Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koło wianuszka Marjackiej wieży, zawołał nas ojciec do siebie. Siedział przy biurku. W jednej ręce trzymał lśniącą głowę Zimlera, w drugiej kościany sztylet.
Matka z wesołym uśmiechem huśtała się cicho na bujaku.
— Otóż, moi chłopcy, — ojciec zwrócił się do mnie, — widzieliście, że cały rok odkładałem do tej glinianej pałki tak zwane oszczędności. To znaczy, wszystko, co zostawało mi z zarobku po opędzeniu kosztów na życie całego naszego domu. Możeby istotnie było dobrze odkładać tak z roku na rok. Ty wiesz przecie, — tu znów przemyślnie zwrócił się tylko do mnie, — jak bardzo lubią pieniądze swoje własne towarzystwo. Przypuszczam, że odkładając tak, zapewnilibyśmy sobie starość a wam spokojne i wygodne studja.
Odwrócił Zimlera twarzą w stronę biurka i przesuwając sztyletem między uśmiechniętemi wargami skarbonki, jął wyciągać poszczególne monety.
— Ale, moi kochani chłopcy, o to właśnie chodzi, że ta pałka, ten Zimler, stojąc tu na biurku i czekając na moje oszczędności, najniepotrzebniej w świecie przypomina mi rzeczy, o których nikt z przyjemnością nie myśli. Starość nie jest wcale znów tak arcymiłą rzeczą. Bynajmniej się też nie śpieszę do tego, byście prędko mieli wyrastać z wieku, w którym, co prawda zaledwie jako tako, ale przecież można sobie jeszcze z wami dać radę.
— I dlatego, — przez słowa te leciał coraz bystrzejszy deszcz srebnych pieniędzy, — postanowiłem wypompować z pana Zimlera wszystko. Za to, co pan Zimler