Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdyśmy wrócili do domu i siedli do obiadu, cent poszedł razem ze mną do stołu. Leżał wiernie przed moim talerzem na białym obrusie. Leżał i świecił.
Ojciec, wysłuchawszy całego wypadku, powiedział po zupie:
— Więc nagle, ni stąd, ni zowąd, masz całego centa?!
Zarumieniłem się z dumy.
— Pierwszy to raz chyba zdarza się na świecie — mówił ojciec, — żeby taki mały chłopiec miał już swoje własne pieniądze! Będziemy się musieli nad tem poważnie naradzić.
Narada odbyła się po obiedzie na bujaku. Prowadził ją wskazujący palec ojca, rozumnie nad nosem uniesiony. Okazało się, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Mój cent mógł kupić cukierków z sokiem, — za centa. Mógł kupić dla mnie tureckiego miodu, — za centa. Albo śliwkę cukrzaną na patyku. Albo figę. Albo makagiga.
Nie spodziewałem się, że jestem tak bogaty.
Można było też za niego dostać różnych „stałych“ przedmiotów.
— Trwalsze to o wiele od jedzenia. Bo cóż? Zjesz i zapomnisz. A przedmiot nie przeminie i będzie trwać dla ciebie.
Za centa można mieć farbkę żółtą, białą, zieloną, cielistą, granatową. Karmin niestety kosztował już dwa. Można też dostać nici, co prawda kiepskich, ale zawsze nici.
Z tego wszystkiego wynikło nareszcie, że można centa wydać odrazu na jedzenie, czy też na jakiś przedmiot, albo można go schować i zaoszczędzić, — żeby sobie rósł...