Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli ci naprawdę o to chodzi, — zakończył przemowę ojciec, — możesz swemu centowi pomóc i w inny sposób. Wszyscy rozsądni ludzie tak właśnie robią. Cent będzie się mnożył w skarbonce, a ty mu z zewnątrz dopomożesz pracą. Wtedy wszystko pójdzie o wiele prędzej.
Matka nigdy się nie godziła na ów gatunek pracy, za który nam wówczas poczytywano łapanie moli. W danym jednak wypadku ojciec bardzo popierał ten rodzaj zarobku.
— Więc, jak uważasz, synu?
— A więc, — odpowiedziałem, — schowam! Tego centa schowam.
Wrzucenie centa odbyło się dosyć uroczyście. Musiałem z biurka przynieść grzechoczącego pieniędzmi Zimlera, spokojnie postawić go na stoliku od kawy. Ojciec na wszelki wypadek radził mi raz jeszcze namyślić się. Krzyknąłem zapalczywie, że to już niepotrzebne.
Nie było potrzebne. W moich myślach, w sercu kipiało całe mrowie przyszłych, nowych centów, nad któremi w oddali jakichś prędkich stu lat świecił, niby słońce, — okrągły dukacik.
Tymczasem Zimler wciąż czekał obok niebieskiej filiżanki. Na nosie błyszczała mu ta sama łatka światła, między wargami czernił się gęsty cień, nęcąc i ciągnąc niejako centa mego do środka.
— A więc? — zawołał ojciec z palcem wzniesionym do góry.
Rzuciłem miedziaka jednym śmiałym ruchem, Zimler go połknął najspokojniej w świecie.