Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słuchałem z prawdziwą niechęcią. Gdzieś daleka pod spodem mego szczęścia czułem już nawet pewną złość do ojca. Przeszkadzał mi temi radami. Gdy się nareszcie przemowa skończyła, poszedłem cieszyć się pod fotel. Dukat leżał sam jeden na wielkiem, aksamitnem siedzeniu, a ja, naprzeciw niego, cieszyłem się, tyle jednak równocześnie trosk przeżywając!
Czy mógłbym zgubić dukata? Taki przedmiot pamięta się i trzyma mocno w garści. Czy go oddać za tacę? Cienka, pozłacana... Takie marne głupstwo służy jako pamiątka. Powinni byli mieć pamiątkę złotą. Nie kupię już karminów. Pocóż mi aż tyle?
Może schować dukata do Zimlera?... I wtedy poraziła mą duszę ta myśl ohydna: jeżeli dukat wysiedzi drugiego, — ojciec mi go już nie odda! Nikt nie pozwoli, bym miał odrazu aż dwie złote monety!
Nie było wcale radości pod fotelem. Zato gdy pokazałem starszemu bratu! Błagał, bym mu dał dukata choć na chwilę potrzymać. Kazałem długo błagać a potem nie dałem. Pozwoliłem tylko patrzeć i to bardzo krótko.
— Przecież ci nie ubędzie.
Odpowiedziałem, że właśnie ubędzie.
— Ubędzie, — krzyknął ze złośliwym triumfem, — bo i tak wkońcu zgubisz.
Ale zato gdy pokazałem starej Filipinie?! Aż się zatrzęsła z gniewu.
A Tomasz?
— Możesz sobie, — powiedział, — zawiesić teraz na kołku swoje polowania; za dwa lata tegobyś nie wyrobił.