Miasto mojej matki/Skarbonka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Skarbonka
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SKARBONKA
(Rozprawa o miłości i oszczędności zakończona wnioskiem)
I
Wstęp naukowy

Mój pierwszy, własny pieniądz zobaczyłem w objęciach matki, rano, nad wodą, oczyma płaczem zalanemi.
Zdarzenie to uważam za bardzo ważne. Mieć do czynienia z pieniędzmi, choć trochę rozumieć ich istotę, — to jakby obcować z duchami, lub zacząć naprawdę rozumieć skąd się wzięło morze i dlaczego tak a nie inaczej posuwa swe fale w przestrzeni. Przypuszczam nawet, że łatwiejby było odgadnąć konieczność i ład poruchu największych oceanów, niż siłę pieniądza. Życie bowiem oceanu nigdy chyba nie jest w sprzeczności z prawami przyrody, pieniądze natomiast, z rozumu i uczucia ludzkiego powstałe, niejednokrotnie niszczą człowieka silniej, niż najgorsza zaraza.
Każdy z nas zastanawia się w życiu, czy je mieć, czy ich nie mieć, czy z niemi poczynać, czy bez nich, czy nawet przeciw nim?
Starsi twierdzą, że przychodzi to dopiero we właściwym czasie i że przedtem my mali wolni jesteśmy od powyższych kłopotów. Twierdzę, że się mylą, że nawet gdy chcą ukryć przed nami swe położenie pieniężne, wychodzi ono na jaw. My mali bierzemy w niem udział od samego początku niedoświadczonej pamięci.
Pamiętamy wybornie, kiedy w domu szło wszystko dobrze, a kiedy nie szło. Dobre czasy poznawało się przecie natychmiast po wesołym uśmiechu starszych, żywej serdeczności, z jaką gościli przyjaciół i po różnych niespodziankach, które się raz po raz zjawiały.
Czasy złe wyglądają zupełnie inaczej. Wszystko jest wtedy jakby mrozem objęte, w pokojach tyle ciszy, po ciemnych kątach tyle samotnego myślenia.
Mówić, że mali tego nie rozumieją, to nie znać się na niczem.
W takich ciężkich chwilach naszego domu cierpiałem z pewnością nie mniej od Hannibala, który się z trudem kosztów za słonie wyprawy punickiej dorachowywał, czy od króla Batorego pod Pskowem, w puste dno kalety bijącego. Z tą tylko różnicą, że gdy oni ku rozweseleniu mieli nadwornych błaznów, ja, ty i zapewne każdy z nas małych, własną zabawą próbował starszych rozerwać w ich ciężkich czasach.
Któż z nas nie pamięta tych głośnych i za szumnych min, nie dla siebie, lecz na pokaz robionych?
Któż z nas nie pamięta więznących w gardle łez, gdy zabawa samotnie brzęczała, a nikt ze starszych nie podniósł się do niej z nad biurka i nie zbliżył...
Tak, tak, — od najmniejszej młodości musisz sobie radzić z pieniądzem. Ja się z nim też od pierwszych chwil pamięci swej porałem, — tu opowiadam jak. A mówię nie dlatego, iżby wydarzenie było osobliwe, lecz żem od wtedy aż do dziś ani w tej sprawie zmądrzał, anim nowe poglądy, czy korzyści uzyskał.
Słowem, że stoję na tem samem miejscu, z którego radbym, by mnie sąd czytelnika choć o krok naprzód ruszył.

II
Rzecz właściwa

Mój pierwszy, własny pieniądz ujrzałem oczyma pełnemi łez w śpiesznych objęciach matki. Było to w parku krakowskim, podczas nauki pływania.
Nauka pływania odbywała się w ten sposób, że doświadczeni instruktorzy-żołnierze brali uczące się panie jakby na ogromne wędy, zrobione z dużego drąga i grubego sznura, zakończonego pasem. Na wędach tych rzucone w wodę, podobne do pajaców w kraciastych bluzach i bufiastych spodenkach, pływały panie dookoła stawu, wyrzucając na komendę rękami i nogami.
Matka moja uczyła się nie na wodzie, lecz w korytarzu drewnianych łazienek na włochatym dużym materacu. Tam „na niby“ rozgarniała powietrze, podczas gdy my z bratem pływaliśmy po obu stronach na podłodze.
Aż tu dziś rano przyszedł żołnierz i wziął mamę odrazu na wędkę. Przyczepiona haczykiem do pasa zeszła sobie ze schodów. Nie głęboko, najwyżej po kolana.
Widzę ją dotąd wzrokiem mej pamięci, choć tyle lat minęło i teraz patrzę na dęby za oknom mojem wyrosłe, nie zaś na brzozy białopienne, szumiące wtedy ponad stawem. Widzę ją dotąd, — stoi w niebieskim kapturku, który odbija się w wodzie między smugami zieleni. Ręce już zamaczała, mówi coś do mnie, z palców spływają krople białe, jak iskry.
Aż raptem, — chlust do wody. Sznur wielkiej wędy naprężył się odrazu. Odbicie drzew zielonych pomieszało się z niebieską wodą, w której płynęła sobie moja matka, białe sierpy fali ramionami i nogami odpychając. Zapłakałem straszliwie, pewien, że jej już nigdy nie zobaczę, że tonie, że ją nam żołnierz zabiera. To też, mimo, że był w niebieskiej, mundurowej bluzie, bilem go pięściami, szarpałem i darłem za spodnie.
Zabulgotało na całym stawie. Z różnych stron przypływać jęły ku nam panie w różowych kostjumach. Żołnierz natychmiast przyciągnął matkę do schodów. Pamiętam, jak dziś, że kucnąwszy, wzięła mnie w spieszne, mokre, wodą spływające objęcia. Poszliśmy do kabiny po torebkę z chustką do nosa. Płakałem jeszcze przy poręczy stawu. Panie stały dokoła. Nakoniec matka wyjęła z torebki mały pularesik i dała mi na pociechę nowiutkiego centa.
— Całego, prawdziwego, nowego centa, — krzyknęły panie razem.
Był rzeczywiście nowy. W słońcu błyszczał. Po rzeźbionej jego jedynce spłoziło się światło do góry i wdół. Trzymałem go w ręce, pilnując końca wędy, na której znowu odbywało się pływanie.
Cent zaczął się pocić. Od mocnego uścisku tak mi się grzała dłoń, że musiałem miedziaka przekładać z ręki do ręki, by mi się nie wyślizgnął.
Gdyśmy wrócili do domu i siedli do obiadu, cent poszedł razem ze mną do stołu. Leżał wiernie przed moim talerzem na białym obrusie. Leżał i świecił.
Ojciec, wysłuchawszy całego wypadku, powiedział po zupie:
— Więc nagle, ni stąd, ni zowąd, masz całego centa?!
Zarumieniłem się z dumy.
— Pierwszy to raz chyba zdarza się na świecie — mówił ojciec, — żeby taki mały chłopiec miał już swoje własne pieniądze! Będziemy się musieli nad tem poważnie naradzić.
Narada odbyła się po obiedzie na bujaku. Prowadził ją wskazujący palec ojca, rozumnie nad nosem uniesiony. Okazało się, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Mój cent mógł kupić cukierków z sokiem, — za centa. Mógł kupić dla mnie tureckiego miodu, — za centa. Albo śliwkę cukrzaną na patyku. Albo figę. Albo makagiga.
Nie spodziewałem się, że jestem tak bogaty.
Można było też za niego dostać różnych „stałych“ przedmiotów.
— Trwalsze to o wiele od jedzenia. Bo cóż? Zjesz i zapomnisz. A przedmiot nie przeminie i będzie trwać dla ciebie.
Za centa można mieć farbkę żółtą, białą, zieloną, cielistą, granatową. Karmin niestety kosztował już dwa. Można też dostać nici, co prawda kiepskich, ale zawsze nici.
Z tego wszystkiego wynikło nareszcie, że można centa wydać odrazu na jedzenie, czy też na jakiś przedmiot, albo można go schować i zaoszczędzić, — żeby sobie rósł...
Nie rozumiałem, jak będzie rósł? Którędy?! Wierzyłem wówczas, że jedyną rzeczą, która naprawdę może róść, jest chleb świętojański. Chleb świętojański rósł, bo miał pestki. Pestki zasadzało się w ziemię i po kilku dniach wypuszczały białe korzonki. Cent nie miał pestek.
Wątpliwości te szybko obalił mój ojciec. Cent wyrośnie, — niech tylko ma spokój, ciemno, ciepło i niech nie będzie sam. Nie może mu się nudzić!
— Gdzież cent może mieć spokój, ciemno i gdzie się może nie nudzić?
Uznałem, że pod dywanem. Ojciec uważał, że nie, że miejsce takie czeka na mego centa w skarbonce.
— Jeżeli go nie wydasz, — powiedział z namaszczeniem, — a postanowisz zaoszczędzić. W skarbonce sobie wypocznie, potem się zagrzeje, inne centy a może nawet guldeny zaczną go namawiać, żeby się raczył pocić. Choć my, ludzie, nie będziemy tego widzieli, cent pociemku zacznie się pocić, grubieć, aż z jednego zrobią się dwa, trzy, cztery, pięć, dziewięć. Może dziesięć? Wtedy stanie się niklowym. Niklowy wysiedzi srebrnego. Srebrny wysiedzi już cały wielki placek, to znaczy guldena.
— Ale potem, dalej, nic się już nie da wysiedzieć?
— Potem, gulden, — przewidywał ojciec, — jak dobrze zasiądzie, dobrze się zastanowi, może wygrzeje dukata?!
— Za sto lat?!
— To zależy od tego, czy mu się nie będzie nudziło.
— A co cent wysiedzi za miesiąc?
— Za miesiąc już może tak zgrubieć, że się z niego dwa zrobią. Wtedy już będzie można kupić karminu. A po kilku miesiącach może kilka karminów?...
Tłumaczenie to trafiło mi odrazu do przekonania. Widziałem przed sobą dwie drogi: Drogę rozkoszy, gdybym sobie kupił cukierków, lub drogę rozsądku, jeżeli centa schowam do skarbonki.
A tu jeszcze do tego ta skarbonka!
Stała zawsze na biurku, obok kałamarza, przy kościanym sztylecie. Grzechotały w niej srebrne guldeny, szeleściły papierki, były tam podobno także złote sztuki, ale były i zwykłe „proste“ centy.
— Posłuchaj, — zawołał ojciec, wstrząsając mi skarbonką nad uchem, — drobne szemranie tuż przy ścianie, słyszysz?... Takie niecierpliwe. Małym pieniądzom zawsze się tak śpieszy, — jak dzieciom.
Skarbonka była z wypalonej gliny, prawie tak duża, jak ludzka głowa. Miała nawet wszystkie ozdoby głowy: ztyłu włosy, zprzodu twarz uśmiechniętą, nadzwyczaj podobną do subjekta, który na dole, w naszej kamienicy, w sklepie norymberskim sprzedawał zawsze nici.
Zawsze, bo ile razy przyszliśmy tam z matką, on właśnie dawał wszystko.
Był zupełnie podobny do naszej skarbonki. Taki sam rozdziałek, takie same żółte, błyszczące czoło, czarne brwi, oczy pilnie przed siebie utkwione, ta sama łatka światła na ziemniakowatym nosie, usta czerwone, grube, od ucha do ucha, z czarną szparą pomiędzy zębami.
Nazywał się Zimler, jak skarbonka, którą rodzice również nazywali Zimlerem.
— Jeżeli ci naprawdę o to chodzi, — zakończył przemowę ojciec, — możesz swemu centowi pomóc i w inny sposób. Wszyscy rozsądni ludzie tak właśnie robią. Cent będzie się mnożył w skarbonce, a ty mu z zewnątrz dopomożesz pracą. Wtedy wszystko pójdzie o wiele prędzej.
Matka nigdy się nie godziła na ów gatunek pracy, za który nam wówczas poczytywano łapanie moli. W danym jednak wypadku ojciec bardzo popierał ten rodzaj zarobku.
— Więc, jak uważasz, synu?
— A więc, — odpowiedziałem, — schowam! Tego centa schowam.
Wrzucenie centa odbyło się dosyć uroczyście. Musiałem z biurka przynieść grzechoczącego pieniędzmi Zimlera, spokojnie postawić go na stoliku od kawy. Ojciec na wszelki wypadek radził mi raz jeszcze namyślić się. Krzyknąłem zapalczywie, że to już niepotrzebne.
Nie było potrzebne. W moich myślach, w sercu kipiało całe mrowie przyszłych, nowych centów, nad któremi w oddali jakichś prędkich stu lat świecił, niby słońce, — okrągły dukacik.
Tymczasem Zimler wciąż czekał obok niebieskiej filiżanki. Na nosie błyszczała mu ta sama łatka światła, między wargami czernił się gęsty cień, nęcąc i ciągnąc niejako centa mego do środka.
— A więc? — zawołał ojciec z palcem wzniesionym do góry.
Rzuciłem miedziaka jednym śmiałym ruchem, Zimler go połknął najspokojniej w świecie.
Muszę to odrazu zaznaczyć: gliniany Zimler, którym przedtem nieraz poniewieraliśmy, którego tyle razy w wyprawie do niezbadanych źródeł świętej rzeki tułaliśmy po dywanowym Nilu, wydał mi się teraz szanowniejszym, ważniejszym a równocześnie słabszym i jakby bardziej kruchym. Bo teraz w jego środku, mając ciepło, ciemno, leżał i chyba odrazu się pocił mój przyszły karmin, może scyzoryk, może nawet piórnik, — mój nowy miedziany cent!
— Czy już urósł trochę? — pytałem po chwili.
Na drugi dzień rano pobiegłem co żywo zajrzeć w twarde oczy skarbonki. Byłem bowiem pewien, że już przybyć tam trochę musiało. Przybyło centowi, — może tylko niewidoczny dla wzroku paseczek, ale napewno przybyło.
Ludzie mówią, że oszczędność pobudza pracę. Jest to słuszne. Słowa ojca mego wcale nie poszły na marne. Pocącemu się w środku centowi zacząłem pomagać z zewnątrz. Prowadziłem teraz po całych dniach wielkie polowania na mole. Za szafą, pod stołem, w naszej dzieciarni, we wszystkich okolicach dywanu.
Była to praca ciężka i niebezpieczna. Ciężka, bo trzeba było odsuwać sprzęty, niebezpieczna, bo tak łatwo zbić się coś mogło po drodze. Ciężka, niebezpieczna a najeżona tylu prawnemi trudnościami.
Ponieważ wiele razy nadużywaliśmy zaufania ojca, który sumiennie płacił pół centa za dwadzieścia moli (za dwadzieścia, bo do więcej nie umiałem był wtedy jeszcze rachować), przeto mól zabity „nie liczył się“, o ile ktoś poważniejszy nie poświadczył jego śmierci.
Jakże tu znaleźć tego poważniejszego? Brat za brata świadczyć nie mógł, jako stronny.
Kobiety nie były dobremi świadkami. Matka pogardzała naszą krwawą pracą, kucharka Filipina nie chciała się nawet ruszyć z kuchni, odpowiadając niezmiennie, że świadek dostaje — w to, co wisz.
Pozostawał więc tylko stary służący Tomasz. Przyznać trzeba, że był świadkiem poważnym, prawdomównym. Posiadał cnoty, które oblekały go jakby rządową surowością. Służył kiedyś w wojsku, nosił bokobrody. Był dzięki nim podobny do cesarza. Gdyby świadczył naprzykład, że widział, — na trochę, na małą ociupinkę, jakby sam cesarz świadczył. Nawet, gdy świadczył, że nie widział, podobieństwo do cesarza nie zmieniało się wcale!
Ubłagać Tomasza na świadka było rzeczą niezmiernie trudną, gdyż polowanie przeszkadzało zawsze sprzątaniu.
— Mole ci tylko w głowie, — odpowiadał na prośby, jeżdżąc szybkiemi szczotkami tam i zpowrotem po posadzce.
Z powodu niechęci Tomasza praca moja nie odnosiła pożądanych wyników. Zabijałem, zabijałem, nie mając z tego żadnej prawie korzyści.
Nie dziwota, że w tych tak ciężkich czasach nieraz zazdrościłem naszemu Zimlerowi. Czyż nie byłoby lepiej być poprostu skarbonką?! Muszę gonić, szukać za kanapą, dłubać w grubych sprężynach foteli, — Zimler z wesołą łatką światła na nosie śmieje się spokojnie pomiędzy kałamarzem a kościanym sztyletem! Ja się pocę, trudzę, a w nim dlatego, że jest ciemno, ciepło, — centy same się mnożą i grubieją.
Na co wtedy chciałem zbierać tyle pieniędzy?... Nie wiem, tak samo, jak sądzę, iż najbogatsi ludzie nie wiedzą nigdy, gdzie to właściwie chcą, by ich bogactwa wiodły i prowadziły. Cel moich marzeń ciągle się zmieniał, może właśnie dlatego, że go zawsze obliczałem w centach. Raz chcę biednemu druciarzowi uskładać na buty. Potem chcę uciułać na kolej nakręcaną. Potem na wielkie papierowe pudło dużych ciastek z kremem. Potem na hełm strażacki. Ale cóż? Jedno po drugiem, buty, ciastka, kolej, jakby się łuszczyć zaczynały centami, rozdwajać, potrajać, — póki się znów z tego nie usypała jedna wielka kupa nowych, gładziutkich centów.
Za tę kupę centów wszystko można kupić prócz jednej rzeczy! Prócz ślicznej małej tacy, uwitej ze złotych kwiatów, która stoi w salonie pod lustrem.
— Dlaczego jej kupić nie można?
— Bo nie można, — odpowiedziała matka.
— Ale dlaczego?
— Bo to jest nasza dawna, stara pamiątka.
Bębniłem w nią palcami, próbowałem smaku. Śniła mi się po nocach. Już nawet udawałem, że jest moja, ale naprawdę udać się nie dało.
— Dlaczego nie można jej kupić?
— Bo nie wszystko na świecie jest do kupienia, — odburknęła matka, rozczesując przed lustrem swe piękne, długie włosy.
— Ale gdybym uzbierał naprawdę dużo pieniędzy?
— Nie uzbierasz.
I oto na tej właśnie drodze chciwości i pożądania doszedłem do prawdziwej zbrodni, a potem nad smutną, czarną przepaść prawdziwej katastrofy. Zbrodnia była bezkrwawa, lecz dotąd w sercu blizny po niej noszę, katastrofa zaś jakże żałosna!
Było to akurat po imieninach naszego katechety. Poszliśmy do niego na Mały Rynek w nowych ubraniach z białemi krawatkami pod szyją, prowadzeni przez dzielnego Tomasza. Na Małym Rynku, na drugiem piętrze, w niskich pokojach na rogu piliśmy słodkie wino, klerycy w drzwiach śpiewali, a gdy się zmierzchło, pokazał nam ksiądz wszechświat.
Była to kula granatowego szkła, usiana paciorkami, dokoła wątłym pasmem srebra przepasana. W środku, niby maluśkie rozżarzone serce płonęło nikłe światło.
— Otóż to światło w środku, — mówił katecheta, — to właśnie ziemia nasza, paciorki będą gwiazdy, a tu jest droga mleczna z planet, białych jak mleko.
Wszyscyśmy ucichli, gwiazdy zaczęły się kręcić, pas drogi mlecznej jechał wolno wgórę a ze środka kuli wypłynęła cicha muzyczka.
— Ile taki wszechświat kosztuje? — wykrzyknąłem z zapałem.
Ksiądz mnie pocałował i, wyszorowawszy szorstkiemi policzkami, odpowiedział z dumą:
— Kosztował, mój synu, chyba całego dukata.
Wszechświat ten nakręcało się małym złotym kluczykiem.
— Jeżeli ja nakręcam kluczykiem, to jakiegoż klucza, — uczył nas katecheta, — używać musi Pan Bóg, by codziennie na noc i na rano nakręcić gwiazdy, słońce i wszystkie księżyce?!
Nie kupiłbym wszechświata, bo to się złamać mogło a nakręcanie nie było takie proste. Ale żeby można choćby za dukata dostać naszą tacę?! Dla niej przecież właściwie odbywały się wszystkie polowania, dla niej musiał się pocić w skarbonce mój miedziak. Gdyśmy wrócili z imienin katechety, opowiedzieli o wszechświecie i o wszystkiem, jak było, oświadczyłem, że chcę mieć dukata, by „sobie kupić jedną rzecz“.
— Jaką rzecz? — spytała matka, kołysząc się na bujaku.
— Tacę.
— Tacy nie można kupić. To pamiątka. Nasza pamiątka, twoich rodziców, twego ojca i matki.
— Za całego dukata!
— Nie chodzi wcale o pieniądze. Taca jest pamiątką naszej młodości.
— Ale dukat jest złoty!
— Tymczasem taca ta jest tylko pozłacana, — zauważył niecierpliwie ojciec.
Z chciwości ślina mi napłynęła do ust. — Dukat jest złoty, — krzyknąłem.
Matka zaczęła się śmiać. — Wszystko jedno, czy złoty, nie sprzedamy ci przecież tacy. Wstydziłbyś się napewno kupować cokolwiek od własnych rodziców.
— W takim razie, — pamiętam, że gdym to mówił, szarpnęło się coś we mnie, jakby zwierz dziki skoczył z miejsca na miejsce, — w takim razie zaczekam. Wezmę ją sobie, jak umrzecie.
Matka zatrzymała bujaka. Nikt nic nie odpowiedział. Popatrzywszy ogromnemi oczami, spytała po chwili:
— Jak umrzemy?
Ojciec wstał, przeszedł parę razy po salonie, powtarzając raz po raz, — ho,-ho,-ho. Ho,-ho,-ho. — Poczem stanąwszy na środku dywanu, zawołał:
— Kto wie, za dukata możebym ci sprzedał?... Ale czy potrafisz czekać tak cierpliwie? Ileż lat będzie musiał grubieć twój mały cent, by wysiedzieć złotego dukata? Pomyśl tylko sam.
Musiałem o tem myśleć naprawdę sam, jemu się ani śniło martwić — Zimlerowi. Stał spokojnie na biurku, przez otwarte drzwi salonu widać było łatkę światła na nosie i cień w szparze uśmiechniętych ust. Jakby to wcale nie o niego chodziło.
— Tak, za dukata, — powtórzył ojciec, — sprzedałbym może tę tacę, kto wie?
Któż więc wyobrazić sobie zdoła moją radość, gdy po kilku tygodniach nadszedł mój dzień imienin i gdy dostałem od ojca prawdziwego dukata.
Oto śliczny ranek kwietniowy, oto nad Rynkiem niebo czyste, błękitne i lekkie, jakby od lada powiewu zerwać się miało, by wyżej gdzieś jeszcze polecieć. Oto ubieram się prędko a wszystkie sęki podłogi mrugają do mnie spękaną źrenicą. Oto idę „jakby nigdy nic“ do pokoju rodziców a tymczasem każdy mój krok huczy imieninami.
Rodzice siedzą pod oknem, piją kawę z niebieskich filiżanek. Za nimi, w głębi na rynku wszystkie białe maszkary Sukiennic śmieją się uroczyście. Matka zmrużyła powieki i patrzy, — jak mówiliśmy wtedy, — swoim wzrokiem dalekim.
Objęliśmy się mocno, widzę tuż przed sobą dobre, kochane twarze, czuję na plecach ramiona imieninowego uścisku. Stoję jeszcze przy stole aż tu ojciec strzepuje z serwetki na obrus dukata!
Złoty krążek cichutko zadzwonił, przebiegł między solniczką a masłem i spoczął grzecznie na brzegu serwety.
— To dla ciebie na imieniny, — ojciec pocałował mnie w czoło, — zrobisz z nim, co ci się będzie podobało.
Ucieszyłem się szalenie! Tylko to jedno słowo odtworzyć zdoła taką radość.
— Namyśl się, co zrobisz. Możesz przedewszystkiem, skoroś tak bardzo chciał, kupić od nas tacę. Będzie nam przykro rozstawać się z tak miłą pamiątką, ale jeżeli nam dasz zarobić całego dukata?... Bądź co bądź taca jest tylko pozłacana...
Słuchałem niespokojnie.
— Możesz także, — znów palec wskazujący zaczął prowadzić naradę, — nic nie kupować. Poprostu mieć złotą monetę dla własnej zabawy. Oczywiście, nie wolno nawet dukata brać do ust. Ale możesz się nim bawić. Obawiałbym się w tym wypadku tylko jednego: że go zgubisz. Możesz go też oddać Zimlerowi?! Jak miedzianego centa. Dukat w cieple, w cichości, w towarzystwie innych pieniędzy zacznie się pocić, grubieć i kto wie, czy drugiego nie wysiedzi? Cóż ty na to?
Słuchałem z prawdziwą niechęcią. Gdzieś daleka pod spodem mego szczęścia czułem już nawet pewną złość do ojca. Przeszkadzał mi temi radami. Gdy się nareszcie przemowa skończyła, poszedłem cieszyć się pod fotel. Dukat leżał sam jeden na wielkiem, aksamitnem siedzeniu, a ja, naprzeciw niego, cieszyłem się, tyle jednak równocześnie trosk przeżywając!
Czy mógłbym zgubić dukata? Taki przedmiot pamięta się i trzyma mocno w garści. Czy go oddać za tacę? Cienka, pozłacana... Takie marne głupstwo służy jako pamiątka. Powinni byli mieć pamiątkę złotą. Nie kupię już karminów. Pocóż mi aż tyle?
Może schować dukata do Zimlera?... I wtedy poraziła mą duszę ta myśl ohydna: jeżeli dukat wysiedzi drugiego, — ojciec mi go już nie odda! Nikt nie pozwoli, bym miał odrazu aż dwie złote monety!
Nie było wcale radości pod fotelem. Zato gdy pokazałem starszemu bratu! Błagał, bym mu dał dukata choć na chwilę potrzymać. Kazałem długo błagać a potem nie dałem. Pozwoliłem tylko patrzeć i to bardzo krótko.
— Przecież ci nie ubędzie.
Odpowiedziałem, że właśnie ubędzie.
— Ubędzie, — krzyknął ze złośliwym triumfem, — bo i tak wkońcu zgubisz.
Ale zato gdy pokazałem starej Filipinie?! Aż się zatrzęsła z gniewu.
A Tomasz?
— Możesz sobie, — powiedział, — zawiesić teraz na kołku swoje polowania; za dwa lata tegobyś nie wyrobił.
Przypatrzył się nabożnie dukatowi, spróbował go na zębie i, wzruszywszy ramionami:
— Tylko widzisz, że co? Że ty go zgubisz zaraz.
Wszyscy się bali, że zgubię i wszyscy mi odrazu coś innego radzili. Radzili co mam zrobić, że mi się w głowie od tych rad mąciło. To, tamto i dwudzieste.
— Może już zgubiłeś, — ucieszył się wuj Gucio, który przyszedł na obiad. — Zaręczam ci, żeś zgubił!
Krew uderzyła mi do głowy. Nie miałem dukata w rękach, nie leżał nigdzie, nie było go w kieszeniach. Rzuciłem się na Gucia z pięściami. Gucia, którego zawsze tak bardzo kochaliśmy, obszukałem skwapliwie, wyrzucając mu portfel, szczoteczkę do wąsów, ołówek i notes na podłogę.
— Rewidujesz mnie, — mówił, śmiejąc się wyniośle, — jak prawdziwego złoczyńcę.
Płakałem „na cały dom“. Tymczasem dukat się znalazł. Był! Owinięty w płócienko leżał w kieszeni na piersiach. Przy wszystkich świadkach znalazł go Gucio u mnie.
— Sam go przecież zawijałeś w gałganek.
Prawda!
Ojciec pokiwał głową, rzuciłem się Guciowi na szyję a odzyskanego dukata pocałowałem w prawą stronę z rycerzem.
— Widzisz, już go całujesz, — zauważył ojciec, — a mówiłem, żeby nie dotykać ustami. Pieniądze nigdy nie są całkiem czyste.
Poszliśmy na obiad.
Obiad składał się z najulubieńszych moich potraw: — Zupa grochowa z sucharkami. Kotlety z buraczkami. Ryż ze śmietaną i z konfiturami.
Ale czy mogłem jeść? Nie mogłem. Gucio był coraz bardziej pewien, że go zgubię.
— Jeżeli już w przeciągu paru godzin zaszedł taki wypadek, jak dziś przed obiadem, to mi wolno przypuszczać, że za kilka dni dukat znajdzie się poprostu na dnie Wisły.
Ojciec nie widział tych wszystkich spraw aż tak czarno, był jednak ciągle za powierzeniem dukata Zimlerowi. Oczywiście, jeżeli przypadkiem nie zechcę sobie kupić drogiej moim rodzicom pamiątki, to znaczy tej świetnej tacy, która czeka cierpliwie pod lustrem.
Z jak podstępnym naciskiem powiedział słowo „świetnej“. Miałem na niej stracić połowę dukata!
Tak przeszedł cały obiad. Pili sobie jeszcze czarną kawę, nam pozwolono już wstać.
Starszy brat nie chciał teraz wcale ani błagać, ani chociażby tylko, „żeby razem być”. Siedziałem sam pod bujakiem i patrzyłem, jak ojciec miesza kawę łyżeczką. Patrzyłem na niego z ukrytą nienawiścią. Oddać dukata teraz do skarbonki, żeby go nigdy więcej nie zobaczyć?...
Poszedłem do drugiego pokoju naradzić się z samym Zimlerem. Ale Zimler, — jak Zimler. Łatka światła błyszczała mu na nosie, oczy patrzały prosto na odbitkę Grunwaldu Matejki, w głębi warg uśmiechniętych ciągnął się gęsty cień. Tam za tym cieniem jest ciepło, ciemno, cicho, tam się pieniądz nie nudzi i rośnie!
Śmiać się znów z czegoś zaczęli wszyscy przy czarnej kawie. Nie wiem dlaczego, wziąłem wtedy dukata i bez chwili namysłu jednym mocnym łykiem połknąłem.
Sam sobie będę skarbonką!! I kto teraz powędruje na dno Wisły? Chciałem to przedewszystkiem „za karę“ powiedzieć Guciowi. Ciągle rozmawiał, nie można było zacząć. Dopiero, gdy wychodził, w samych drzwiach przedpokoju: — Żebyś wiedział, Guciu, nie ciesz się, dukat jest tu!!
Przytem wypiąłem brzuch.
— Co?! — krzyknął Gucio.
— Teraz mu będzie dobrze, — rzekł poważnie Tomasz, wyprostowany w drzwiach.
Gucio odłożył kapelusz, laskę, rękawiczki, wziął mnie za rękę i, wołając przez wszystkie pokoje, — połknął, połknął, — zawrócił do ojca.
— Wyobraź sobie, — rzekł, — twój syn połknął dukata.
Matka zerwała się z krzesła. Ojciec popatrzył na mnie, podniósł wgórę brwi, wysunął z nich groźnie na pokój palec wskazujący i wyrzekł jedno krótkie słowo:
— Rycynus!
Matka pobiegła do szafki, zawołała na Tomasza o piwo, nawet jeszcze zdążyła na dnie filiżanki z czarną kawą przygotować „kanarka“. Ale ojciec stanowczo:
— Żadnych piw. Żadnych kanarków. Zwykły goły rycynus. Goły!!
Rycynus pod dowództwem samego ojca, bez słowa litości, bez udziału, pomocy, obietnic i uśmiechów matki, rycynus do wypicia ze szklanki, gdy nikt człowiekowi dziurek od nosa miłosiernie nie ściśnie. Goły rycynus, zakończony spokojnemi słowami:
— Usta sobie wytrzesz cytryną.
Usta sobie wytarłem cytryną i czekałem w pokoju ojca, płacząc gorzko.
Po przeszło dwóch godzinach, mierzonych na zegarku, wszyscy zostali wezwani do sprawy. Wszyscy, których mą pychą z chciwości płynącą upokorzyłem w ciągu tego dnia. Wszyscy, prócz kobiet.
— Prócz twojej biednej matki, przed którą zapewne zginąłbyś ze wstydu. Prócz starej Filipiny, której siwe włosy zasługują na należny szacunek. — Powiedziawszy to, dodał ojciec, w ostatniej niejako chwili, jeden zwięzły wykrzyknik: — Ha, trudno!!
Gucio siedział na krześle z kapeluszem, laską, rękawiczkami w rękach, stroskany Tomasz, przygotowawszy niewybredne instrumentarjum, potrzebne po zażyciu rycynusu, ponuro się ode mnie odwracał. Mój starszy brat, na biurku taca i wesoły Zimler, — byli wszyscy.
Z moich biednych wnętrzności wypadł nareszcie imieninowy dukat.
— Oto koniec chciwości, — rzekł ojciec, — prawdziwie nędzny koniec.
— Że nawet szkoda, proszę łaski pana, — stwierdził godnie Tomasz.
Wszystkie okna mieszkania szeroko otwarto, jak po wielkiem nieszczęściu. Wszyscy się ze mną znowu pogodzili i wszyscy obiecali nie mówić nigdy więcej o dukacie.
W parę tygodni po tym smutnym wypadku, pewnego wieczora, gdy słońce zachodziło za ratuszową wieżą, złocąc kamienne listwy brunatnych Sukiennic i gdy jaskółki latały, jak zwykle, szerokim, głośnym wieńcem wokoło wianuszka Marjackiej wieży, zawołał nas ojciec do siebie. Siedział przy biurku. W jednej ręce trzymał lśniącą głowę Zimlera, w drugiej kościany sztylet.
Matka z wesołym uśmiechem huśtała się cicho na bujaku.
— Otóż, moi chłopcy, — ojciec zwrócił się do mnie, — widzieliście, że cały rok odkładałem do tej glinianej pałki tak zwane oszczędności. To znaczy, wszystko, co zostawało mi z zarobku po opędzeniu kosztów na życie całego naszego domu. Możeby istotnie było dobrze odkładać tak z roku na rok. Ty wiesz przecie, — tu znów przemyślnie zwrócił się tylko do mnie, — jak bardzo lubią pieniądze swoje własne towarzystwo. Przypuszczam, że odkładając tak, zapewnilibyśmy sobie starość a wam spokojne i wygodne studja.
Odwrócił Zimlera twarzą w stronę biurka i przesuwając sztyletem między uśmiechniętemi wargami skarbonki, jął wyciągać poszczególne monety.
— Ale, moi kochani chłopcy, o to właśnie chodzi, że ta pałka, ten Zimler, stojąc tu na biurku i czekając na moje oszczędności, najniepotrzebniej w świecie przypomina mi rzeczy, o których nikt z przyjemnością nie myśli. Starość nie jest wcale znów tak arcymiłą rzeczą. Bynajmniej się też nie śpieszę do tego, byście prędko mieli wyrastać z wieku, w którym, co prawda zaledwie jako tako, ale przecież można sobie jeszcze z wami dać radę.
— I dlatego, — przez słowa te leciał coraz bystrzejszy deszcz srebnych pieniędzy, — postanowiłem wypompować z pana Zimlera wszystko. Za to, co pan Zimler raczył przechowywać przez cały rok, postanowiłem zrobić nam, waszym rodzicom, jakąś przyjemność.
Po tym wstępie trzasnął ojciec rączką sztyletu w rzeźbiony rozdziałek Zimlera. Głowa się rozleciała, w skorupach zaszeleściły papiery a ojciec z okrzykiem „co za ulga“, — prawił dalej:
— Jakąś przyjemność. Mianowicie postanowiliśmy odbyć podróż. Wy będziecie przez całe lato u babci. Matka wasza, która nigdy dotąd zagranicą nie była, zobaczy szeroki świat i odetchnie trochę innem powietrzem.
— Tak, tak, mój stary durniu, — kończył nasz ojciec przemówienie, niewiadomo, czy do siebie, czy do skorup Zimlera kierując wesołe choć obraźliwe słowa.
— A mój cent? — krzyknąłem stroskany.
— Twój cent? No więc jakto, nie widzisz?! — Ojciec wybrał z kupki dużą, niklową monetę i podał mi ją uprzejmie. — Patrz, co wysiedział twój cent. Doskonała rzecz taki nikiel, choć przyznam ci się otwarcie, że wolałem twojego dukata. Kto wie, czy jemu właśnie nie zawdzięcza teraz Zimler swego fatalnego końca. Moglibyście sobie podać ręce, Zimler z pewnością nie czuje się lepiej, niż ty po rycynusie.
Rodzice wyjechali w szeroki świat, odetchnąć trochę innem powietrzem, — myśmy lato spędzili na wsi u babki, niklową monetę oddałem do schowania Tomaszowi.
Na jesieni spotkaliśmy się w Krakowie w naszem przez tyle miesięcy zapomnianem mieszkaniu. Na stole już czekały nakręcone pociągi, ojciec miał nowy płaszcz w kolorową kratę, nowe trzewiki skrzypiące po zagranicznemu a matka suknię, która się mieniła trzema kolorami.
— Patrzcie tylko, — wołał głośno ojciec, — jak się wybornie spisał ten nasz poczciwy Zimler? Wszystko — on. On — pociągi. On — suknię mieniącą. On — dalekie tyrolskie góry.
On góry, on — przeczyste, zimne jeziora, do których matka wrzucała cukierki, patrząc i widząc, jak osiadają między kamykami.
Byliśmy szczęśliwi, ja się tak bardzo cieszyłem, że pobiegłem zaraz do naszego Tomasza, by mi oddał mój pieniądz niklowy. Ale u Tomasza nie umiała niczego wysiedzieć błyszcząca niklówka. Zapewne dlatego, że był biedny, — nie miała towarzystwa.
To nic!
Wziąłem ją i choć nigdy dotąd do sklepu nie chodziłem sam, zleciałem nadół do naszej kamienicy, gdzie był sklep norymberski.
Żeby z radości kupić dla matki najlepszych nici D. M. C.
Gdy mnie ogarnął ścisk tylu pań nieznanych, gdy podszedł do mnie prawdziwy pan Zimler z łatką światła na nosie, z cieniem w szerokich ustach i z metrem, sterczącym w kieszeni, — zapomniałem, czego chcę.
Gdy mi nareszcie Zimler zawinął te nici, okazało się, że nie mam niklówki. Wyśliznęła się widocznie ze spoconych palców, może się gdzieś pod ladę zatoczyła?
— Nikt tu kawalerowi, — rzekł uprzejmie pan Zimler, — tej niklówki nie zje. Jeśli tylko znajdziemy, zaraz odeślemy na górę.
Ale nie odesłali, wcale nie znaleźli, może dotąd tam leży, gdzieś w starym, ciemnym sklepie. Gdybym ją miał, możeby mi wrócił dawny prosty sposób porania się z pieniędzmi. A tak, jakby nazawsze coś się już przerwało i ciągle stoję na tem samem miejscu.

III
Wniosek

Ani siebie nie umiem osądzić, ani starszych, ani nawet własnych rodziców.
Czy dobrze się stało, że nie czekali, by im gliniany Zimler zbierał grosze na starość?
Nie trzeba niczego ukrywać, każdy z naszych bliskich wie przecież, że wkońcu przyszła kiedyś taka jesień i ciemny, głuchy dzień, w którym wszystko sprzedać trzeba było i nasz fortepian i meble i nawet pozłacaną pamiątkę młodości, tę starą cienką tacę, co tak cierpliwie czekała pod lustrem.
A co do mnie samego? Nie powinienem skrywać, żem się wcale nie dorobił. Jestem raczej biedny, niż bogaty, pieniędzy trzymać nie umiałem, „Zimlera“ u siebie w domu nigdy nie zaprowadziłem.
Czy pieniędzy szanować nie umiem dlatego, że chciwość moją kiedyś tak srogo ukarano, czy że za ostatnią niklówkę zaraz dary kupować pragnąłem?... Sądzę, że nie dlatego, ani dla tamtego, lecz, — tu odgadniemy pewną tajemnicę:
Nie umiem szanować pieniędzy, bom pierwszego centa dostał za skarby, złotym i brylantowym majątkiem nawet nie kupione, — za łzy miłości i największego na świecie przywiązania.
Tak, tak, przez całe życie grosza doliczyć się nie mogę. Zgoda na to, zgoda. Ale myślę, że może dlatego całe życie pamiętam objęcie matczyne, świeżą wodą poranku spływające. Sądzę, że właśnie owa pamięć wróży mi ciągle jeszcze jak najlepszą przyszłość.
A Zimler? Jak to Zimler. Uśmiecha się w najróżniejszych miejscach najróżniejszych krajów, z za każdej lady nęci gęstym cieniem, skrytym w szeroko rozciągniętych ustach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.