmiarze pracy, o obszerności ogrodu, o nocach bezsennych, jak naprzykład wczorajszej, w której musiał okrywać rogoża cieplarnie z melonami, bo księżyc świecił w pełni, i zakończył tem, że miał brata, (przełożona zrobiła poruszenie) — brata wcale nie młodego, (drugie poruszenie przełożonej, ale uspakajające) — że gdyby pozwolono, ten brat mógłby z nim mieszkać i dopomagać mu, że był doskonałym ogrodnikiem, że zgromadzenie dużoby na tem zyskało, więcej niż na nim, — że w przeciwnym razie, gdyby nie przyjęto jego brata, czując się złamanym na siłach i nieodpowiednim do swej służby, musiałby, choć z wielkim żalem, oddalić się z klasztoru, — że jego brat miał wnuczkę, którąby przyprowadził z sobą, aby się chowała po bożemu w klasztorze, a kto wie? może z czasem zostałaby zakonnicą.
Gdy umilkł, przełożona przestała przesuwać palcami ziarnka różańca i rzekła:
— Czy możecie znaleźć do wieczora mocną sztabę żelazną?
— Do czego?
— Do podważania.
— Mogę, wielebna matko — odpowiedział Fauchelevent.
Przełożona nie dodawszy ani słowa, powstała i weszła do sąsiedniego pokoju, w którym była sala kapituły, gdzie matki głosujące prawdopodobnie były zebrane. Fauchelevent sam pozostał.






III.
Matka Innocenta.

Upłynęło blisko kwadrans czasu. Przełożona wróciła i znowu usiadła na krześle.
Obydwie osoby rozmawiające z sobą zdawały się czemś zajęte. Powtórzym tu, jak możem najwierniej, dyjalog, który się między niemi zawiązał.
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Znacie kaplicę?
— Mam tam małą klatkę, z której słucham Mszy Świętej i Nieszporów.
— Wchodziliście kiedy na chór dla jakiej roboty?
— Dwa czy trzy razy.
— Chodzi o podniesienie kamienia.
— Ciężkiego?
— Tafli posadzki, która leży obok ołtarza.
— Kamienia zamykającego groby?
— Tak jest.
— Tamby się bardzo przydało dwóch mężczyzn.
— Matka Wniebowstąpienie wam dopomoże, jest mocna jak mężczyzna.
— Kobieta nie to co mężczyzna.
— Tylko kobieta może wam dopomódz. Każdy robi co może. Dlatego, że dom Mabillon podaje czterysta siedmnaście listów Św. Bernarda, a Merlonus Horstius tylko trzysta sześćdziesiąt siedm, bynajmniej nie gardzę Merlonusem Horstiusem.
— Ani ja także.
— Zasługą jest pracować według sił swoich. Klasztor nie jest warsztatem.
— Ani kobieta mężczyzną. Mój brat to dopiero mocny!
— A przytem będziecie mieli lewar.
— To jedyny rodzaj klucza, przystający do takich drzwi.
— Jest koło w kamieniu.
— Wsadzę w nie lewar.
— Kamień jest tak osadzony, że może się obracać.
— To dobrze, wielebna matko. Otworzę groby.
— W przytomności czterech matek kantorek.
— A gdy groby będą otworzone?
— Należy je zamknąć.
— To wszystko?
— Nie.
— Czekam na wasze rozkazy, przewielebna matko.
— Fauvent, mamy w was zaufanie.
— Jestem tu, by robić wszystko.
— I milczeć o wszystkiem.
— Tak jest, wielebna matko.
— Gdy groby będą otwarte...
— Zamknę je.
— Ale wprzód...
— Co, wielebna matko?
— Trzeba będzie tam coś spuścić.
Nastało milczenie. Przełożona poruszywszy dolną wargą, jakby wahając się, dodała:
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Wiecie, że dziś rano umarła jedna matka.
— Nie.
— Toście nie słyszeli dzwonu?
— W głębi ogrodu nic nie słychać.
— Doprawdy?
— Ledwie dosłyszę dzwonienie na mnie.
— Umarła o świcie.
— A przytem rano, wiatr nie donosił głosu w moją stronę.
— To matka Ukrzyżowanie. Błogosławiona.
Przełożona umilkła, poruszała ustami, jakby w duchu odmawiając modlitwę i dodała:
— Przed trzema laty, widząc tylko modlącą się matkę Ukrzyżowanie, jansenistka pani Bethune została nawróconą.
— A tak, słyszę teraz dzwonienie za umarłych, wielebna matko.
— Matki zaniosły ją do sali zmarłych, z której przechodzi się do kościoła.
— Wiem.
— Żaden inny mężczyzna prócz was nie może i nie powinien wchodzić do tej sali. Pamiętajcie o tem. A to śliczne żeby mężczyzna wchodził do pokoju zakonnic zmarłych!
— Jeszczeby też!
— He?
— Jeszczeby też.
— Co mówicie?
— Mówię jeszczeby też.
— Jeszczeby też co?
— Wielebna matko, nie mówię jeszczeby też co, mówię jeszczeby też.
— Nie rozumiem was. Dlaczego mówicie jeszcze by też?
— By mówić jak wy, wielebna matko.
— Ale ja tego nie mówiłam.
— Wielebna matka nie powiedziała, ale ja powiedziałem, by mówić jak wielebna matka.
W tej chwili wybiła dziewiąta godzina.
— O dziewiątej godzinie i o każdej godzinie niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakrament ołtarza — rzekła przełożona.
— Amen — dodał Fauchelevent.
Godzina w samą porę wybiła. Przerwała mowę o tem: jeszczeby też. Gdyby nie to, prawdopodobnie ani przełożona ani Fauchelevent nie wybrnęliby z tej plątaniny.
Fauchelevent otarł czoło.
Przełożona zaczęła znowu szeptać jakąś modlitwę, potem rzekła głośno:
— „Za życia matka Ukrzyżowanie nawracała grzeszników, po śmierci będzie czynić cuda.
— O będzie czynić cuda! — odpowiedział Fauchelevent poprawiając się i usiłując więcej nie potknąć.
— Ojcze Fauvent, zgromadzenie było błogosławione w matce Ukrzyżowanie. Prawda, że nie wszystkim dano umierać jak kardynał Berulle, przy mszy świętej i Bogu oddać ducha, wymawiając słowa: Hanc igitur oblationem. Ale choć nie dostąpiła takiego szczęścia, matka Ukrzyżowanie miała śmierć bardzo piękną. Zachowała przytomność do ostatniej chwili. Mówiła do nas, potem do aniołów. Dała nam swoje ostatnie polecenia. Gdybyście mieli trochę więcej wiary i mogli wejść do jej celi, uleczyłaby waszą nogę samem jej dotknięciem. Uśmiechała się. Czuło się, że zmartwychwstaje w Bogu. Niebo już było w tej śmierci.
Fauchelevent, myśląc, że przełożona odmawia modlitwę, rzekł gdy umilkła:
— Amen.
— Ojcze Fauvent trzeba spełniać wolę umarłych.
Przełożona przerzuciła kilka ziarnek różańca. Fauchelevent milczał. Zakonnica mówiła dalej:
— Radziłam się w tej kwestji wielu duchownych, pracujących w Jezusie Chrystusie, których życie kapłańskie wydaje przedziwne owoce.
— Wielebna matko, daleko tu lepiej słychać dzwonienie za umarłych, niż w ogrodzie.
— Zresztą to więcej niż umarła, to święta.
— Jak wy, wielebna matko.
— Sypiała w trumnie od lat dwudziestu za wyraźnem pozwoleniem naszego Ojca Św. Piusa VII.
— Tego co koronował cesa... Buonaparte.
Człowiek tak zręczny jak Fauchelevent nie w porę wybrał się z tem przypomnieniem. Szczęściem nie słyszała go przełożona, zajęta swą myślą. Mówiła dalej:
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Święty Diodor, arcybiskup Kappadocji, chciał by napisano na jego grobie ten jeden wyraz: Acarus, co znaczy robak ziemny; stało się jak żądał. Czy prawda?
— Prawda, wielebna matko.
— Błogosławiony Mezzocane, opat w Aquila chciał być pochowany pod szubienicą; stało się jak żądał.
— To prawda.
— Święty Terencjusz biskup Portu przy ujściu Tybru do morza, żądał by wyryto na jego kamieniu grobowym znak, jaki kładziono na mogiłach ojcobójców, w nadziei, że przechodnie będą pluli na grób jego. Stało się jak żądał. Trzeba spełniać wolę zmarłych.
— Amen.
— Ciało Bernarda Guidonis, który urodził się we Francji pod Roche-Abeille, stosownie do jego ostatniej woli i pomimo zakazu króla Kastylji, przeniesione zostało do kościoła Dominikanów w Limoges, chociaż Bernard Guidonis był biskupem Tuy w Hiszpanji. Można utrzymywać inaczej?
— Pewnie że nie, wielebna matko.
— Fakt ten zaświadcza Plantawit z Fosse.
Znowu przesunąwszy w milczeniu kilka ziarnek różańca, przełożona mówiła dalej:
— Ojcze Fauvent, matka Ukrzyżowanie złożoną będzie do trumny, w której sypiała od lat dwudziestu.
— Rzecz słuszna.
— To jakby dalszy ciąg snu.
— Więc mam ją zabić w tej trumnie?
— Tak.
— I odstawimy na bok trumnę karawaniarza?
— Właśnie.
— Jestem na rozkazy przewielebnego zgromadzenia.
— Cztery matki kantorki wam dopomogą.
— Do zabicia trumny? Nie potrzebuję ich pomocy.
— Nie. Do spuszczenia trumny.
— Gdzie?
— Do grobów?
— Jakich grobów?
— Pod ołtarzem.
Fauchelevent podskoczył.
— Grobów pod ołtarzem!
— Pod ołtarzem.
— Ale...
— Będziecie mieli sztabę żelazną.
— Tak, ale...
— Podniesiecie kamień sztabą za pomocą koła.
— Ale...
— Trzeba spełniać wolę zmarłych. Być pogrzebioną w grobach pod ołtarzem kaplicy, nie być przeniesioną na ziemię niepoświęconą, pozostać umarłą tam, gdzie się modliła żyjąca: taka była ostatnia wola matki Ukrzyżowanie. Oto nas prosiła, to jest tak nam rozkazała.
— Ale to zabronione.
— Zabronione przez ludzi, nakazane przez Boga.
— Gdyby się o tem dowiedziano?
— Pokładamy w was zaufanie.
— O co do mnie, jestem jak kamień waszego muru.
— Kapituła się zebrała. Matki głosujące, których zasięgnęłam opinji i które jeszcze obradują, uradziły, że matka Ukrzyżowanie, stosownie do swej woli, pochowaną będzie w trumnie pod naszym ołtarzem. Osądź sam ojcze Fauchelevent, czy nie będą się tu dziać cuda! jaka chwała w Bogu dla zgromadzenia! Cuda wychodzą z grobów.
— Ale wielebna matko, gdyby ajent komissji zdrowia...
— Święty Benedykt II w przedmiocie grzebania umarłych oparł się Konstantemu Pogonatowi.
— Jednakże komisarz policji...
— Chonodemaire jeden z siedmiu królów niemieckich, którzy wtargnęli do Galji za panowania Konstancjusza cesarza, wyraźnie uznał prawo zakonników do spoczywania po śmierci w klasztorze, to jest pod ołtarzem.
— Ale inspektor prefektury...
— Świat jest niczem wobec krzyża. Marcin, jedenasty jenerał Kartuzów, dał taką dewizę swemu zakonowi: Stat crux dum volvitur orbis.
— Amen — rzekł Fauchelevent niezmięszany; w ten sposób zawsze wydobywał się z kłopotu ilekroć usłyszał łacinę.
Byle jacy słuchacze są dobrzy dla tego, który zbyt długo milczał. W dniu, w którym retor Gymnastoras wyszedł z więzienia, mając duszę pełną dilematów, sylogizmów i wszelakich argumentów, zatrzymał się przed pierwszem napotkanem drzewem, i prawił do niego, wszelkiemi sposoby usiłując je przekonać. Przełożona zwykle zamknięta rogatką milczenia, a mając przepełnione zapasy wymowy, podniosła się z krzesła i zawołała z gadatliwością puszczonej śluzy:
— Mam po prawej stronie Benedykta, a po lewej Bernarda. Któż jest Bernard? Pierwszy opat Klarawaleński. Fontaines w Burgundji jest błogosławionym krajem, bo widział jego narodzenie. Jego ojciec nazywał się Tecelin a matka Aleta. Zaczął od Citeaux a skończył na Clairvaux; poświęcony został na opata przez Wilhelma Champeaux biskupa w Chalons nad Saoną; miał siedmiuset nowicjuszów i założył sto sześćdziesiąt klasztorów; obalił Abeilarda na koncyljum w Sens w r. 1140 i Piotra de Bruys i Henryka jego ucznia i rodzaj zbłąkanych owieczek zwanych Apostolskiemi; pobił Arnolda z Brescia, zgromił mnicha Raula, zabójcę Żydów, przewodniczył w r. 1148 na koncyljum w Reims, potępił Gilberta de la Porée, biskupa z Poitiers, potępił Eona de l’Eoile, zagodził spory książąt, oświęcił króla Ludwika młodego, był doradcą papieża Eugenjusza III, urządził zakon Templarjuszów, głosił krucjatę, zdziałał 250 cudów w swem życiu aż do trzydziestu dziewięciu w dniu jednym. Kto jest Benedykt? To patrjarcha Monte-Cassino; to drugi założyciel Św. Klauzury, to Bazyli Zachodu. Jego zakon wydał czterdziestu papieżów, dwustu kardynałów, pięćdziesięciu patrjarchów, tysiąc sześciuset arcybiskupów, cztery tysiące sześciuset biskupów, czterech cesarzów, dwanaście cesarzowych, czterdziestu sześciu królów i czterdzieści i jedną królowę, trzy tysiące sześciuset kanonizowanych świętych, istnieje od tysiąca czterystu lat. Z jednej strony Św. Bernard z drugiej ajent zdrowia! Z jednej strony Św. Benedykt, z drugiej inspektor porządku miejskiego! Państwo, służba miejska, karawany publiczne, rozporządzenia administracyjne — alboż my to znamy? Obojętny przechodzień oburzyłby się, patrząc, jak się z nami obchodzą. Nie mamy nawet prawa oddawać swych prochów Jezusowi Chrystusowi! Wasza służba zdrowia jest wynalazkiem rewolucyjnym. Taki to świat teraz. Cicho, Fauvent!
Fauchelevent ogłuszony tym słów potokiem nie wiedział co z sobą począć. Przełożona prawiła dalej:
— Nikt nie może wątpić o prawie klasztoru do grzebania swoich umarłych. Zaprzeczają go tylko fanatycy i zbłąkani. Żyjemy w czasach strasznego zamętu. Nie wiedzą co znać należy, a wiedzą, czegoby należało nie znać. Pełno nieuctwa i bezbożności. W epoce obecnej zdarzają się ludzie, którzy nie umieją odróżnić wielkiego świętego Bernarda od Bernarda ze zgromadzenia Ubogich katolików, poczciwego księżyny, który żył w trzynastym wieku. Inni posuwają bluźnierstwo aż do porównania rusztowania Ludwika XVI z krzyżem Jezusa Chrystusa. Ludwik XVI był tylko królem. Nie zapominajmyż co się Bogu należy! Niema już ani sprawiedliwych, ani niesprawiedliwych. Znają, nazwisko Voltaira, a nie znają nazwiska Cezara de Bus. A jednak Cezar de Bus jest błogosławionym, a Voltaire niegodziwcem. Ostatni arcybiskup kardynał Perigord nie wiedział nawet, że Karol Gondren nastąpił po Berullu, a Franciszek Bourgoin po Gondrénie, a Jan Franciszek Senault po Bourgoinie, a ojciec Św. Marta po Janie Franciszku Senault. Znają nazwisko ojca Coton nie dlatego, że był jednym z trzech, którzy założyli zgromadzenie Oratorjanów, ale dlatego, że był przedmiotem klątw hugonockiego króla Henryka IV. Św. Franciszek Salezy dlatego był miłym w oczach ludzi światowych, że szachrował w kartach. A potem napadają na religję. Dlaczego? bo zdarzają się źli księża, bo Sagittaire biskup Gapu był bratem Salona biskupa Embrun i obydwaj poszli śladem Mommola. Cóż to znaczy? Nie przeszkadza to Marcinowi z Tours być świętym i dzielić się płaszczem z ubogim. Prześladują świętych. Zamykają oczy na światło prawdy. Przywykają do ciemności. Najsroższe zwierzęta są zwierzęta ślepe. Nikt nie pomni na piekło żeby dobrze czynić. O, niegodziwy lud! W imieniu króla znaczy dziś w imieniu Rewolucji. Nie wiedzą już co się należy żywym a co umarłym. Nie wolno umierać świątobliwie. Grzebanie zmarłych jest sprawą cywilną. Aż zgroza bierze. Święty Leon II napisał umyślnie dwa listy: jeden do Piotra Notarjusza, drugi do króla Wizygotów, w których zbija i odrzuca powagę exarchy i najwyższą władzę cesarza w rzeczach chowania umarłych. Gautier biskup Chaloński w tym samym przedmiocie nie ustępował Ottonowi księciu Burgundzkiemu. Dawne sądownictwo na to się zgadzało. Niegdyś mieliśmy głos w kapitule nawet w rzeczach świeckich. Opat Cystersów, jenerał zakonu był dziedzicznym radcą w parlamencie burgundzkim. Czynimy z naszemi umarłemi co nam się podoba. Alboż ciało samego Św. Benedykta nie spoczywa we Francji w opactwie Fleury, zwanem Św. Benedykta nad Loarę, chociaż umarł we Włoszech na Monte Cassino w sobotę 21 marca 543 roku? Wszystko to zaprzeczeniu nie ulega. Brzydzę się odszczepieńcami, nienawidzę kacerzy, ale jeszcze bardziej nienawidziałabym tego, któryby przeciw nie utrzymywał. Dość przeczytać Arnolda Vion, Gabriela Bucelin, Tritema, Maurolicusa i Dom Łukasza Achery.
Przełożona odetchnęła, potem obracając się do Faucheleventa, rzekła:
— Ojcze Fauvent, czy dość ci tego?
— Zupełnie dosyć, wielebna matko.
— I możemy na was liczyć?
— Będę posłuszny.
— Dobrze.
— Jestem duszą i ciałem oddany klasztorowi.
— A zatem zamkniecie trumnę, siostry zaniosą ją do kaplicy. Odmówimy nabożeństwo za umarłych, potem wrócimy do klasztoru. Między jedenastą i dwunastą o północy przyjdziecie ze sztabą żelazną. Wszystko odbędzie się w największej tajemnicy. W kaplicy będą tylko cztery matki kantorki, matka Wniebowstąpienie i wy.
— I siostra pod słupem.
— Ta się nie obróci.
— Ale usłyszy.
— Nie będzie słuchała. Zresztą, co wie klasztor, o tem świat się nie dowie.
Nowa przerwa. Przełożona mówiła dalej:
— Zdejmiecie z nogi dzwonek. Nie trzeba, by siostra u słupa spostrzegła, że tu jesteście.
— Wielebna matko?
— Co, ojcze Fauvent?
— Czy lekarz zmarłych odbył już wizytę?
— Odbędzie ją dziś o czwartej. Zadzwoniono dzwonieniem, które sprowadza lekarza umarłych. Jak widzę nie słyszycie żadnego dzwonienia.
— Zwracam tylko uwagę na moje.
— To dobrze, ojcze Fauvent.
— Wielebna matko, sztaba żelazna musi mieć najmniej trzy łokcie.
— Zkąd ją, weźmiecie?
— Gdzie jest dużo krat, tam znajdą się i sztaby żelazne. Mam w ogrodzie stosy żelaztwa.
— O trzy kwadranse przed północą, nie zapomnijcie.
— Wielebna matko?
— Co?
— Jeśliby wielebna matka miała kiedy inne roboty podobne, mój brat by się przydał. Mocny jak Turek!
— Sprawicie się jak najspieszniej.
— Bo to ja nie mogę spiesznie robić. Jestem ułomny i dlatego chciałbym pomocnika. Kuleję.
— Kuleć nic złego, może nawet jest to błogosławieństwo boże. Cesarz Henryk II, który walczył przeciw antypapieżowi Grzegorzowi i przywrócił Benedykta VIII, ma dwa przezwiska: Święty i Kulawy. Ojcze Fauvent, namyśliłam się, że lepiej będzie przyjść wcześniej. Bądźcie ze sztabą żelazną punkt o jedenastej przy wielkim ołtarzu. Nabożeństwo rozpoczyna się o północy. Trzeba wszystko skończyć wprzód na kwadrans.
— Zrobię wszystko, by dowieść mej gorliwości dla zgromadzenia. Rzecz ułożona. Przybiję wieko trumny. Punkt o jedenastej będę w kaplicy. Matki kantorki przyjdą, będzie także matka Wniebowstąpienie. Dwóch mężczyzn byliby przydatniejsi, ale mniejsza o to! będę miał lewar. Otworzymy groby, spuścimy i zamkniemy groby kamieniem. Potem żadnego śladu. Rząd ani się domyśli. Wielebna matko, czy potem już wszystko będzie załatwione?
— Nie.
— Czego jeszcze potrzeba?
— Pozostaje próżna trumna.
Nowa przerwa. Fauchelevent myślał. Przełożona myślała.
— Ojcze Fauvent, co się stanie z trumną?
— Zawiozą ją na cmentarz.
— Próżną?
Znowu milczenie. Fauchelevent machnął lewą ręką, jakby odpędzając myśl niepokojącą.
— Wielebna matko, ja zabijam trumnę w dolnym kościele, nikt prócz mnie tam nie wchodzi, pokryję trumnę całunem.
— Tak, ale grabarze, kładąc ją na karawan i spuszczając do dołu, poczują, że wewnątrz nic nie ma.
— A! do dja...! — zawołał Fauchelevent.
Przełożona podniosła rękę by się przeżegnać i surowo spojrzała na ogrodnika. Bła uwięzło mu w gardle.
Spiesznie wymyślił sposób, by zatrzeć ślad klątwy.
— Wielebna matko, nasypię ziemi do trumny. Zdawać się będzie, że kto w niej leży.
— Macie słuszność. Ziemia a człowiek wszystko jedno. Więc załatwicie się z próżną trumną?
— To rzecz moja.
Twarz przełożonej dotychczas zmieszana i niespokojna, teraz się wypogodziła. Skinieniem, jakiem odprawia się niższych od siebie, dała mu znać, że może odejść. Fauchelevent postąpił ku drzwiom. Gdy już miał wychodzić, przełożona rzekła nieco podniesionym głosem:
— Ojcze Fauvent, jestem z was zadowolona, jutro po pogrzebie przyprowadźcie mi swego brata i powiedzcie mu, by zabrał z sobą córkę.






IV.
Zdawać się może, jakoby Jan Valjean czytał Austina Castillejo.

Kroki chromego są jak spojrzenia jednookiego; nie prędko zdążają do celu. A przytem Fauchelevent był zakłopotany. Cały kwadrans wracał do chałupy w ogrodzie. Cozetta się obudziła. Jan Valjean posadził ją, przy ogniu. W chwili gdy Fauchelevent wchodził, Jan Valjean pokazał jej kosz ogrodnika zawieszony na ścianie i mówił:
— Słuchaj uważnie kochana Cozetto. Musimy wyjść z tego domu, ale wrócim tu i będzie nam dobrze. Poczciwy gospodarz tutejszy wyniesie cię w koszu. Zaczekasz na mnie u jednej damy. Przyjdę tam po ciebie. Pamiętaj, jeżeli nie chcesz żeby Thenardierowa cię zabrała, bądź posłuszna i nie mów ani słówka!
Cozetta poważnie skinęła głową.
Na odgłos drzwi otwartych przez Fauchelevent, Jan Valjean się obrócił.
— No cóż?
— Wszystko jest urządzone i nic nie ma urządzonego dotychczas. Mam pozwolenie wprowadzić was, aleby trzeba wprzód wyprowadzić. W tem sęk. Z małą łatwa sprawa.
— Weźmiecie ją?
— A czy zachowa się cicho?
— Ręczę za nią.
— A wy, ojcze Madeleine?
I po chwili przykrego milczenia Fauchelevent zawołał:
— Czemuż-to nie wyjdziecie, którędyście weszli!
Jan Valjean jak pierwszym razem odpowiedział tylko: — Niepodobna.
Fauchelevent, mówiąc raczej do siebie niż do Jana Valjean, mruczał pod nosem:
— Jedno mię jeszcze dręczy. Powiedziałem, że nasypię ziemi. Ale zdaje mi się, że ziemia w trumnie nie zastąpi człowieka, będzie się rozlatywać, poruszać nieustannie. Spostrzegą to ludzie. Pojmujecie ojcze Madeleine, rząd się dowie.
Jan Valjean spojrzał mu prosto w oczy jakby sądził, że majaczy w gorączce.
Fauchelevent mówił dalej:
— Jak u dja...bła wyjdziecie? Wszystko musi być skończone jutro! Jutro mam was przyprowadzić. Przełożona będzie czekała.
W tedy wytłumaczył Janowi Valjean, że to przyjęcie było wynagrodzeniem za usługę, którą on Fauchelevent, wyświadczył zgromadzeniu. Że do jego obowiązków należało brać udział w grzebaniu zmarłych, że zabijał wieka trumny i pracował z grabarzem na cmentarzu. Że zmarła rano zakonnica prosiła, by ją pochowano w trumnie, w której sypiała i złożono w grobach pod ołtarzem kaplicy. Że przepisy policyjne tego zabraniały, ale nieboszce nie chciano odmówić. Że przełożona i matki głosujące postanowiły wykonać życzenie zmarłej. Że on, Fauchelevent zabije wieko trumny w kaplicy, podniesie taflę kamienną przy ołtarzu i spuści nieboszkę do grobów. I że, dziękując mu za to, przełożona przyjmuje do klasztoru jego brata na ogrodnika, a synowicę na pensjonarkę. Że jego bratem jest p. Madeleine, a synowicą Cozetta. Że przełożona powiedziała, aby przyprowadził brata jutro wieczór, po pozornem pochowaniu zwłok na cmentarzu. Ale że nie mógł sprowadzić p. Madeleine z miasta, dopóki p. Madeleine nie wyjdzie na miasto. Że w tem właśnie był główny kłopot. A przytem, że miał drugi kłopot z próżną trumną.
— Co za próżna trumna? — zapytał Jan Valjean.
Fauchelevent odpowiedział:
— Trumna skarbowa.
— Jaka trumna? dlaczego skarbowa?
— Umiera zakonnica. Przychodzi lekarz miasta i mówi: umarła zakonnica. Rząd przysyła trumnę. Nazajutrz przysyła karawan i żałobników, by zabrali trumnę i powieźli na cmentarz. Żałobnicy przyjdą i podniosą trumnę; będzie wewnątrz pustą.
— Włóżcie cokolwiek.
— Trupa? nie mam.
— Nie trupa.
— Cóż więc?
— Żywego człowieka.
— Jakiego żywego człowieka?
— Mnie — rzekł Jan Valjean.
Fauchelevent, który siedział, zerwał się jakby pod nim pękł granat.
— Pana?
— Czemu nie?
Jan Valjean uśmiechnął się tym rzadkim uśmiechem, który zdarza się jak błyskawica na niebie zimowem.
— Pamiętacie przecież, Fauchelevent, żeście mówili, iż matka Ukrzyżowanie umarła, a ja dodałem: i ojciec Madeleine jest pogrzebiony. To właśnie się stanie.
— A, pan żartujesz, nie mówisz serjo.
— Zupełnie serjo. Wszak muszę ztąd wyjść?
— Niewątpliwie.
— Mówiłem wam, byście i dla mnie znaleźli kosz i rogożę.
— A więc?
— Kosz będzie jodłowy, a rogoża z czarnego sukna.
— Naprzód, nie z czarnego, lecz z białego. Zakonnice pokrywają białym całunem.
— Niech będzie białym.
— Nie jesteście zwyczajnym człowiekiem, ojcze Madeleine.
Spotkać się z podobnemi fantazjami, które niczem innem nie są jeno dzikiemi i zuchwałemi wynalazkami galer, wyjść ze zwykłego spokoju i wmieszać się w to co nazywał „małemi wybrykami klasztoru“ wprawiało ojca Faucheleveut w osłupienie, jakiegoby doznał przechodzień, widząc mewę pływającą po rynsztoku ulicy Świętego Dyonizego.
Jan Valjean mówił dalej:
— Chodzi o to, bym wyszedł ztąd niepostrzeżony. Właśnie nadarza się sposobność. Ale wprzódy chciejcie mię objaśnić. Jak się to odbywa? gdzie jest trumna?
— Pusta?
— Tak.
— W dolnym kościele, w tak zwanej sali umarłych. Stoi na katafalku o dwóch stopniach, okryta całunem.
— Jaka jest długość trumny?
— Sześć stóp.
— Co to za sala umarłych?
— Jest to pokój na dole, z oknem od ogrodu okratowanem, i okiennicą zamkniętą, oraz dwoma drzwiami: jednemi od klasztoru, drugiemi od kościoła.
— Jakiego kościoła?
— Kościoła od ulicy, do którego każdemu wejść można.
— Macie klucze do tych dwóch drzwi?
— Nie. Mam klucz do drzwi od klasztoru; odźwierny ma klucz do drzwi od kościoła.
— Kiedy odźwierny te drzwi otwiera?
— Raz tylko gdy wpuszcza żałobników, przychodzących po trumnę. Gdy trumnę wyniosą, drzwi się zamykają.
— Kto zabija trumnę?
— Ja.
— A kto okrywa całunem?
— Także ja.
— Jesteście sami?
— Żaden mężczyzna, prócz lekarza policyjnego nie może wejść do sali umarłych. Stoi to napisane na ścianie.
— Czy nocy dzisiejszej, gdy wszyscy usną w klasztorze, możecie mnie ukryć w tej sali?
— Nie. Ale mogę was ukryć w małej ciemnej izdebce, tuż przy sali umarłych, gdzie składam moje narzędzia pogrzebowe: mam od niej klucz.
— O której godzinie przyjedzie jutro karawan?
— Około trzeciej po południu. Pogrzeb odbędzie się z wieczora nim noc zapadnie. Cmentarz Vaugirard jest dość daleko.
— Pozostanę w izdebce przez noc i całe rano. A jeść cokolwiek? będę głodny.
— Przyniosę.
— Możecie przyjść zabić mię w trumnie o drugiej?
Fauchelevent cofnął się i trzaskał palcami.
— Niepodobieństwo!
— Ba! cóż to niepodobnego wziąć młot i przybić gwoździe do desek?
Co ojcu Fauchelevent wydawało się rzeczą niesłychaną, powtarzamy, było dla Jana Valjean bagatelą. Jan Valjean miał gorsze przeprawy. Kto był więźniem zna sztukę zmniejszania się odpowiednio do średnicy otworu, przez który się ucieka. Więzień podlega ucieczce jak chory przesileniu, które go ocala lub gubi. Szczęśliwa ucieczka jest wyzdrowieniem. Na co się nie narażamy, byle wyzdrowieć? Dać się zagwoździć i unieść w skrzyni jak towar, żyć długo w pudle, znaleźć powietrze tam, gdzie go nie ma, oszczędnie oddychać po całych godzinach, umieć dusić się a nie umrzeć — był to jeden ze smutnych talentów Jana Valjean.
Zresztą, nietylko galernicy dają się zamykać w trumnach. Jeśli damy wiarę mnichowi Austinowi Castellajo, Karol V, pragnąc po abdykacji widzieć się jeszcze ze swoją Plombes, kazał ją tym sposobem wnieść do klasztoru Świętego Justa i tak samo wynieść.
Fauchelevent, ochłonąwszy nieco z przerażenia zawołał:
— Ale co pan zrobisz żeby oddychać?
— Będę oddychał.
— W tem pudle! Ja na samą myśl już się duszę.
— Macie pewnie świder, przewiercicie kilka dziurek około ust i niezbyt szczelnie przybijecie wieko.
— Dobrze! a jeśli pan zakaszle lub kichnie?
— Kto ucieka nie kaszle ani kicha.
I Jan Valjean dodał:
— Ojcze Fauchelevent, jedno z dwojga trzeba wybrać: albo dać się wziąć tutaj, lub też zgodzić na wywiezienie karawanem.
Pospolicie wiadomo, że koty mają upodobanie zatrzymywać się i kręcić między podwojami drzwi na wpół otwartych. Bierze ochota rzec do kota: Wejdźże! Podobnie są ludzie, którzy, gdy przed nimi otwiera się jaki wypadek, stają tak że niepewni między dwoma postanowieniami, narażając się na zgniecenie, gdyby los nagle zatrząsnął wypadkiem. Zbytecznie roztropni, chociaż są kotami, i właśnie dlatego, że są kotami, niekiedy bardziej są narażeni na niebezpieczeństwo niż ludzie odważni. Fauchelevent miał ten charakter wahający. Wszelako zimna krew Jana Valjean wywierała nań wpływ mimowolny. Mruknął pod nosem:
— Bo też doprawdy nie ma innego sposobu.
Jan Valjean dorzucił:
— Jedno mię tylko niepokoi, co się stanie na cmentarzu.
— Właśnie to najmniej mię kłopocze, zawołał Fauchelevent. Jeśli pan jesteś pewny, że poradzisz sobie z trumną, ja jestem pewny, że pana wydobędę z cmentarza. Grabarzem jest jeden z moich przyjaciół, stary pijak. Nazywa się ojciec Mestienne. Grabarz wsadza nieboszczyków do grobu, a ja wsadzam grabarza do kieszeni. Zaraz panu opowiem jak będzie na cmentarzu. Nim zmrok zapadnie, przybędziemy na cmentarz, na trzy kwadranse przed zamknięciem bramy. Karawan zajedzie pod sam dół. Ja będę na cmentarzu, mój obowiązek. Zabiorę z sobą młot, nożyce i cęgi. Karawan się zatrzymuje, żałobnicy zawiążą panu sznur około trumny i spuszczą w dół. Ksiądz odmówi modlitwy, przeżegna się, pokropi wodą święconą, i umknie. Pozostanę sam z ojcem Mestienne. Jak panu mówiłem, to mój przyjaciel. Z dwojga jedno, albo będzie pijany, albo nie będzie pijany. Jeżeli nie będzie pijany, powiem mu: chodź na butelczynę, póki jeszcze otwarty szynk pod Dobrą pigwą. Zabiorę go, spoję, ojca Mestienne prędko spoisz, bo zawsze ma pałkę zalaną; ułożę go pod stołem, zabiorę jego kartę, pójdę na cmentarz i sam powrócę. Będziesz pan miał tylko ze mną do czynienia. Jeżeli jest pijany, powiem mu; idź spać, zrobię za ciebie. Odejdzie, a ja dobędę pana z dołu.
Jan Valjean podał mu rękę, na którą z rozczulającem wylaniem wieśniaczem rzucił się Fauchelevent.
— Rzecz ułożona, ojcze Fauchelevent. Wszystko pójdzie dobrze.
— Byle nic się nie popsuło, pomyślał Fauchelevent. Gdyby się to miało strasznie zakończyć!






V.
Nie dość upijać się, by być nieśmiertelnym.

Nazajutrz przed zachodem słońca rzadcy przechodnie na bulwarze Maine zdejmowali kapelusze przed staroświeckim karawanem, ozdobionym trupiemi główkami, piszczelami i łzami. Na karawanie spoczywała trumna okryta białym całunem z długim czarnym krzyżem, niby nieboszczka ze zwieszonemi rękoma. Żałobna kareta, w której siedział ksiądz w komeżce i fijołek w czerwonej piusce, postępowała za karawanem, po którego obu stronach szli dwaj żałobnicy w szarych kostjumach z czarnemi potrzebami. W tyle za karawanem zdążał stary kulawy człowiek, odziany, jak wyrobnik. Karawan skierował się ku cmentarzowi Vaugirard.
Z kieszeni chromego wyglądała rękojeść młota, nożyce i końce cęgów.
Cmentarz Vaugirard stanowił wyjątek między cmentarzami paryzkiemi. Miał właściwe sobie zwyczaje, jak właściwą bramę i furtkę, które mieszkańcy dzielnicy nie przestawali po dawnemu nazywać bramą jezdną i bramą pieszą. Bernardynki-benedyktynki Picpusa Małego, jakeśmy mówili, wyrobiły sobie, że je chowano w osobnym kącie, wieczorem, na gruncie który niegdyś należał do ich zgromadzenia. Grabarze, mając tym sposobem na cmentarzu służbę wieczorną w lecie, a nocną w zimie, podlegali osobnym przepisom karnym. Bramy cmentarzy paryzkich zamykano w owym czasie o zachodzie słońca, a że takie było ogólne rozporządzenie municypalne, cmentarz Vaugirard ulegał mu jak inne. Brama jezdna i brama piesza okratkowane, przylegały do siebie, dotykając budynku, który postawił budowniczy Peronnet, a zamieszkiwał odźwierny cmentarza. Bramy obracały się na zawiasach nieubłaganie w chwili, gdy słońce znikało za kopułą Inwalidów. Jeżeli który grabarz zapóźnił się w robocie na cmentarzu, miał tylko jeden sposób wyjścia, pokazać kartę grabarską, którą wydaje administracja karawanów. Rodzaj pudła do listów przyczepiony był do okiennicy mieszkania odźwiernego. Grabarz wrzucał kartę do tego pudła, odźwierny usłyszawszy ją wpadającą, pociągał za sznurek i otwierała się brama piesza. Jeżeli grabarz nie miał karty, wymieniał swoje nazwisko, odźwierny niekiedy już uśpiony w łóżku, wstawał, wychodził przekonać się o tożsamości osoby grabarza i otwierał bramę kluczem, ale grabarz płacił piętnaście franków kary.
Cmentarz ten z oryginalnemi zwyczajami, przeciwnemi ogólnemu prawidłu, zawadzał symetrji administracyjnej. Zamknięto go wkrótce po roku 1830. Miejsce jego zajął cmentarz Mont-Parnasse, zwany cmentarzem Wschodnim, który otrzymał w spadku przytykający do cmentarza Vaugirard i jedną stroną obrócony ku grobom sławny szynk, nad którym sterczał szyld z wymalowaną pigwą i napisem: Pod dobrą pigwą.
Cmentarz Vaugirard nazwaćby można cmentarzem uwiędłym. Zaczęto odwykać od niego. Kwiaty znikały, mchy i pleśń go okrywała. Mieszczanie niechętnie dawali się grzebać w Vaugirard; trąciło to ubóstwem; cmentarz Pere Lachaise, to co innego! być pochowanym na Pere-Lachaise, znaczyło toż samo, co mieć mahoniowe meble. Po tem poznawała się elegancja. Cmentarz Vaugirard był szanownem ogrodzeniem, zasadzonem drzewami, niby dawny ogród francuzki. Aleje proste, bukszpany, cyprysy, ostrokrzewy, stare mogiły pod starem i cisami, trawa wysoka. Wieczorem wyglądało to tragicznie. Były tam linje dziwnie ponure.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy karawan z białym całunem i czarnym krzyżem wtoczył się w aleję cmentarza Vaugirard. Idący za nim kulawy człowiek był nie kto inny, tylko Fauchelevent.
Pochowanie matki Ukrzyżowanie w grobach pod ołtarzem, wyjście Cozetty, wprowadzenie Jana Valjean do sali umarłych; wszystko dokonane zostało bez najmniejszej przeszkody i trudności.
Mimochodem mówiąc, pogrzebanie ciała matki Ukrzyżowanie pod ołtarzem; wydaje się nam grzechem zupełnie powszednim. Było to jedno z tych przewinień, któreby godziło się nazwać powinnością. Zakonnice też uczyniły to bez żadnego niepokoju sumienia, owszem z zadowoleniem wewnętrznem. W klasztorze wszelkie mięszanie się rządu do spraw zakonnych ulega dyskusji. Przedewszystkiem reguła, mówią zakonnicy; co do kodeksu, zobaczymy, czy można go przyjąć, lub należy odrzucić. Ludzie, stanówcie ile wam się podoba praw, ale schowajcie je dla siebie. Myto dla cesarza, zawsze jest tylko resztką myta należnego Bogu. Władza ziemska jest niczem w porównaniu z zasadą Boską.
Fauchelevent sztykutał za karawanem wielce zadowolony. Dwa spiski bliźnięce: jeden z zakonnicami, drugi z p. Madeleine, jeden dla klasztoru, drugi przeciw niemu, doskonale się powiodły razem. Niewzruszoność Jana Valjean miała w sobie coś z tego potężnego spokoju, który udziela się drugim. Fauchelevent nie wątpił już o powodzeniu. Co pozostawało do zrobienia było bagatelą. Od dwóch lat dziesięć razy spoił zacnego ojca Mestienne, poczciwego pijaczynę. Robił z nim co chciał, igrał jak z dzieckiem, według swej woli i widzimisię. Ojciec Mestienne był pantoflem ojca Fauchelevent. To też Fauchelevent był najzupełniej spokojny.
W chwili gdy korowód żałobny skręcił na ulicę, wiodącą do cmentarza, Fauchelevent spojrzał na karawan i uszczęśliwiony zatarł grube ręce, mówiąc półgłosem!
— A to komedja!
W tem karawan się zatrzymał; stanął przed kratą bramy. Należało pokazać pozwolenie na pogrzebanie zwłok. Żałobnik zbliżył się do odźwiernego cmentarza i coś z sobą mówili. W czasie tej rozmowy, trwającej do dwóch minut, jakiś nieznajomy stanął za karawanem obok ojca Fauchelevent. Podobny był do wyrobnika, miał na sobie kaftan z obszernemi kieszeniami, a pod pachą motykę.
Fauchelevent spojrzał na nieznajomego.
— Kto jesteście? — zapytał.
Człowiek odpowiedział:
— Grabarz!
Kto przeżył po otrzymaniu kuli działowej; w samo serce, wyglądałby jak w tej chwili Fauchelevent.
— Grabarz!
— Tak.
— Wy!
— Ja.
— Grabarzem jest ojciec Mestienne.
— Był.
— Jakto był?
— Umarł.
Fauchelevement prędzejby się wszystkiego spodziewał, tylko nie tego, że grabarz mógł umrzeć. A jednak tak się stało; nawet grabarze umierają. Kopiąc nieustannie doły dla drugich, przygotowują je i dla siebie.
Fauchelevent otworzył gębę zdumiony. Ledwie miał siłę wybełkotać:
— Ależ to być nie może.
— Może, kiedy jest.
— Przecież — odparł słabym głosem — grabarzem jest ojciec Mestienne.
— Po Napoleonie, Ludwik XVIII. Po Mestiennie, Gribier. Wieśniaku, nazywam się Gribier.
Fauchelevent wybladły przypatrywał się temu Gribierowi.
Był to mężczyzna wysoki, chudy, siny, doskonale grobowy. Wyglądał na niedoszłego lekarza, przerobionego na grabarza.
Fauchelevent parsknął śmiechem.
— A! pocieszne rzeczy się dzieją! ojciec Mestienne umarł, ojczulko Mestienne nie żyje, ale żyje ojczulko Lenoir! Wiecie co ojczulko Lenoir? To dzban czerwonego wina po sześć su. Dzban sureńskiego, dalipan, prawdziwego sureńskiego z Paryża! A! umarł stary Mestienne! Szkoda, był to zacny hulaka. Ale i wy także nie wylejecie za kołnierz — nie prawdaż kolego? — pójdziemy zaraz wypić butelczynę.
Człowiek odpowiedział: — Byłem w szkołach. Skończyłem cztery klasy. Nie pijam nigdy.
Karawan ruszył z miejsca i wtoczył się w główną aleję cmentarza.
Fauchelevent zwolnił kroku i kulał bardziej jeszcze z obawy niż z ułomności.
Grabarz szedł przed nim.
Fauchelevent raz jeszcze przyjrzał się niespodziewanemu Gribierowi. Był to jeden z tych ludzi, co młodzi wyglądają już choro, a chociaż chudzi, są bardzo mocni.
— Przyjacielu — wołał Fauchelevent.
Człowiek się obrócił.
— Jest grabarzem klasztornym.
— Więc kolega — rzekł człowiek.
Fauchelevent chociaż nie uczony, ale przebiegły, zrozumiał, że ma do czynienia z istotą, strasznego gatunku, z krasomówcą.
Mruknął:
— Więc naprawdę ojciec Mestienne umarł?
Człowiek odpowiedział:
— Najniezawodniej. Pan Bóg zajrzał do książki z terminami zaległych wypłat. Kolej przypadała na ojca Mestienne i ojciec Mestienne umarł.
Fauchelevent powtórzył bez myśli:
— Pan Bóg...
— Pan Bóg — rzekł człowiek z powagą. — Dla filozofów Ojciec Przedwieczny, dla jakobinów Istota Najwyższa.
— Więc nie zabierzemy znajomości? — wyjąkał Fauchelevent.
— Jużeśmy zabrali. Wy jesteście wieśniakiem, a jam Paryżanin.
— Póty się nie poznajomi, póki nie wypije razem. Wypróżniając szklankę, wywnętrza się serce. Pójdziemy się napić. Tego się nie odmawia.
— Najprzód robota.
Fauchelevent pomyślał: jestem zgubiony.
Jeszcze kilka obrotów koła, a karawan wjeżdżał w małą aleję, prowadzącą do miejsca wiecznego spoczynku zakonnic.
Grabarz odezwał się jeszcze:
— Wieśniaku, mam siedmiu bębnów do wyżywienia. One muszą jeść, ja nie mogę pić.
— I dodał z zadowoleniem pedanta, który wynalazł piękny frazes:
— Ich głód jest wrogiem mojego pragnienia.
Karawan zawrócił około grubego cyprysu, z wielkiej alei wjechał w małą drożynę wśród krzaków. Wskazywało to bliskość miejsca pogrzebu. Fauchelevent zwolnił kroku, ale nie mógł zatrzymać karawanu. Szczęściem ziemia miękka i deszczem zimowym przesiąknięta, lepiła się do kół i utrudniała ich poruszenia.
Fauchelevent zbliżył się do grabarza.
— Jest wyborne winko Argenteuil — szepnął Fauchelevent.
— Wieśniaku — odparł człowiek — nie powinienem był zostać grabarzem. Mój ojciec był odźwiernym w Prytaneum. Kierował mię na literata. Ale spotkały go nieszczęścia. Stracił na giełdzie. Musiałem wyrzec się powołania literata. Wszelako jestem jeszcze pisarzem publicznym.
— A zatem nie jesteście grabarzem? — odpowiedział Fauchelevent, czepiając się tej wątłej nitki nadziei.
— Jedno nie przeszkadza drugiemu. Robię za dwóch.
Fauchelevent nie dobrze zrozumiał ostatni wyraz.
— Pójdźmy pić — rzekł.
Tu jedna uwaga konieczna. Fauchelevent jakkolwiek wylękły, zapraszał na butelkę, ale nie mówił wcale kto zapłaci. Zwykle Fauchelevent zapraszał, a ojciec Mestienne płacił. Zaproszenie oczywiście wynikało z nowego położenia rzeczy z powodu nowego grabarza, ale stary ogrodnik nie bez rozmysłu trzymał w niepewności swego towarzysza. Jakkolwiek był wzruszony, nie miał ochoty płacić.
Grabarz mówił dalej z uśmiechem, wyrażającym uczucie wyższości:
— Trzeba pracować na życie. Przyjąłem spadek po ojcu Mestienne. Kto prawie ukończył szkoły jest filozofem. Do umysłowej pracy dołączyłem ręczną. Mam budkę pisarską na rynku ulicy Sèvres. Znacie rynek Parasoli. Wszystkie kucharki Czerwonego Krzyża udają się do mnie. Bazgrzę im miłosne wyznania do adonisów. Rano piszę czułe listy, a wieczorem kopię doły. Takie jest życie, wieśniaku.
Karawan jechał dalej. Fauchelevent niespokojny do najwyższego stopnia, patrzył dokoła na wszystkie strony. Grube krople potu ściekały mu z czoła.
— Wszelako — mówił grabarz — nie można dwom panom służyć. Muszę wybrać między piórem i motyką. Motyka psuje mi rękę.
Karawan się zatrzymał.
Z powozu żałobnego wysiadł fijołek, za nim ksiądz.
Przednie koła karawanu wjechały na kupę ziemi, za którą był dół.
— A to komedja! — powtórzył osłupiały Fauchelevent.






VI.
Między czterema deskami.

Kto był w trumnie? wiemy. Jan Valjean.
Jan Valjean tak się urządził, by żyć wewnątrz trumny i prawie oddychał.
Rzecz dziwna, do jakiego stopnia spokojne sumienie czyni spokojnym o resztę. Cała kombinacja, obmyślona przez Jana Valjean od wczoraj postępowała szybko w wykonaniu. Jak Fauchelevent, liczył na ojca Mestienne. Nie wątpił o pomyślnym końcu. Nigdy położenie nie było krytyczniejszem, ani zupełniejszą spokojność.
Cztery deski trumny wydają z siebie jakąś straszną ciszę. Zdawało się, że pokój, jakiego doznawał Jan Valjean miał w sobie coś z pokoju umarłych.
Z głębi trumny mógł śledzić i śledził wszystkie przemiany strasznego dramatu, który odgrywał ze śmiercią.
Wkrótce potem, gdy Fauchelevent skończył zabijanie wieka, Jan Valjean uczuł, że go wynoszą, potem wiozą. Gdy zmniejszyło się trzęsienie, poznał, że zjechano na drogę niebrukowaną, na bulwary. Z głuchego turkotu odgadł, że przejeżdżano most Austerlicki. Przy pierwszym przystanku zrozumiał, że zatrzymano się przed cmentarzu, po drugim powiedział sobie: otóż i dół.
Nagle uczuł, że ręce chwytają trumnę, potem jakieś ostre tarcie po deskach, domyślił się, że zawiązywano sznur około trumny, by ją spuścić do dołu.
Potem uczuł się jakby nieprzytomnym.
Prawdopodobnie żałobnicy i grabarze nie utrzymali równowagi w trumnie i spuścili wprzód głowę niż nogi. Przyszedł do siebie zupełnie, gdy uczuł, że leży poziomo i nieruchomy. Był na dnie dołu.
Uczuł trochę chłodu.
Nad nim rozległ się głos lodowaty i uroczysty.
Usłyszał wymawiane tak zwolna, że mógł zapamiętać wyrazy łacińskie, których nie rozumiał.
Qui dormiunt in terrae pulvere evigilabunt; alii in vitam aeternam et alii in opprobium ut videant semper.[1]
Głos dziecinny rzekł:
De profundis.
— Głos poważny rozpoczął znowu:
Requiem aeternam dona ei Domine.
Głos dziecinny odpowiedział:
Et lux perpetua luceat ei.
— Uczuł coś lekko padające na wieko, niby krople deszczu. Prawdopodobnie była to woda święcona.
Pomyślał sobie: Wkrótce się to skończy. Trochę cierpliwości jeszcze. Ksiądz odejdzie. Fauchelevent zabierze Mestienna na wino. Zostawią mię, potem powróci sam Fauchelevent i wyjdę. Potrwa to z dobrą godzinę.
Głos poważny odezwał się:
Requiescat in pace.
Głos dziecinny odpowiedział:
Amen.
Jan Valjean wytężył słuch i usłyszał jakby oddalające się kroki.
— Odchodzą — pomyślał. — Zostaję sam.
Nagle uczuł nad głową huk, jak uderzenie piorunu.
To ziemia rzucona łopatą na trumnę.
Drugi raz spadła ziemia.
Zatkała się jedna z dziurek, któremi oddychał.
Trzeci raz spadła ziemia.
Potem czwarty.
Bywają rzeczy silniejsze od najsilniejszego człowieka. Jan Valjean zemdlał.






VII.
Gdzie jest źródło, z którego powstało wyrażenie:
stracić kartę, stracić głowę.

Opowiedzmy co się działo nad trumną, w której siedział Jan Valjean.
Gdy oddalił się karawan, gdy ksiądz i chłopiec wsiedli do powozu i odjechali, Fauchelevent, który nie spuszczał z oczu grabarza, zobaczył go jak się pochylił i ujął łopatę, zatkniętą w kupie ziemi.
Wtedy Fauchelevent zdobył się na krok ostateczny.
Stanął między dołem i grabarzem, złożył ręce na krzyż i rzekł:
— Ja płacę!
Grabarz spojrzał nań zdziwiony i odpowiedział:
— Co takiego, wieśniaku?
Fauchelevent powtórzył:
— Ja płacę!
— Za co?
— Za wino.
— Jakie wino?
— Argenteuil.
— Gdzie u licha Argenteuil?
— Pod dobrą Pigwą.
— Idź do djabła! — rzekł grabarz.
I rzucił łopatą ziemię na trumnę.
Trumna wydała dźwięk głuchy. Fauchelevent zachwiał się na nogach i o mało sam nie wpadł do dołu. Wołał głosem ochrypłym jakby go kto dusił:
— Przyjacielu, chodź nim zamkną Dobrą Pigwę!
Grabarz podważył ziemię łopatą. Fauchelevent mówił dalej:
— Ja płacę.
Schwycił za ramię grabarza.
— Posłuchaj, przyjacielu. Jestem grabarzem klasztornym, przychodzę ci pomódz. Robotę możemy skończyć w nocy. Wypijmy wprzód butelkę.
Gdy tak mówił, czepiając się rozpacznego nalegania, nasunęła mu się myśl smutna: — Gdyby i pił, czy da się spoić?
— Parafjaninie — rzekł grabarz — jeśli koniecznie chcecie, zgadzam się. Pójdziemy się napić. Po robocie, nigdy wprzód.
I podniósł łopatę z ziemią. Fauchelevent go zatrzymał.
— To Argenteuil po sześć su!
— Ah, ah — rzekł grabarz; krzycz z dachu, wleź na dzwonnicę i dzwoń: din, din, din, din. Wy nic innego robić nie umiecie. Zostańcie dzwonnikiem.
I drugi raz rzucił ziemię.
Fauchelevent tak był zmieszany, że nie wiedział już co mówił.
— Ale chodźcie napić się, przecież ja płacę!
— Jak uśpimy dziecko — rzekł grabarz.
I po raz trzeci rzucił ziemię.
Potem zanurzył łopatę w ziemi i dodał:
— Widzicie, że noc będzie zimna, nieboszczka krzyczałaby na nas, gdybyśmy ją zostawili bez kołdry.
W tej chwili, biorąc ziemię na łopatę, grabarz schylił się i otworzyła się kieszeń jego kaftana.
Obłąkany wzrok ojca Fauchelevent machinalnie padł na tę kieszeń i zatrzymał się.
Słońce jeszcze nie skryło się za widnokrąg; było jeszcze tyle widno, że mógł dojrzeć coś białego w głębi otwartej kieszeni.
Cały blask, jak i być mógł a w oku pikardyjskiego wieśniaka, przeszedł w źrenicę ojca Fauchelevent.
Przyszła mu do głowy myśl jedna.
Nim spostrzegł się grabarz cały zajęty zabieraniem ziemi na łopatę, zapuścił mu z tyłu rękę w kieszeń i wydobył z niej ową rzecz białą.
Grabarz po raz czwarty rzucił ziemię na trumnę.
W chwili, gdy się obracał, by jeszcze nabrać ziemi na łopatę, Fauchelevent spojrzał nań z głębokim spokojem i rzekł:
— Za pozwoleniem, nowicjuszu, a gdzie masz kartę?
Grabarz przerwał robotę.
— Jaką kartę?
— Słońce zachodzi.
— Dobrej mu nocy, niech kładnie szlafmycę.
— Brama cmentarza się zamknie.
— No i cóż?
— Macie kartę?
— A, moją kartę! — rzekł grabarz.
I poszukał w kieszeniach.
Poszukał w jednej, potem w drugiej. Przetrząsł kamizelkę, raz jeszcze grzebał w pierwszej i drugiej kieszeni.
— Doprawdy, nie mam karty, musiałem zapomnieć.
— Piętnaście franków kary — rzekł Fauchelevent.
Grabarz zzieleniał. Kolor zielony jest bladością ludzi sinych.
— A Jezu, mój Boże do kroćset tysięcy! — zawołał. — Piętnaście franków kary!
— Trzy sztuki stosusowe — dodał Fauchelevent.
Grabarz wypuścił z rąk łopatę.
Teraz przyszła kolej na ojca Fauchelevent.
— No — rzekł — nie rozpaczaj rekrucie. Nie idzie tu o to, abyś się zabił, korzystając z gotowego dołu. Piętnaście franków jest piętnastu frankami, a zresztą, możesz ich nie zapłacić. Jestem stary, a ty nowicjusz. Znam wszystkie przebiegi i wykręty. Dam ci przyjacielską, radę. Jedna rzecz jest jasna, że słońce zachodzi, że dotyka kopuły inwalidów i cmentarz zamknie się za pięć minut.
— To prawda — odpowiedział grabarz.
— Przez te pięć minut nie zasypiesz dołu, jest djabelnie głęboki, i nie będziesz miał dość czasu wyjść za bramę, nim ją zamkną.
— Macie słuszność.
— W takim razie piętnaście franków kary.
— Piętnaście franków.
— Ale masz jeszcze czas... Gdzie mieszkasz?
— Dwa kroki od rogatki. Ztąd kwadrans drogi. Ulica Vaugirard numer 87.
— Wziąwszy nogi za pas, masz jeszcze czas wyjść z cmentarza.
— W istocie.
— Gdy będziesz za bramą, pobiegniesz do domu, zabierzesz kartę i wrócisz; odźwierny otworzy ci bramę. Mając kartę nic nie zapłacisz. Potem pogrzebiesz nieboszczkę. Zostanę tu i będę pilnować, żeby nie uciekła.
— Ocalacie mi życie, wieśniaku.
— Drapże co żywo — rzekł Fauchelevent.
Grabarz odurzony wdzięcznością, potrząsł jego rękę i pobiegł.
Gdy grabarz zniknął w gęstwinie, Fauchelevent słuchał jeszcze dopóki nie ucichną stąpania, potem nachylił się do dołu i zawołał pół-głosem:
— Ojcze Madeleine!
Żadnej odpowiedzi.
Fauchelevent zadrżał. Raczej stoczył się w rów niż wskoczył, przyłożył głowę do przodu trumny i zawołał:
— Jesteś pan?
Milczenie w trumnie.
Fauchelevent, nie oddychając, cały drżący porwał za nożyce i młot i wysadził wieko. Ukazała się w zmroku blada twarz Jana Valjean z zamkniętemi oczyma.
Włosy najeżyły się na głowie ojca Fauchelevent, powstał, potem oparł się plecami o ścianę dołu bliski omdlenia i patrzał na Jana Valjean.
Jan Valjean leżał blady i nieruchomy.
Fauchelevent wyszeptał po cichu:
— Umarł!
I wyprostowawszy się i skrzyżowawszy ręce tak gwałtownie, że dwie zaciśnięte pięści uderzyły o plecy, zawołał:
— Tak to go ocalam!
Wówczas biedny poczciwiec zaczął szlochać, prawiąc głośno do siebie, błędnie bowiem utrzymują, że głośne rozmawianie z sobą nie jest w naturze ludzkiej. Silne wstrząśnienia często wyrażają się głośno.
— To wina ojca Mestienne. Po co umarł ten niedołęga! co mu się tak spieszyło zdychać w chwili, gdy się tego nikt nie spodziewał! on to przyczyną śmierci pana Madeleine! Ojciec Madeleine leży w trumnie i nie wstanie. Skończyło się. — Ach, czy to był rozum robić takie rzeczy. A, mój Boże! umarł! A co ja zrobię z jego małą? co powie przekupka? Możeż to być, żeby taki człowiek umierał tak sobie! Gdy pomyślę, że wsunął się pod mój wóz! Ojcze Madeleine! ojcze Madeleine. Dalibóg udusił się, przewidziałem. Nie chciał mi wierzyć. A to mi śliczna psota! Umarł ten zacny człowiek, najpoczciwszy ze wszystkiej Bożej czeladki. A jego mała! Doprawdy, już tam nie wrócę. Pozostaję tu. Zrobić takie głupstwo! I wartoż to być starymi, żeby dopuścić się takiego warjactwa! A najprzód jakim sposobem wszedł do klasztoru? To już był zły początek. Takich rzeczy nie powinno się robić. Ojcze Madeleine! Ojcze Madeleine! panie Madeleine! panie merze! Nie słyszy! Wydobądź się ztąd teraz!
I rwał sobie włosy.
W dali za drzewami rozległ się ostry zgrzyt. Bramę cmentarza zamykano.
Fauchelevent pochylił się ku Janowi Valjean i nagle podskoczył, cofając się ile tylko dół pozwolił. Jan Valjean miał oczy otwarte i patrzał na niego.
Strasznie jest patrzeć na nieboszczyka, prawie równie strasznie zobaczyć zmartwychwstałego. Fauchelevent jak skamieniały, blady, obłąkany, wzburzony nadmiarem wszelkich wzruszeń, nie wiedząc czy ma przed sobą żywego czy nieboszczyka, patrzał na Jana Valjean, który utkwił weń oczy.
— Zasnąłem — rzekł Jan Valjean.
I podniósł się na wpół w trumnie.
Fauchelevent padł na kolana.
— Najświętsza Panno, a toś mię pan nastraszył!
Potem powstał i zawołał:
— Dziękuję wam, ojcze Madeleine!
Jan Valjean zemdlał był tylko. Świeże powietrze przywróciło mu przytomność.
Radość jest przypływem przerażenia. Fauchelevent z równą prawie trudnością, jak Jan Valjean przychodził do siebie.
— Więc pan nie umarłeś! A jaki pan jesteś rozumny! Wołałem póty aż odzyskałeś przytomność. Gdym zobaczył wasze oczy zamknięte, powiedziałem sobie, dobryś! udusił się. Wściekłbym się z szaleństwa, dostałbym się do czubków. Bo i cobym robił, gdybyś pan umarł? a wasza mała! przekupka nie wiedziałaby co to znaczy. Rzucają jej na kark dziecię, a dziadek umarł! Co za historja! — święci niebiescy, co za historja! A! pan żyjesz, to najważniejsza.
— Zimno mi — rzekł Jan Valjean.
To słowo zupełnie wróciło ojca Fauchelevent do rzeczywistości, która wymagała spiesznego działania. Dwaj ci ludzie, nawet odzyskawszy przytomność, nie wiedząc przyczyny, czuli niepokój i coś w sobie dziwnego, niby jakieś złowrogie obłąkanie grobu.
— Wychodźmy ztąd jaknajprędzej — zawołał Fauchelevent.
Poszukał w kieszeni i wyjął tykwę z wódką, w którą się opatrzył na wszelki przypadek.
— Ale najprzód po kropli! — rzekł.
Flasza dokonała tego, co rozpoczęło świeże powietrze. Wypiwszy łyk wódki, Jan Valjean zupełnie przyszedł do siebie.
Wydobył się z trumny i pomógł ojcu Fauchelevent zabić jej wieko.
We trzy minut potem wyleźli z dołu. Z resztą Fauchelevent był spokojny. Cmentarz był zamknięty. Nie obawiano się nadejścia grabarza Gribier. Rekrut ten był w domu, zajęty szukaniem karty, której znaleźć nie mógł, bo była w kieszeni ojca Fauchelevent. Bez karty nie mógł powrócić na cmentarz.
Fauchelevent wziął łopatę, Jan Valjean motykę i obydwaj zagrzebali pustą trumnę.
Gdy dół zasypano, Fauchelevent rzekł do Jana Valjean:
— Wychodźmy. Ja biorę łopatę, pan nieś motykę.
Noc zapadła.
Jan Valjean z trudnością poruszał się i chodził.
W trumnie zesztywniał i stał się trochę trupem. Bezwładność śmierci chwyciła go między czterema deskami. Trzeba było, by niejako odtajał z grobowego mrozu.
— Ociężałeś pan — rzekł Fauchelevent. Szkoda, że jestem kulawy, moglibyśmy się rozgrzać, grając w podbijanego.
— Ba! — odpowiedział Jan Valjean — uszedłszy kilka kroków odzyskam siły w nogach.
Weszli w aleję, którą przejeżdżał karawan. Przybywszy do kraty zamkniętej i mieszkania odźwiernego, Faucheievent, który trzymał w ręku kartę grabarza, rzucił ją do pudła, odźwierny pociągnął za sznurek, drzwi się otwarły i wyszli.
— Wszystko idzie jak z płatka! — rzekł Fauchelevent — doskonałą mieliście myśl ojcze Madeleine!
Przeszli rogatkę Vaugirard bez najmniejszej przeszkody. W okolicach cmentarza łopata i motyka są paszportami.
Ulica Vaugirard była pusta.
— Ojcze Madeleine — rzekł Fauchelevent, idąc i patrząc na domy, macie lepsze oczy odemnie. Pokażcie mi numer 87.
— Oto on — rzekł Jan Valjean.
— Na ulicy nie ma nikogo — mówił Fauchelevent. — Dajcie mi motykę i zaczekajcie parę minut.
Fauchelevent wszedł do domu № 87, wdarł się na najwyższe piętro, wiedziony instynktem, który zawsze prowadzi biedaka pod strych i zastukał w cieniu do drzwi poddasza. Głos odpowiedział:
— Proszę wejść.
Był to głos Gribiera.
Fauchelevent pchnął drzwi. Mieszkanie grabarza, jak wszystkie podobne nieszczęśliwe schronienia, było ciupą bez sprzętów a zawaloną gratami. Duże pudło, — może trumna — zastępowało komodę, kieża od masła — wanienkę od wody, siennik zastępował łóżko, podłoga — krzesła i stół. W kącie siedziała na łachmanie, ze starego kobierca chuda kobieta i gromadka skupionych około niej dzieci. Uboga izba nosiła ślady świeżych przenosin. Rzekłbyś, że w tym jednym kątku było trzęsienie ziemi. Zrzucone pokrywy, rozpostarte szmaty, dzban stłuczony, matka zapłakana, prawdopodobnie dzieci obite; ślady poszukiwań zawziętych i gburowatych. Oczywiście grabarz zapamiętale szukał swej karty i wszystko na poddaszu odpowiedzialnem czynił za swą stratę, od dzbana do żony. Miał postać człowieka rozpaczy.
Ale Fauchelevent zbyt się spieszył, aby już raz przygodzie koniec położyć i nie uważał na smutne skutki tego, co dlań było powodzeniem.
Wszedł i rzekł:
— Odnoszę wam motykę i łopatę.
Griber spojrzał osłupiały.
— To wy, wieśniaku?
— A jutro rano znajdziecie swoją, kartę u odźwiernego cmentarza.
Położył łopatę i motykę na podłodze.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Gribier.
— To ma znaczyć, że karta wypadła wam z kieszeni, że znalazłem ją na ziemi kiedyście już odeszli, że pogrzebałem zmarłą, zasypałem dół, że zrobiłem za was robotę, że odźwierny odda wam kartę i że nie zapłacicie piętnastu franków. Rozumiesz rekrucie?
— Dziękuję wam, zacny wieśniaku! — zawołał olśniony Gribier. Na drugi raz ja płacę za butelkę.






VIII.
Badanie pomyślne.

W godzinę potem, ciemną, nocą stanęli dwaj ludzie z dzieckiem przed bramą N. 62 przy małej ulicy Picpus. Starszy z nich zadzwonił.
Byli to Fauchelevent, Jan Valjean i Cozetta.
Dwaj poczciwcy wstąpili po Cozettę do przekupki na ulicy Zielonej Drogi, gdzie ją wczoraj zostawił Fauchelevent. Cozetta przepędziła dwadzieścia cztery godzin drżąc milcząca, nic nie pojmując z tego co się działo. Zacna przekupka zadawała jej tysiące pytań, ale za całą odpowiedź otrzymywała tylko smutne spojrzenia. Cozetta nie rzekła ni słówka o tem, co od dwóch dni widziała i słyszała. Domyśliła się, że przebywa straszne przesilenie, i czuła w głębi duszy, że powinna być „grzeczną“. Któż nie doświadczył wszechmocnej potęgi tych trzech wyrazów, powiedzianych pewnym akcentem do ucha przerażonej dzieciny: Nic mów nic! Bojaźń jest niemową. Zresztą nikt lepiej od dzieci nie dotrzymuje tajemnicy.
Gdy jednak po upływie smutnych dwudziestu czterech godzin ujrzała znowu Jana Valjean, z piersi jej wyrwał się okrzyk radości, który słysząc człowiek myślący odgadłby, że ten głos wyrażał dobycie się z przepaści.
Fauchelevent, jako należący do klasztoru, znał hasła. Wszystkie drzwi się otwarły.
Tak rozwiązano podwójne i straszne zagadnienie: Jak wyjść i wejść napowrót.
Odźwierny, który otrzymał już instrukcje, otworzył furtkę dla służby, dotykającą podwórka od ogrodu, którą przed dwudziestu laty widziano od ulicy w głębi muru naprzeciw głównej bramy. Wprowadził ich troje przez tę furtkę na podwórko, a ztamtąd weszli do parlatorjum, w którem wczoraj Fauchelevent otrzymywał rozkazy od przełożonej.
Przełożona czekała z różańcem w ręku.
Przy niej stała matka głosująca z zapuszczoną zasłoną. Cienka świeczka oświecała, rzekłbym prawie, zdawała się tylko oświecać parlatorjum.
Przełożona obejrzała Jana Valjean. Nic tak ściśle nie bada jak oko spuszczone.
Potem zapytała:
— To wy jesteście bratem?
— Tak jest wielebna matko — odpowiedział Fauchelevent.
— Jak się nazywacie?
Fauchelevent odpowiedział:
— Ultim Fauchelevent.
W istocie miał brata imieniem Ultim, który umarł.
— Z jakiej jesteście okolicy?
Fauchelevent odpowiedział:
— Z Picquigny, pod Amiens.
— Ile macie lat?
— Pięćdziesiąt.
— Wasz stan?
Fauchelevent odpowiedział:
— Ogrodnik.
— Jesteście dobrym chrześcianiniem?
Fauchelevent odpowiedział:
— W naszej rodzinie wszyscyśmy dobrzy chrześcjanie.
— Ta mała jest wasza?
Fauchelevent odpowiedział:
— Tak, wielebna matko.
— Jesteście jej ojcem?
Fauchelevent odpowiedział:
— Dziadkiem, wielebna matko.
Matka głosująca rzekła półgłosem do przełożonej:
— Dobrze odpowiada.
Jan Valjean przez cały czas nie wyrzekł słowa.
Przełożona z uwagą spojrzała na Cozettę i rzekła pocichu do matki głosującej:
— Będzie brzydka.
Obydwie matki kilka minut rozmawiały z sobą i półgłosem w kącie parlatorjum, potem przełożona obróciła się i rzekła:
— Ojcze Fauvent, będziecie mieli drugi pasek z dzwonkiem. Teraz potrzebne są dwa.
W istocie nazajutrz słyszano dwa dzwonki w ogrodzie, a zakonnice nie mogły się oprzeć pokusie i niepodnieść końce zasłony. W głębi pod drzewami kopało przy sobie dwóch ludzi: Fauvent i drugi. Wypadek ogromny. Przerwano milczenie i szeptano aż sobie: To pomocnik ogrodnika.
Matki głosujące dodały: to brat ojca Fauvent.
W istocie Jan Valjean był formalnie zainstalowany; u kolan miał rzemienny pas z dzwonkiem; odtąd był oficjalistą klasztornym. Nazywał się Ultim Fauchelevent.
Główną przyczyną, która stanowczo wpłynęła na przyjęcie go do klasztoru, było spostrzeżenie przełożonej o Cozecie: będzie brzydką.
Przełożona, wyrzekłszy tę przepowiednię, zaraz polubiła Cozettę i dała jej miejsce na pensji jako wychowanicy z miłosierdzia.
Jest to bardzo logiczne.
Nic nie znaczy, że w klasztorze nie ma zwierciadeł; kobiety mają przeczucie swej piękności; otóż dziewczynki, które czują się ładnemi, niełatwo zostają zakonnicami, a że powołanie zwykle jest w odwrotnym stosunku do piękności, więcej spodziewają się po brzydkich niż po ładnych. Ztąd wielkie upodobanie, w brzydkich dziewczynkach.
Cała ta przygoda podniosła znaczenie poczciwego ojca Fauchelevent; miał potrójne powodzenie: u Jana Valjean, którego ocalił i przytulił; u grabarza Gribier, który powiedział sobie: wybawił mię od kary pieniężnej; i w klasztorze, który dzięki jemu, zachowując trumnę z matką Ukrzyżowanie pod ołtarzem kaplicy, wykręcił się od praw cesarza, a zadowolił Boga. W klasztorze Picpusa Małego była trumna z trupem, a na cmentarzu Vaugirard trumna bez trupa; musiało to mocno zachwiać publicznym porządkiem, ale jakoś tego nie spostrzegł. Co do klasztoru, wielką była jego wdzięczność dla ojca Fauchelevent. Fauchelevent stał się najlepszym ze sług i najszacowniejszym z ogrodników. Przy pierwszej wizycie arcybiskupa, przełożona, opowiedziała jego wysokości wypadek, trochę się spowiadając a trochę chlubiąc. Arcybiskup wyszedłszy z klasztoru opowiedział zdarzenie z radością a pocichu księdzu Latil, spowiednikowi brata królewskiego, późniejszemu arcybiskupowi Reims i kardynałowi. Podziwienie dla ojca Fauchelevent zaszło bardzo daleko i dosięgnęło aż do Rzymu. Mamy przed oczyma liścik pisany przez panującego wówczas papieża Leona XII do jednego ze swych krewnych monsignora z nuncjatury paryzkiej, i jak on nazwiskiem Della Genga; czytamy w nim następujące wyrazy: „Zdaje się, że w jednym z klasztorów paryzkich jest doskonały ogrodnik, człowiek święty, nazwiskiem Fauvan.“ Ale ten tryumf nie doszedł do chałupy ojca Fauchelevent, który jak dotychczas szczepił, kopał, grabił, pokrywał rogożą melony, nic nie wiedząc o swej doskonałości i świętości. Nie więcej domyślał się swej chwały, jak wół z Durham lub Surrey, którego zamieścił wizerunek Illustrated London News z podpisem: Wół, który otrzymał nagrodę na wystawie bydła rogatego.






IX.
Klauzura.

Cozetta, przyjęta do klasztoru, zachowała milczenie.
Rzecz naturalna, że uważała się za córkę Jana Valjean. Zresztą, nie wiedząc o niczem, nie mogła nic mówić, a w każdym razie nic by nie powiedziała. Jużeśmy raz mówili, że nic tak nie usposabia dzieci do milczenia jak nieszczęście. Cozetta wycierpiała tyle, że wszystkiego się lękała, nawet mówić, nawet oddychać. Tak często lada słowo ściągało na nią nawałnicę! Zaledwie zaczynała być spokojniejszą od czasu, jak miał ją u siebie Jan Valjean. Prędko przyzwyczaiła się do klasztoru. Żałowała tylko Katarzyny, ale nie śmiała o tem mówić. Jednakże raz rzekła do Jana Valjean: — „Ojcze, gdybym była wiedziała, byłabym ją wzięła z sobą.“
Cozetta, zostawszy pensjonarką klasztoru, musiała ubrać się w mundurek wychowanic domu. Jan Valjean prosił, żeby mu oddano dawną jej odzież. Było to ubranie żałobne, to samo, w które ją przyodział, gdy opuszczała garkuchnię Thenardierów. Nie było jeszcze bardzo zużyte. Jan Valjean zapakował te szmatki, z pończochami wełnianemi i trzewikami, nasyciwszy kamforą i różnemi aromatami, których w klasztorach jest pełno, i zamknął w małym kuferku, którysobie kupił. Kuferek położył na krzesełku przy łóżku i miał przy sobie klucz od niego. — Ojcze, zapytała pewnego dnia Cozetta, co jest w tym kufrze, że tak pięknie pachnie?
Ojciec Fauchelevent oprócz chwały, o którejśmy mówili, a o której nie wiedział, był jeszcze dotykalnie wynagrodzony za dobry uczynek; najprzód był nim uszczęśliwiony, dalej mniej miał roboty, bo ją, z nim dzielił Jan Valjean; nakoniec, lubiąc bardzo zażywać tabakę, miał tę korzyść z obecności p. Madeleine, że trzy razy więcej jej zażywał niż dawniej i z nierównie żywszą rozkoszą, bo ją kupował p. Madeleine.
Zakonnice nie przyjęły imienia Ultim, i nazywały Jana Valjean drugi Fauvent.
Gdyby owe święte panny miały nieco przenikliwości Javerta, zauważyłyby z czasem, że gdy szło o załatwienie jakiego interesu za domem, zawsze wychodził starszy Fauchelevent, zgrzybiały, kaleka, chromy, a nigdy drugi; ale bądź że oczy zawsze zwrócone ku Bogu nie umieją szpiegować, czy że wolały raczej szpiegować się wzajem, dość że wcale na to nie zwróciły uwagi.
Zresztą Jan Valjean dobrze wyszedł, że siedział cicho i nie ruszał się z klasztoru. Przeszło miesiąc Javert nie spuszczał oka z tej dzielnicy.
Klasztor był dla Jana Valjean niby wyspą, otoczoną przepaściami. Odtąd te cztery mury stały się dla niego światem. Dość widział nieba, by mieć pogodne czoło, dość mu było Cozetty, by czuć się szczęśliwym.
Zaczął wieść życie ciche, spokojne i szczęśliwe.
Mieszkał ze starym Fauchelevent w chałupie w głębi ogrodu. Chata wystawiona z gruzów — istniała jeszcze w r. 1845, złożona, jak wiadomo, z trzech izb nagich bez żadnych sprzętów. Główną izbę Fauchelevent ustąpił przemocą panu Madeleine, który napróżno się temu opierał. Na ścianie tej izby, oprócz kosza i paska z dzwonkiem zawieszonych na hakach, przylepioną była jako ozdoba moneta papierowa rojalistów z 93 roku z takim napisem: Armia katolicka i królewska. W imieniu króla. Bona wartości dziesięciu liwrów za przedmioty dostarczone armji, wypłacalna w czasie pokoju. Serja 3. N. 10390. Stofflet.
Tę assygnatę wandejską przylepił do muru poprzedni ogrodnik, dawny szuan, w klasztorze zmarły, po którym zajął miejsce Fauchelevent.
Jan Valjean codziennie pracował w ogrodzie i był bardzo użyteczny. Niegdyś w młodości zajmował się czyszczeniem drzew i teraz chętnie został ogrodnikiem. Przypominacie sobie, że posiadał wszelkiego rodzaju przepisy i tajemnice ogrodowe. Teraz z nich korzystał klasztor. Prawie wszystkie drzew a ogrodu były dzikie; Jan Valjean je poszczepił i zaczęły wydawać doskonałe owoce.
Cozecie wolno było codzień przepędzać z nim godzinę. Że siostry były smutne a on dobry, więc dziecię porównywało go z niemi i ubóstwiało. W oznaczonej godzinie przybiegała do chałupy. Gdy weszła otwierał się raj dla Jana Valjean. Jaśniał radością i czuł, że jego szczęście wzrasta szczęściem, jakie sprawiał Cozecie. Radość, którą budzimy, w drugich, ma to osobliwego, że zamiast słabnąć, jak każde odbicie, wraca ku nam jeszcze promienistszą. W godzinach rekreacji Jan Valjean patrzył na nią zdaleka jak biegała i bawiła się i wyróżniał jej śmiech od śmiechu innych dziewczątek.
Bo teraz Cozetta się śmiała.
Nawet jej twarz nieco się zmieniła. Zniknął z niej smutek ponury, śmiech to słońce, spędza zimę z ludzkiego oblicza.
Po skończonej rekreacji, gdy Cozetta wróciła na pensją, Jan Valjean patrzył w okna klassy, a w nocy wstawał by patrzeć na okna jej sypialni.
Zresztą Bóg ma swe drogi, któremi prowadzi człowieka. Klasztor, podobnie jak Cozetta, przyczynił się do podtrzymania i uzupełnienia w Janie Valjean dzieła biskupa. Pewną jest rzeczą, że cnota ma strony, któremi dotyka pychy. Stoi tam most zbudowany przez djabła. Jan Valjean, nie wiedząc może, był dość bliski tego mostu, gdy Opatrzność rzuciła go, do klasztoru Picpusa Małego; dopóki porównywał się tylko z biskupem, czuł się niegodnym i mimowolnie się upokarzał, ale od czasu jak zaczął porównywać się z ludźmi, pycha w nim rosła. Kto wie? może w końcu zwolna wróciłby do nienawiści.
Klasztor powstrzymał go na tej zgubnej pochyłości.
Było to drugie miejsce jego niewoli. W młodości w początkach życia i później świeżo jeszcze, był w innem, strasznem, okropnem miejscu, którego srogość wydawała mu się zawżdy niegodziwością sprawiedliwości i zbrodnią prawa. Dziś z galer dostał się do klasztoru i gdy pomyślał, że cierpiał na galerach, a teraz był tylko widzem klauzury, porównywał te dwa miejsca z pewną obawą.
Niekiedy wsparł się na łopacie i zwolna zatapiał w niezmierzonych głębiach marzenia.
Przypominał sobie dawnych towarzyszów, jak oni byli nędzni; wstawali o świcie i pracowali aż do nocy, zaledwie dawano im czas usnąć; spali na deskach, na których wolno im było kłaść sienniki na dwa tylko cale grube, w salach ogrzewanych jedynie w najzimniejszej porze roku; odziewali się w okropne kaftany czerwone, z łaski pozwalano im nosić spodnie płócienne w czasie wielkich upałów i opończę wełnianą w zimie; nie pili wina ani jedli mięsa, chyba gdy ich wysyłano na ciężką robotę. Żyli bez nazwiska, oznaczani numerami, przemienieni w rodzaj liczb, ze spuszczonemi oczyma, zniżonym głosem, obciętymi włosami, pod batogiem, w sromocie.
Później myśl jego zwracała się do istot, które miał przed sobą.
Istoty te miały także obcięte włosy, spuszczone oczy, zniżony głos, żyły nie w sromocie wprawdzie, ale wśród szyderstw świata, kij wprawdzie nie bił ich pleców, ale dyscyplina raniła łopatki. I one także straciły nazwiska, jakie miały między ludźmi; istnienie swoje kryły pod surowemi nazwami. Nigdy nie jadły mięsa ani piły wina; niekiedy do wieczora były bez pokarmu, odziane nie kaftanem czerwonym, ale czarnym całunem wełnianym, zaciężkim w lecie, zalekkim w zimie, nic ująć, nic dodać nie mogąc, bez odzieży płóciennej w lecie, bez okrycia wełnianego zimą, a przez sześć miesięcy oblekając włosiennice, od których dostawały gorączki. Mieszkały nie w salach opalanych w czasie ostrych mrozów, ale w celach nie ogrzewanych nigdy, spały nie na materacach grubych dwa cale, lecz na słomie. Nakoniec nie dawano im nawet spać spokojnie; co noc po całym dniu pracy, musiały ledwie odetchnąwszy po znużeniu, ledwie odgrzawszy się nieco, w chwili pierwszego snu, budzie się, wstawać i iść modlić się w mroźnej i posępnej kaplicy, ukląkłszy na kamieniu.
W pewnych dniach każda z nich kolejno klęczała na posadzce kamiennej przez dwanaście godzin, lub leżała krzyżem z wyciągnionemi rękoma.
Tamto byli mężczyźni, to kobiety.
Co zawinili ci mężczyźni? Kradli, rozbijali, gwałcili, łupili, zabijali, mordowali. Byli to rozbójnicy, fałszerze, truciciele, podpalacze, mordercy, ojcobójcy. Co zawiniły te kobiety? Nic nie zawiniły.
Z jednej strony rozbój, oszukaństwo, podstęp, gwałt, wszeteczeństwo, mężobójstwo, wszelkie rodzaje świętokradztwa, wszelkie odcienia zbrodni; z drugiej jedno tylko — niewinność.
Niewinność doskonała, uniesiona prawie tajemniczym wniebowzięciem, dotykająca jeszcze ziemi cnotą, sięgająca niebios świątobliwością.
Z jednej strony zwierzenia zbrodni, czynione po cichu. Z drugiej spowiedź z błędów, wyzwanych głośno. A jakich zbrodni! i jakich błędów!
Z jednej strony wyziewy zgnilizny, z drugiej niewysłowione wonie. Z jednej strony zaraza moralna, strzeżona pod kratą, zamknięta pod paszczą armat, i powoli pożerająca zarażonych; z drugiej czyste rozpłomienienie dusz wszystkich przy jednem ognisku. Tam ciemności, tu cień, ale cień pełen jasności, a jasności pełne promieni.
Dwa miejsca niewoli; ale w pierwszem możliwe jest oswobodzenie, przewidziane ograniczenie prawne, a wreszcie ucieczka; w drugiem niewola do śmierci, jedyna nadzieja na dalekim krańcu przyszłości, to światło swobody, które ludzie nazywają śmiercią.
W pierwszym przykuwano tylko kajdanami, tu skuwano wiarą.
Co dobywało się z pierwszego? Niezmierne przekleństwo, zgrzytanie zębów, nienawiść, złość zrozpaczona, ryk wściekły na społeczeństwo ludzkie, szyderstwo z nieba.
Co wychodziło z drugiego? Błogosławieństwo i miłość.
I w dwóch tych miejscach tak podobnych i tak różnych, dwa rodzaje istot tak odmiennych spełniały jedno i to samo dzieło — pokutę.
Jan Valjean dobrze pojmował pokutę pierwszych, pokutę osobistą, pokutę za własne grzechy, ale nie pojmował pokuty drugich, tych istot bez zarzutu i zmazy, i zapytywał się ze drżeniem: Pokuta za co? jaka pokuta?
Głos sumienia odpowiadał: najwyższe prawie boskie zaparcie się siebie i ofiara za drugich.
Zastrzegamy sobie osobiste nasze w tym względzie przekonanie; piszemy powieść tylko, i ze stanowiska Jana Valjean tłumaczymy jego wrażenia.
Miał przed oczyma najwznioślejsze zaparcie, najwyższy szczyt możliwej cnoty; niewinność co przebacza ludziom ich błędy i za nich pokutuje; niewolę dobrowolną, męczarnię chętnie przyjętą, katuszę pożądaną od dusz, które nie zgrzeszyły, aby uwolnić od niej dusze, które upadły; miłość ludzkości ginąca, w przepaściach miłości Boga, ale zawsze od niej różną, błagającą; ciche słabe istoty, z uśmiechem nagrodzonych, cierpiące nędzę skazanych.
I przypomniał sobie, że ośmielił się narzekać!
Często wśród nocy zrywał się i słuchał dziękczynnego hymnu tych istot niewinnych, a obarczonych umartwieniami, i krew ścinała mu się w żyłach lodem na myśl, że sprawiedliwie karani podnosili głos ku niebu, by złorzeczyć i bluźnić, a on, nędznik, groził pięścią Bogu.
Rzecz uderzająca, nad którą dumał głęboko niby nad cichą przestrogą samej Opatrzności: trudne a niebezpieczne wdzierania się na mury, wyrywanie z więzienia, odważanie na śmierć pewną, wszystkie usiłowania by wydostać się z tamtego miejsca pokuty, posłużyły mu na to, by dostał się do tego, w którem teraz zostawał. Byłże to symbol jego przeznaczeń?
Dom ten był także więzieniem, i z ponurej powierzchowności podobny był do owego mieszkania, z którego uciekł, a jednak nic podobnego nie przychodziło mu na myśl.
Znowu widział kraty, zamki, sztaby żelazne, które strzegły kogo? Aniołów.
Wysokie mury otaczały tam tygrysów, tu owieczki.
Było to miejsce pokuty nie kary, a jednak daleko surowsze, posępniejsze i nieubłagańsze niż tamto. Dziewice tu uginały się pod twardszem jarzmem, niż galernicy. Wiatr zimny i ostry, ów wiatr, który zamroził jego młodość, przedzierał się do okratowanej i zaryglowanej nory jastrzębi; ostrzejszy jeszcze i boleśniejszy wicher dął do klatki gołębic.
Dlaczego?
Gdy myślał o tych rzeczach cała jego dusza ginęła w przepaści wobec tej tajemnicy szczytności.
W rozmyślaniach takich ginęła pycha. Oglądał się ze wszystkich stron, czuł nędznym i często płakał. Cokolwiek weszło w jego życie od sześciu miesięcy, zawracało go ku świętym napomnieniom biskupa; Cozetta miłością, klasztor pokorą.
Niekiedy wieczorem, o zmroku, gdy ogród był pusty, widziano go klęczącego w alei pod oknem kaplicy, gdzie zajrzał pierwszej nocy po przybyciu, obrócony twarzą ku miejscu, gdzie siostra odbywała przebłaganie, modląc się rozciągnięta na kamieniu. I on się modlił, klęcząc przed tą siostrą.
Zdawało się, że nie śmiał uklęknąć bezpośrednio przed Bogiem.
Wszystko co go otaczało, ogród spokojny, wonne kwiaty, dzieci wydające radosne okrzyki, kobiety skromne a poważne i klasztor milczący — przenikało go zwolna i nieznacznie dusza jego napełniała się tem milczeniem klasztoru, tą wonią kwiatów, tą ciszą ogrodu, tą prostotą i powagą kobiet i tą radością dziatek. I pomyślał, że dwa domy Boże kolejno przyjęły go w dwóch chwilach najkrytyczniejszych życia; pierwszy, gdy wszystkie drzwi zamykały się przed nim, gdy odpychało go społeczeństwo ludzkie; drugi w chwili gdy społeczeństwo ludzkie ścigało go znowu, a więzienie już stało otworem; gdyby nie pierwsze, wpadłby znowu w występki, gdyby nie drugie, wydany by był na męki.
Całe serce jego wylewało się w uczuciach wdzięczności i kochał coraz mocniej.
Tak upłynęło lat kilka. Cozetta wzrastała.






  1. „Którzy śpią w prochu ziemi, obudzą się; jedni do życia wiecznego, drudzy na niesławę, aby widzieli ją zawsze“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.