Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usta sobie wytarłem cytryną i czekałem w pokoju ojca, płacząc gorzko.
Po przeszło dwóch godzinach, mierzonych na zegarku, wszyscy zostali wezwani do sprawy. Wszyscy, których mą pychą z chciwości płynącą upokorzyłem w ciągu tego dnia. Wszyscy, prócz kobiet.
— Prócz twojej biednej matki, przed którą zapewne zginąłbyś ze wstydu. Prócz starej Filipiny, której siwe włosy zasługują na należny szacunek. — Powiedziawszy to, dodał ojciec, w ostatniej niejako chwili, jeden zwięzły wykrzyknik: — Ha, trudno!!
Gucio siedział na krześle z kapeluszem, laską, rękawiczkami w rękach, stroskany Tomasz, przygotowawszy niewybredne instrumentarjum, potrzebne po zażyciu rycynusu, ponuro się ode mnie odwracał. Mój starszy brat, na biurku taca i wesoły Zimler, — byli wszyscy.
Z moich biednych wnętrzności wypadł nareszcie imieninowy dukat.
— Oto koniec chciwości, — rzekł ojciec, — prawdziwie nędzny koniec.
— Że nawet szkoda, proszę łaski pana, — stwierdził godnie Tomasz.
Wszystkie okna mieszkania szeroko otwarto, jak po wielkiem nieszczęściu. Wszyscy się ze mną znowu pogodzili i wszyscy obiecali nie mówić nigdy więcej o dukacie.
W parę tygodni po tym smutnym wypadku, pewnego wieczora, gdy słońce zachodziło za ratuszową wieżą, złocąc kamienne listwy brunatnych Sukiennic i gdy jaskółki latały, jak zwykle, szerokim, głośnym wieńcem wo-