Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie rozumiałem, jak będzie rósł? Którędy?! Wierzyłem wówczas, że jedyną rzeczą, która naprawdę może róść, jest chleb świętojański. Chleb świętojański rósł, bo miał pestki. Pestki zasadzało się w ziemię i po kilku dniach wypuszczały białe korzonki. Cent nie miał pestek.
Wątpliwości te szybko obalił mój ojciec. Cent wyrośnie, — niech tylko ma spokój, ciemno, ciepło i niech nie będzie sam. Nie może mu się nudzić!
— Gdzież cent może mieć spokój, ciemno i gdzie się może nie nudzić?
Uznałem, że pod dywanem. Ojciec uważał, że nie, że miejsce takie czeka na mego centa w skarbonce.
— Jeżeli go nie wydasz, — powiedział z namaszczeniem, — a postanowisz zaoszczędzić. W skarbonce sobie wypocznie, potem się zagrzeje, inne centy a może nawet guldeny zaczną go namawiać, żeby się raczył pocić. Choć my, ludzie, nie będziemy tego widzieli, cent pociemku zacznie się pocić, grubieć, aż z jednego zrobią się dwa, trzy, cztery, pięć, dziewięć. Może dziesięć? Wtedy stanie się niklowym. Niklowy wysiedzi srebrnego. Srebrny wysiedzi już cały wielki placek, to znaczy guldena.
— Ale potem, dalej, nic się już nie da wysiedzieć?
— Potem, gulden, — przewidywał ojciec, — jak dobrze zasiądzie, dobrze się zastanowi, może wygrzeje dukata?!
— Za sto lat?!
— To zależy od tego, czy mu się nie będzie nudziło.
— A co cent wysiedzi za miesiąc?