Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przypatrzył się nabożnie dukatowi, spróbował go na zębie i, wzruszywszy ramionami:
— Tylko widzisz, że co? Że ty go zgubisz zaraz.
Wszyscy się bali, że zgubię i wszyscy mi odrazu coś innego radzili. Radzili co mam zrobić, że mi się w głowie od tych rad mąciło. To, tamto i dwudzieste.
— Może już zgubiłeś, — ucieszył się wuj Gucio, który przyszedł na obiad. — Zaręczam ci, żeś zgubił!
Krew uderzyła mi do głowy. Nie miałem dukata w rękach, nie leżał nigdzie, nie było go w kieszeniach. Rzuciłem się na Gucia z pięściami. Gucia, którego zawsze tak bardzo kochaliśmy, obszukałem skwapliwie, wyrzucając mu portfel, szczoteczkę do wąsów, ołówek i notes na podłogę.
— Rewidujesz mnie, — mówił, śmiejąc się wyniośle, — jak prawdziwego złoczyńcę.
Płakałem „na cały dom“. Tymczasem dukat się znalazł. Był! Owinięty w płócienko leżał w kieszeni na piersiach. Przy wszystkich świadkach znalazł go Gucio u mnie.
— Sam go przecież zawijałeś w gałganek.
Prawda!
Ojciec pokiwał głową, rzuciłem się Guciowi na szyję a odzyskanego dukata pocałowałem w prawą stronę z rycerzem.
— Widzisz, już go całujesz, — zauważył ojciec, — a mówiłem, żeby nie dotykać ustami. Pieniądze nigdy nie są całkiem czyste.
Poszliśmy na obiad.
Obiad składał się z najulubieńszych moich potraw: — Zupa grochowa z sucharkami. Kotlety z buraczkami. Ryż ze śmietaną i z konfiturami.