Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raczył przechowywać przez cały rok, postanowiłem zrobić nam, waszym rodzicom, jakąś przyjemność.
Po tym wstępie trzasnął ojciec rączką sztyletu w rzeźbiony rozdziałek Zimlera. Głowa się rozleciała, w skorupach zaszeleściły papiery a ojciec z okrzykiem „co za ulga“, — prawił dalej:
— Jakąś przyjemność. Mianowicie postanowiliśmy odbyć podróż. Wy będziecie przez całe lato u babci. Matka wasza, która nigdy dotąd zagranicą nie była, zobaczy szeroki świat i odetchnie trochę innem powietrzem.
— Tak, tak, mój stary durniu, — kończył nasz ojciec przemówienie, niewiadomo, czy do siebie, czy do skorup Zimlera kierując wesołe choć obraźliwe słowa.
— A mój cent? — krzyknąłem stroskany.
— Twój cent? No więc jakto, nie widzisz?! — Ojciec wybrał z kupki dużą, niklową monetę i podał mi ją uprzejmie. — Patrz, co wysiedział twój cent. Doskonała rzecz taki nikiel, choć przyznam ci się otwarcie, że wolałem twojego dukata. Kto wie, czy jemu właśnie nie zawdzięcza teraz Zimler swego fatalnego końca. Moglibyście sobie podać ręce, Zimler z pewnością nie czuje się lepiej, niż ty po rycynusie.
Rodzice wyjechali w szeroki świat, odetchnąć trochę innem powietrzem, — myśmy lato spędzili na wsi u babki, niklową monetę oddałem do schowania Tomaszowi.
Na jesieni spotkaliśmy się w Krakowie w naszem przez tyle miesięcy zapomnianem mieszkaniu. Na stole już czekały nakręcone pociągi, ojciec miał nowy płaszcz w kolo-