Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I oto na tej właśnie drodze chciwości i pożądania doszedłem do prawdziwej zbrodni, a potem nad smutną, czarną przepaść prawdziwej katastrofy. Zbrodnia była bezkrwawa, lecz dotąd w sercu blizny po niej noszę, katastrofa zaś jakże żałosna!
Było to akurat po imieninach naszego katechety. Poszliśmy do niego na Mały Rynek w nowych ubraniach z białemi krawatkami pod szyją, prowadzeni przez dzielnego Tomasza. Na Małym Rynku, na drugiem piętrze, w niskich pokojach na rogu piliśmy słodkie wino, klerycy w drzwiach śpiewali, a gdy się zmierzchło, pokazał nam ksiądz wszechświat.
Była to kula granatowego szkła, usiana paciorkami, dokoła wątłym pasmem srebra przepasana. W środku, niby maluśkie rozżarzone serce płonęło nikłe światło.
— Otóż to światło w środku, — mówił katecheta, — to właśnie ziemia nasza, paciorki będą gwiazdy, a tu jest droga mleczna z planet, białych jak mleko.
Wszyscyśmy ucichli, gwiazdy zaczęły się kręcić, pas drogi mlecznej jechał wolno wgórę a ze środka kuli wypłynęła cicha muzyczka.
— Ile taki wszechświat kosztuje? — wykrzyknąłem z zapałem.
Ksiądz mnie pocałował i, wyszorowawszy szorstkiemi policzkami, odpowiedział z dumą:
— Kosztował, mój synu, chyba całego dukata.
Wszechświat ten nakręcało się małym złotym kluczykiem.
— Jeżeli ja nakręcam kluczykiem, to jakiegoż klucza, — uczył nas katecheta, — używać musi Pan Bóg,