Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Matka zatrzymała bujaka. Nikt nic nie odpowiedział. Popatrzywszy ogromnemi oczami, spytała po chwili:
— Jak umrzemy?
Ojciec wstał, przeszedł parę razy po salonie, powtarzając raz po raz, — ho,-ho,-ho. Ho,-ho,-ho. — Poczem stanąwszy na środku dywanu, zawołał:
— Kto wie, za dukata możebym ci sprzedał?... Ale czy potrafisz czekać tak cierpliwie? Ileż lat będzie musiał grubieć twój mały cent, by wysiedzieć złotego dukata? Pomyśl tylko sam.
Musiałem o tem myśleć naprawdę sam, jemu się ani śniło martwić — Zimlerowi. Stał spokojnie na biurku, przez otwarte drzwi salonu widać było łatkę światła na nosie i cień w szparze uśmiechniętych ust. Jakby to wcale nie o niego chodziło.
— Tak, za dukata, — powtórzył ojciec, — sprzedałbym może tę tacę, kto wie?
Któż więc wyobrazić sobie zdoła moją radość, gdy po kilku tygodniach nadszedł mój dzień imienin i gdy dostałem od ojca prawdziwego dukata.
Oto śliczny ranek kwietniowy, oto nad Rynkiem niebo czyste, błękitne i lekkie, jakby od lada powiewu zerwać się miało, by wyżej gdzieś jeszcze polecieć. Oto ubieram się prędko a wszystkie sęki podłogi mrugają do mnie spękaną źrenicą. Oto idę „jakby nigdy nic“ do pokoju rodziców a tymczasem każdy mój krok huczy imieninami.
Rodzice siedzą pod oknem, piją kawę z niebieskich filiżanek. Za nimi, w głębi na rynku wszystkie białe