Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trudzę, a w nim dlatego, że jest ciemno, ciepło, — centy same się mnożą i grubieją.
Na co wtedy chciałem zbierać tyle pieniędzy?... Nie wiem, tak samo, jak sądzę, iż najbogatsi ludzie nie wiedzą nigdy, gdzie to właściwie chcą, by ich bogactwa wiodły i prowadziły. Cel moich marzeń ciągle się zmieniał, może właśnie dlatego, że go zawsze obliczałem w centach. Raz chcę biednemu druciarzowi uskładać na buty. Potem chcę uciułać na kolej nakręcaną. Potem na wielkie papierowe pudło dużych ciastek z kremem. Potem na hełm strażacki. Ale cóż? Jedno po drugiem, buty, ciastka, kolej, jakby się łuszczyć zaczynały centami, rozdwajać, potrajać, — póki się znów z tego nie usypała jedna wielka kupa nowych, gładziutkich centów.
Za tę kupę centów wszystko można kupić prócz jednej rzeczy! Prócz ślicznej małej tacy, uwitej ze złotych kwiatów, która stoi w salonie pod lustrem.
— Dlaczego jej kupić nie można?
— Bo nie można, — odpowiedziała matka.
— Ale dlaczego?
— Bo to jest nasza dawna, stara pamiątka.
Bębniłem w nią palcami, próbowałem smaku. Śniła mi się po nocach. Już nawet udawałem, że jest moja, ale naprawdę udać się nie dało.
— Dlaczego nie można jej kupić?
— Bo nie wszystko na świecie jest do kupienia, — odburknęła matka, rozczesując przed lustrem swe piękne, długie włosy.
— Ale gdybym uzbierał naprawdę dużo pieniędzy?
— Nie uzbierasz.