Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sam sobie będę skarbonką!! I kto teraz powędruje na dno Wisły? Chciałem to przedewszystkiem „za karę“ powiedzieć Guciowi. Ciągle rozmawiał, nie można było zacząć. Dopiero, gdy wychodził, w samych drzwiach przedpokoju: — Żebyś wiedział, Guciu, nie ciesz się, dukat jest tu!!
Przytem wypiąłem brzuch.
— Co?! — krzyknął Gucio.
— Teraz mu będzie dobrze, — rzekł poważnie Tomasz, wyprostowany w drzwiach.
Gucio odłożył kapelusz, laskę, rękawiczki, wziął mnie za rękę i, wołając przez wszystkie pokoje, — połknął, połknął, — zawrócił do ojca.
— Wyobraź sobie, — rzekł, — twój syn połknął dukata.
Matka zerwała się z krzesła. Ojciec popatrzył na mnie, podniósł wgórę brwi, wysunął z nich groźnie na pokój palec wskazujący i wyrzekł jedno krótkie słowo:
— Rycynus!
Matka pobiegła do szafki, zawołała na Tomasza o piwo, nawet jeszcze zdążyła na dnie filiżanki z czarną kawą przygotować „kanarka“. Ale ojciec stanowczo:
— Żadnych piw. Żadnych kanarków. Zwykły goły rycynus. Goły!!
Rycynus pod dowództwem samego ojca, bez słowa litości, bez udziału, pomocy, obietnic i uśmiechów matki, rycynus do wypicia ze szklanki, gdy nikt człowiekowi dziurek od nosa miłosiernie nie ściśnie. Goły rycynus, zakończony spokojnemi słowami:
— Usta sobie wytrzesz cytryną.