Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale czy mogłem jeść? Nie mogłem. Gucio był coraz bardziej pewien, że go zgubię.
— Jeżeli już w przeciągu paru godzin zaszedł taki wypadek, jak dziś przed obiadem, to mi wolno przypuszczać, że za kilka dni dukat znajdzie się poprostu na dnie Wisły.
Ojciec nie widział tych wszystkich spraw aż tak czarno, był jednak ciągle za powierzeniem dukata Zimlerowi. Oczywiście, jeżeli przypadkiem nie zechcę sobie kupić drogiej moim rodzicom pamiątki, to znaczy tej świetnej tacy, która czeka cierpliwie pod lustrem.
Z jak podstępnym naciskiem powiedział słowo „świetnej“. Miałem na niej stracić połowę dukata!
Tak przeszedł cały obiad. Pili sobie jeszcze czarną kawę, nam pozwolono już wstać.
Starszy brat nie chciał teraz wcale ani błagać, ani chociażby tylko, „żeby razem być”. Siedziałem sam pod bujakiem i patrzyłem, jak ojciec miesza kawę łyżeczką. Patrzyłem na niego z ukrytą nienawiścią. Oddać dukata teraz do skarbonki, żeby go nigdy więcej nie zobaczyć?...
Poszedłem do drugiego pokoju naradzić się z samym Zimlerem. Ale Zimler, — jak Zimler. Łatka światła błyszczała mu na nosie, oczy patrzały prosto na odbitkę Grunwaldu Matejki, w głębi warg uśmiechniętych ciągnął się gęsty cień. Tam za tym cieniem jest ciepło, ciemno, cicho, tam się pieniądz nie nudzi i rośnie!
Śmiać się znów z czegoś zaczęli wszyscy przy czarnej kawie. Nie wiem dlaczego, wziąłem wtedy dukata i bez chwili namysłu jednym mocnym łykiem połknąłem.