Maskarada w Moguncji/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Maskarada w Moguncji
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
MASKARADA W MOGUNCJI

W kilka godzin później Sępi Dziób wędrował po ulicach Moguncji i ciekawie oglądał szyldy wystawowe. Wreszcie zatrzymał się przed jakimś domem.
— Sklep ubiorów Lewi Hirsza — mruknął. — Wejdę tutaj.
Skoro otworzył drzwi, przyjął go badawczem spojrzeniem Syn Izraela. Wygląd Sępiego Dzioba nie budził zaufania.
— Czego sobie łaskawy pan życzy? — zapytał Żyd.
— Ubrania.
— Ubranie? Całe? Aj waj!
— Naturalnie, że całe, a nie porwane, — rzekł myśliwy.
— Porwane? Boże Abrahama! Czy ja miałbym porwane ubranie dla wielkiego państwa, co przychodzi do Lewi Hirsza, co jest najlepszy tailleur z całej Moguncji, żeby nakupić różnych pięknych rzeczy. Czem jest łaskawy pan?
— To go nie obchodzi.
— Czy pan tutejszy?
— Nie.
— To pan nie przychodzi, aby wziąć rzeczy na kredyt, t. zn. na borg?
— Płacę gotówką.
Kupiec obejrzał trappera dokładniej niż dotychczas i rzekł:
— Dla mojego ucha to brzmi pięknie i szlachetnie. To pan masz tak dużo pieniędzy zapłacić za cały garnitur, co się składa ze surduta, ze spodni i pięknej kamizelki?
— Tymczasem, do djabła, nie powinna go głowa boleć o moją sakiewkę! Zrozumiał mnie?
— Boże Sprawiedliwy! Przecież muszę pytać, aby być pewny, kiedy chodzi o interes.
— Pewny? Do pioruna, czy uważa mnie za włóczęgę?
Tandeciarz wysunął wszystkie dziesięć palców, cofnął się o krok i rzekł:
— Co mówi łaskawy pan? Jak ja mogę pomyśleć słowo, które łaskawy pan powiedział, aby było włóczęgą! Ale łaskawy pan zechce rzucić grzeczne oko na siebie samego. Czy się nosi w zimie garniturek, który na lato jest za zimny i który noszą tylko zwyczajne ludzie?
Pffttf! — ugodziło go natychmiast. Kupiec uchwycił się rękoma za twarz i zawołał:
— Boże Abrahama! Co pan robisz! Plujesz pan do twarzy uczciwego człowieka! Czy nie może pan pluć tam, gdzie niema żadnych twarzy?
Pah, kto nie chce być opluty, powinien zastanowić się nad każdem słowem. Nie mam czasu na długie wstępy. Niech mi powie, czy chce pokazać ubranie, czy nie.
Syn Izraela otarł twarz połą surduta i odpowiedział:
— Naturalnie, że chcę pokazać ubranie! Ale łaskawy pan niech mi powie, jakie pan chce widzieć ubranie.
Hm! — zamyślił się trapper. — Potrzebne mi takie, w którem nie będę poznany.
— A więc chce się łaskawy pan przebrać?
— Tak. Nikt nie powinien poznać, skąd przybywam.
— No, to muszę wiedzieć, skąd łaskawy pan przybywa.
— To go nie obchodzi! Niech mu wystarczy, że muszę podróżować tak, jak to nazywają incognito.
— To ja pokażę frak, który nosił wielki Metternich na kongresie, co był odbyty w stolicy Wiedeń przeciwko cesarzowi francuskiemu imieniem Napoleon.
— Kim był Metternich?
— Minister i książę polityczny, jak cesarz, i bogaty jak Wielki Mogoł, co to jest dwa razy większy jak słoń.
Tandeciarz przyniósł z ukrytego zakamarka sklepu jakiś strój. Był bronzowo-czerwonawego koloru, zaopatrzony w bufy, wyłogi i guzy wielkości talara. Sępi Dziób obejrzał okaz i zapytał:
— Co kosztuje ten frak ministerski?
— Nie mogę go sprzedać niżej dwanaście talarów i dziesięć srebrnych groszy.
Myśliwy był przyzwyczajony do cen angielskich.
— Tanio — świadczył. — Oto trzynaście talarów.
Sięgnął do worka i wyciągnął olbrzymią sakiewkę, z której wypłacił handlarzowi trzynaście srebrnych talarów.
Sprzedawca był oszołomiony.
— Łaskawy pan — rzekł — otrzymał ten frak o cztery talary za tanio, ale ja żądałem tak mało, bo łaskawy pan chce brać inne jeszcze rzeczy, żeby uzupełnić strój. Czy mam przynieść kamizelkę i spodnie?
— Naturalnie. Ale w nich także muszę wyglądać incognito.
— Więc muszę zapytać, jako co chce łaskawy pan być.
— Jako co? Hm! Szaleństwo! O tem nie myślałem. Za kogo można uchodzić, kiedy się jeździ incognito?
Hm! Czy pan może chce pójść za artystę?
— Artysta? Do pioruna, tak! Do tego akurat się nadaję. Ale ile jest gatunków artystów?
— Naprzód poeta.
— Dziękuję; to głodomory.
— Rzeźbiarz.
— Ci za bardzo kują.
— Komponiści i muzykusy.
Hm! To byłoby nawet niezgorzej. Komponista i muzykus. To mi się prędzej podoba. Jaką musiałbym zatem nosić kamizelkę?
— Dam łaskawemu panu zieloną kamizelkę w tak wiele niebieskich kwiatuszków, że można przyjąć ją za łąkę i za wiele niezapominajek. Przyniosę czarne szare spodnie, jak modne były za czasów Sebastjana Bacha, co mocny był we wszystkich organach i komponował wiele tek z nutami.
— Więc niech przyniesie spodnie i buty.
— Ślicznie. Dam łaskawemu panu także kapelusz, tak wysoki i szeroki, jak nosił Orfeusz przedtem, zanim wszedł w Orkus.
— Dobrze. Kupię także kapelusz.
Kapelusz był straszliwy. Kresy miały trzy stopy w średnicy, a głowa była odpowiednio do tej miary wysoka.
— Jak pan chce uchodzić za muzykusa, to czy nie musi pan nosić nuty, aby pokazać, że jest wielki komponista?
— Do piorunów! Tak, nuty! Zupełnie o nich zapomniałem! Czy ma tu jakieś?
— Dlaczego nie mam mieć nut? Czy łaskawy pan da talara?
— Tak. Dawajże!
Kramarz przyniósł nuty gitarowe i wprawki na pianino. Poczem rzekł z zastanowieniem:
— Ale kiedy się jest komponista, to musi się mieć także instrument, aby dmuchać do niego, albo gładzić na górę i nadół.
— To prawda. Ale czy ma także instrument?
— Naturalnie, że będę miał instrument! Ściągnąłem przecież skrzypce na dwie struny i puzon, od którego runęły trzy mury Jerycha!
— Dajże więc!
— Co? Skrzypce, czy puzon?
— Wolę puzon.
— Tu on jest!
Handlarz wyciągnął instrument z kupy starego żelastwa.
— Do licha! — zawołał trapper. — Ale ma blizny.
— Czy może być inaczej? Czy nie mówiłem, że od tego puzonu runęły trzy mury w Jerycho?
Hm! Skoro tak jest! Ale widzę też dwie dziury.
— Dlaczego łaskawy pan nie ma być zadowolony z tych dziur, co to są dobre dla muzyki i płuc. Nie trzeba dmuchać powietrza aż do samego końca. Samo wychodzi już przedtem przez dziury.
— Istotnie. Ile to kosztuje?
— Kosztowało mnie samego dziesięć talarów, to już oddaję za osiem.
— Dobrze; oto pieniądze! Ale czy nie mógłbym zapłacić banknotem? Srebrny bilon przyda mi się później.
Sępi Dziób wyciągnął z worka paczkę banknotów dziesięciotalarowych, z których wyjął jeden i położył na stole; resztę schował w kieszeń od spodni. Handlarz z zaciekawieniem śledził jego ruchy. Co za nieostrożność, tyle dziesięciotalarówek pchać do kieszeni!
— Dostaję reszty dwa talary — rzekł Sępi Dziób. — Daj mi pan za nie okulary.
— Jakie sobie łaskawy pan życzy? Czy mam dać binokle, lorgnon, czy monokl?
— Coś, co się nadaje, do incognito.
— To ja dam antykwarjackie okulary z nosa mistrza Glucka, co komponował wiele sztuk teatralnych. Kosztuje mnie samego cztery talary. Ale oddam łaskawemu panu za dwa, bo łaskawy pan kupił całe ubranie.
— Pięknie! Natychmiast je włożę. Czy można się tu gdzieś przebrać?
— To właśnie w tym interesie można się ubrać i przebrać. Niech łaskawy pan wejdzie w ten kąt; ja już pomogę.
— Czy nie chciałby odkupić tego starego ubrania?
— Aj waj! Co można dać za takie [ła]chy! Obejrzę, a potem dam, ile mogę.
Mimo okrzyku, — aj waj — oczy mu rozbłysły radością. Nie spuszczał oka z Sępiego Dzioba, kiedy ten zaczął się przebierać. Tandeciarz wiedział, że w spodniach tkwią dziesięciotalarówki, chciał się zatem przekonać, czy trapper o nich zapomni.
Sępi Dziób, przebrawszy się w kupiony strój, odsunął nogą stary i zapytał:
— No, jak tam? Kupuje?
Żyd nadstawił ucha. Stwierdził, że [ba]nknoty nie zostały wyjęte.
— Obejrzę te rzeczy — rzekł.
Wziął spodnie; ukradkiem — jak sądził — namacał kieszenie i poczuł, jak zatrzeszczały cenne papiery pod dotknięciem. Było ich ponad dwieście talarów.
Od wielu stuleci w rasie jego rozwinął się zmysł handlu, ponieważ zabroniono jego współplemieńcom zajmować się rzemiosłem. Wskutek tego zmysły i rozum z konieczności wyostrzyły się w jednym kierunku. Gorzkie doświadczenia w wielu z nich rozwinęły niespokojną żądzę skupiania materjalnych dóbr życia. Nie dziw przeto, że z obawy, aby nie stracić zarobku, ręce kramarza drżały gwałtownie.
— Co mam dać za te łaszki, których nie kupi żaden człowiek? — powiedział. — Nie są warte złamanego szeląga.
— Ile daje? — zapytał krótko Sępi Dziób.
— Daję za to wszystko talara.
— Co też sobie myśli! Dawać tu zpowrotem! Schowam rzeczy do worka.
Handlarz prędko się cofnął i rzekł:
— Dam dwa talary.
— Nie ubijemy targu — odparł Sępi Dziób, wyciągając rękę po rzeczy.
— Trzy talary — dodał handlarz.
— Ani mi się śni.
— Cztery talary,
— Nie.
— Pięć talarów!
Handlarz drżał niemal z trwogi.
— Nie; nie ustąpię za mniej, niż czterdzieści talarów.
— Czterdzieści! — zawołał tandeciarz, otwierając szeroko usta i oczy. — Jakże to możliwe!
— Materjał jest utkany z sierści leniwców. Kto nosi taką tkaninę, ten nigdy nie dozna febry.
— Leniwce? Czterdzieści talarów! Boże Abrahama, Izaaka i Jakóba! Dlaczego właśnie wełna leniwca? Dam dziesięć talarów — ani grosza więcej!
— Czterdzieści. Mówię po raz ostatni. Muszę wyjechać i nie mogę tracić ani chwili.
— Wyjechać? — myślał Żyd. — W takim razie zniknie i nie będzie mógł wrócić.
To powiększało wartość banknotów.
Sępi Dziób uchwycił spodnie i przyciągnął do siebie. Handlarz, nie wypuszczając ich z rąk, zawołał z męką w głosie:
— Trzydzieści!
— Czterdzieści.
— Trzydzieści pięć!
— Czterdzieści. Albo oddać rzeczy!
— Boże Abrahama! Nie są to rzeczy pana, tylko moje, bo dam panu czterdzieści talarów.
— Dobrze; dawać natychmiast!
Tandeciarz powtórnie namacał banknoty, zawinął rzeczy w tobołek, odłożył i wyjął pieniądze. Chciał jak najprędzej pozbyć się cudzoziemca, aby ten nie przypomniał sobie o banknotach.
— Tak, oto czterdzieści talarów, — rzekł wreszcie. — Cała kupa pieniędzy za takie łachmany. Jesteśmy gotowi. Łaskawy pan może iść.
Sępi Dziób roześmiał się Żydowi prosto w twarz.
— Tak, jesteśmy gotowi, — mogę iść. Zdarł pan ze mnie słono, ale się nie targowałem, ponieważ to nie przystoi gentlemanowi. A więc jesteśmy skwitowani! Dozobaczenia.
— Dozobaczenia, panie.
Zaledwie Sępi Dziób zniknął, otworzyły się drzwi w głębi. Tam było mieszkanie handlarza. Do sklepu weszła jego żona.
— Lewileben! — zawołała, załamując ręce. — Co ty zrobiłeś? Wielkie, okropne głupstwo!
Handlarz zamknął szybko od wewnątrz sklep i spojrzał w zakłopotaniu na twarz żony.
— Co? Ja miałem zrobić głupstwo?
— Tak; okropne! Dałeś za te łachmany czterdzieści talarów. Byłeś warjat w twojej głowie.
— Nie; byłem bardzo sprytny. Zrobiłem przecież bardzo dobry interes.
Twarz żony rozjaśniła się natychmiast.
— Słyszałam każde słowo. Co to był za człowiek?
— Czy ja wiem? Czy ja się pytałem? To był gliniany golem. Kupił najgorsze rzeczy za zwarjowane ceny.
— A ty kupiłeś te szmaty, które nie są warte dziesięć groszy, za jeszcze bardziej zwarjowaną cenę!
— Kobieto, co ty się na tem rozumiesz! Te szmaty są warte wiele razy po czterdzieści talarów.
— Bo są z wełny leniwców, co?
— Leniwców? Śmiej się z tego, Saraleben! Oszukano tego człowieka.
— To zwykła wełna? I ty dałeś czterdzieści talarów? Czy chcesz, aby cię zamknięto w domu, gdzie warjaci mają letnie mieszkanie?
— Saraleben, żal mi ciebie. Te rzeczy są warte sto czterdzieści talarów. Zaraz ci dam dowód. Sięgnij do kieszeni!
Wskazał kieszenie w spodniach.
— Co to jest? — zapytała, ociągając się.
— Włóż rękę! Patrz, co znajdziesz!
Wetknęła rękę i rzekła:
— Papier.
— Tak. Wyjm!
Spoglądał z niecierpliwością na jej ręce, w których ukazało się kilka kawałków papieru.
— Co to? — zapytał.
Obejrzała papier.
— Pokrojona gazeta.
— O, Manasze i Efraim! Wskazałem ci niewłaściwą kieszeń. Tu sięgnij, prędko, prędko, Saraleben!
Wskazał drugą kieszeń.
— Nic — rzekła, włożywszy rękę.
Handlarz zbladł.
— Nic? — wykrztusił — Nic tam niema?
— Zupełnie nic.
— A w tamtej kieszeni?
— Kawałki gazety.
Sam zaczął szybko szperać w kieszeniach. Nie znalazł nic. Ze strachu wypuścił spodnie z rąk.
— Boże Sprawiedliwy! — zawołał. — Oszukano mnie! Jestem kapores, jestem plajte na czterdzieści talarów!
Tak osłabł, że musiał usiąść na krześle. Ona natomiast wyciągnęła ręce.
— Co jesteś? Kapores i plajte na czterdzieści talarów? Nie. Kapores twój rozum, a plajte twój mózg!
— Saraleben! — rozpaczał. — Miał przecież przeszło dwieście banknotów w kieszeni.
— Banknoty? Same banknoty?
— Dziesięciotalarowe.
— Widziałeś?
— Tak.
— No, to wyjął zpowrotem!
— Nie widziałem.
— Kto on jest?
— Czy ja wiem?
— Dokąd poszedł?
— Powiedział, że musi iść na dworzec.
— To idź, skacz, biegnij, pędź, śpiesz! Musisz go znaleźć!
— Ale poco, Saraleben, poco?
— Musi odkupić swoje spodnie za czterdzieści talarów. Oszukał ciebie.
— Nie; przecież ja jego chciałem oszukać.
— O, Lewileben, jaki z ciebie idjota! Wstydzę się za ciebie.
— Jestem jak Hiob. Dopiero bogaty, a teraz biedny.
— Hiob nie kupował wełny leniwca.
— Być może. Nie było jeszcze wtedy leniwca, Saraleben. Jestem zmęczony, jestem chory, jestem umarły. Mnie już nic nie może uratować, tylko grób. O, czterdzieści talarów! O, wełna leniwca! O, stare spodnie! O, Saraleben! Mój testament spisany — leży tam w skrzyni ślubnej. Tobie zostawiam wszystko, ale wierzyciele nie dostaną ani grosza. Żegnaj! Dobranoc, zły świecie! — — —

∗             ∗
Sępi Dziób, opuściwszy sklep, szedł poważnie dalej; skoro jednak skręcił za pierwszy róg, wybuchnął wesołym śmiechem.

— O, Lewi! — rzekł. — Jak głupio, jak głupio! Wsadziłem banknoty, aby cię ocyganić. A kiedy zaproponowałem sprzedaż spodni, banknotów już dawno nie było. Pięciu sprytnych Żydów nie dorówna jednemu Jankesowi. Czterdzieści talarów za te łaszki! To niesłychane. Mam całe ubranie za darmo, a pozatem jeszcze pieniądze!
W tym nowym stroju wyglądał nader cudacznie. Nie sprawiał wrażenia statecznego, poważnego człowieka. Przypominał maskę karnawałową, co wzmagało jeszcze bardziej masywność jego nosa, nadającego dziwnemu ubiorowi właściwe piętno.
Niewiele kroków uszedł, gdy zaczęły biegać za nim dzieci. Jego kapelusz, jego frak, stare skórzane spodnie, buciki balowe, okulary, puzon, skupiły widzów. Przyjął to z wielkiem zadowoleniem.
— Do pioruna! W tym stroju musi mi być do twarzy — mruczał. — Niedługo czekać, a cała młodzież pobiegnie za mną.
Kroczył więc z workiem i strzelbą na plecach, z puzonem w ręku, z ulicy na ulicę. Świta jego coraz bardziej się powiększała i sprawiała taki hałas, że z obu stron ulicy otwierano okna.
— O, Jerzy Waszyngtonie! Co za szacunek! Moguncja długo będzie pamiętała Sępiego Dzioba — mruczał. — Szkoda tylko, że nie wiedzą, kto jestem; wszak podróżuję incognito.
Jego incognito nie miało trwać długo. Na rogu zjawił się policjant. Zobaczywszy dziwaka i tłum za nim biegnący, zatrzymał się na chwilę, a następnie podszedł do Amerykanina i uchwycił go za ramię.
— Stop! Ktoś taki?
Sępi Dziób przystanął i obejrzał policjanta.
Pffttf! — strzelił mu koło nosa. — Ja? — zapytał następnie. — Kim jest on?
— Jestem stróżem porządku.
— Dobrze. Jesteśmy kolegami. Jestem strażnikiem leśnym.
— Mydlenie oczu! Czy wie, że ma mi odpowiadać na wszelkie pytania?
— Czy nie doczekał się na pytanie odpowiedzi?
— Tak. Ale jakiej! Skąd pochodzi?
— Stamtąd.
— Stamtąd? Co to ma znaczyć?
— No, że nie jestem stąd.
— Człowieku, powściągaj język, bo będę musiał cię zaaresztować! Jakże się nazywasz?
— Sępi Dziób.
Teraz policjant rozwścieczył się na dobre.
— Żarty nabok! Skąd przybywa?
— Stamtąd — Sępi Dziób wskazał poza siebie.
— A dokąd idzie?
— Tam — wskazał przed siebie.
— Niech nie kpi! Jest moim więźniem.
— Ach! Nieźle. A jeśli się sprzeciwię?
— Za opór, stawiany władzy, posiedzi trzy lata w więzieniu.
Zounds! To czyni trzynaście. Miałem już dziś dostać dziesięć lat.
— Ach! Dlaczego?
— To go nie obchodzi.
— Człowieku, jesteś albo warjatem, albo idjotą, a w takim razie za żarty drogo zapłacisz.
— No, jeśli już jeden z nas ma być warjatem, a drugi idjotą, to wolę być warjatem.
— Człowieku, czy to do mnie się stosuje?
— Nie; do mnie, t. zn. do warjata.
— Ale idjota do mnie?
— Tak, istotnie. Na to, niestety, nic nie mogę poradzić.
— Widzę, że daremnie gadać na ulicy. Niech za mną idzie. Naprzód!
— Dokąd?
— Wkrótce się przekona. Co tu ma w worku?
— Przybory podróżne.
— A w tym starym?
— Strzelbę myśliwską.
— Czy ma pozwolenie na broń?
— Tak; mam.
— Kto wystawił?
— Ja sam.
— No, to niech będzie gotów do rozstania się ze strzelbą i do dwóch dodatkowych lat więzienia.
— Niech piorun trzaśnie! Znów dwa lata?
— Tak. Z powodu sfałszowania dokumentów.
— To w sumie czyni już piętnaście lat. Nieźle rośnie.
Rozmawiając tak, szybko szli naprzód, odprowadzani przez tłum ludzi. Wreszcie dostali się do biura policyjnego.
— Tutaj się dowie, co znaczy aresztowanie.
— Wiem już oddawna.
— Ach! Nieraz siedział za kratką?
— To go znów nie obchodzi.
— Grubjanin jest, ale zatka mu się usta. Wejść!
Weszli do sieni, a stąd do przedpokoju, gdzie siedziało kilku wartowników. Na ławce drzemało parę osób, oczekujących, aż przesądzi się ich los. Policjant wskazał myśliwemu tę ławkę i rzekł:
— Niech tu siada!
Sępi Dziób nie zważał na te słowa. Złożywszy na ziemi worek płócienny i worek do strzelby, rzucił się na krzesło, przeznaczone dla urzędników.
— Wara! — rzekł policjant. — To krzesło nie dla niego.
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Wiem chyba, jakie miejsce jest dla mnie odpowiednie.
Pozostali policjanci spojrzeli ze zdumieniem na zuchwałego jegomościa. Jeden z nich zapytał:
— Krnąbrny gość. Czem jest właściwie?
— Sam nie wiem — rzekł towarzysz Sępiego Dzioba.
— Ten człowiek wygląda jak maska. Czy zwarjował?
— Spotkałem go na ulicy. Tłum biegł za nim. Nie chciał pokazać dowodu; dlatego zabrałem go ze sobą.
— Tutaj już się nauczy gadać!
— Już umie, stary chłopcze, — oświadczył Sępi Dziób. — Nie uważałem za stosowne wdawać się z nim w rozmowę na ulicy. Nie miałem zresztą czasu.
— Tu już znajdzie wiele czasu.
— Nie wiele. Muszę wyjechać najbliższym pociągiem.
— To nas nie obchodzi! Dokąd jedzie?
Hm! Czy chce ze mną jechać?
— Z nim? Ani mi się śni! — roześmiał się urzędnik.
— No, to nanic mu wiedzieć, dokąd jadę.
Oho! Takiego grubjanina nie spotkałem jeszcze w życiu. Ale tu go nauczą grzeczności!
Pffttf! — plunął mimo twarzy urzędnika. — Może on mnie nauczy? Nie wydaje mi się tęgim bakałarzem.
— Niech piorun trzaśnie! — zaklął policjant. — Jak śmie pluć na mnie? A w dodatku lżyć. Jeśli się jeszcze raz ośmieli, zamknę go w pace. Ale teraz niech wstanie z krzesła i usiądzie na ławce, na właściwem dla siebie miejscu.
Sępi Dziób rozsiadł się wygodniej i skrzyżował nogi.
— Powoli, powoli, stary chłopcze! Każdy, kto siedział na tem krześle, poczytać sobie winien za honor, że ja na niem usiadłem.
— A więc opór! Wskażę mu mieszkanie, w którem będzie mógł się zadomowić wygodnie, nie obrażając innych ludzi. Pójdzie ze mną do lochu!
— Do lochu? Piekielnie mi się nie chce.
— Nie ciekawi nas, czy chce, czy nie chce. Naprzód!
Policjant położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba. Ale trapper otrząsnął się, podniósł i rzekł:
— Człowieku, niechże słucha, co mu powiem! Nie popełniłem żadnego przestępstwa, a mogę się chyba ubierać, jak mi się podoba. Jeśli tłum za mną biegnie, to dowód jego głupoty. Mógłbym się wykazać dokumentami, ale daję tylko wówczas odpowiedzi, kiedy się mnie traktuje tak, jak może tego żądać gentleman.
Słowo i postawa trappera wywarły wrażenie.
Urzędnik spojrzał nań zdziwiony:
— Gentleman? — zapytał. — Nie chce chyba powiedzieć, że jest cudzoziemcem? Niech nie sądzi, że mu się uwierzy.
Ba! Czy wierzy, czy nie wierzy, to mnie nie obchodzi. Ale zdaje się, że nie przywykł do towarzystwa gentlemanów, gdyż do tych nie przemawia się w trzeciej osobie.
Urzędnik był rozwścieczony.
— Drabie, co wygadujesz! — zawołał podrażnionym głosem, jakim się zwykło mówić w przedpokoju. — Chcę mu zwrócić uwagę, że posiadamy środki, które potrafią nauczyć rozumu najbardziej opornych włóczęgów.
Naraz drzwi się otworzyły; jakiś pan w okularach wsunął głowę i zapytał ostro:
— Co tu się dzieje? Wypraszam sobie hałasy!
Policjanci natychmiast zerwali się i stanęli w postawie służbowej.
— Proszę wybaczyć, panie komisarzu, — usprawiedliwiał się sprawca hałasu. — Mamy tu aresztanta, który jest w najgorszym stopniu oporny.
Komisarz obejrzał trappera.
— Do licha, co to za gość?
— Nie wiemy. Odmawia odpowiedzi.
— Czy oglądaliście jego dokumenty?
— Żądałem, ale odmówił. Chciałem go stawić przed panem komisarzem, gdyż wydaje się nam niespełna rozumu.
— Dlaczego aresztowany?
— Jego dziwaczny ubiór wywołał zbiegowisko. Żądałem informacyj, a nie otrzymawszy zadawalającej odpowiedzi, aresztowałem go.
— Czy poszedł dobrowolnie?
— Lecz tu zachowywał się jak grubjanin i śmiał nawet grozić, gdyż — ha, ha, ha! — gdyż nie traktowaliśmy go jak gentlemana, — tak twierdzi.
— Tak, i ponieważ grożono mi zamknięciem, — dodał Sępi Dziób.
Komisarz spojrzał nań groźnie.
— Odpowiadać tylko wówczas, kiedy go pytają!
— Nie mogę czekać, aż się komuś zechce mnie pytać, — odrzekł trapper. — Czas nagli; muszę najbliższym pociągiem wyjechać.
— Dokąd?
— Niema powodu każdemu opowiadać.
— Ach! Tak, tak! I ja się też nie dowiem?
— Jeśli pan posiada odpowiednie kompetencje, jeśli będzie mnie pan pytał uprzejmie — nie odmówię odpowiedzi.
Komisarz roześmiał się szyderczo.
— No, odpowiednie kompetencje posiadam, a uprzejmym będę wobec niego, o ile to uznam za właściwe. Co dźwiga w tym worku?
— Strzelbę.
— Broń? Ach! Czy ma pozwolenie?
— Tak.
— A w tym worku?
— Rozmaite rzeczy.
— Niech wyliczy!
— Kto chce wiedzieć, co mam w worku, niech sam zajrzy! Zresztą, pozwalam sobie zapytać, czy tutaj jest pokój, przeznaczony na przyjęcia? Powiedziałem już, że gotów jestem odpowiadać, ale nie wobec wszystkich. Nie dziw, że uchodzę za opornego.
— A więc niech wejdzie!
Komisarz, mówiąc to, wrócił do swego gabinetu i skinął na policjanta, aby przyniósł plecak i broń.
Sępi Dziób wszedł za nim. W pokoju ujrzał człowieka, tak podobnego do komisarza, że nietrudno było odgadnąć w nich braci. Miał długą, wypielęgnowaną bródkę i wyglądał na wojskowego, mimo, że nosił ubiór cywilny. W oczy rzucało się jego prawe ramię. Z rękawa sterczała rękawiczka glacé, po której znać było, że nie okrywa żywej ręki. Był to dawny podporucznik huzarów gwardji v. Ravenow, który przed czterema miesiącami stracił w pojedynku z Kurtem prawą rękę.
Obejrzał trappera napół zdumionym, napół rozweselonym wzrokiem.
— Do pioruna, co za straszydło przyprowadziłeś? — zapytał z uśmiechem komisarza.
— Żywa zagadka, której rozwiązanie wnet nastąpi, — odpowiedział zapytany, poczem zwrócił się do trappera: — Powie mi przedewszystkiem, kim właściwie jest?
Myśliwy wzruszył ramionami.
— Przedewszystkiem muszę wiedzieć, czy jest pan człowiekiem, któremu mogę udzielić informacyj.
— Niech piorun trzaśnie! Czy nie słyszał, że jestem komisarzem?
— Tak; ale nie wierzę.
— To wesołe. Czemu wątpi?
— Ponieważ myślę, że komisarzem może być tylko człowiek, który potrafi uprzejmie rozmawiać z ludźmi.
— Tak? A zatem jestem nieuprzejmy wobec niego?
Hm! Chcę tylko zwrócić uwagę, że jestem przyzwyczajony traktować ludzi tak, jak mnie traktują. Odtąd będę tak do pana mówił, jak pan do mnie. A więc niech wybiera między on a pan.
Były wojskowy gładził brodę.
— Przeklęty chłystek! — rzekł. — Co to za puzon? Zapewne muzykus uliczny.
Komisarz odpowiedział z uśmiechem:
— A więc artysta! Uszanuję to stanowisko i chwilowo będę się posługiwał szanownym pan. — I, zwracając się do trappera: — Mam honor przedstawić się panu jako komisarz policji v. Ravenow.
— Dziękuję — odpowiedział chłodno Sępi Dziób.
— A pan, mój panie? — zapytał komisarz.
— Zanim odpowiem, muszę wiedzieć, kim jest ten drugi pan.
— Ach, jest pan piekielnie ciekawy! Ten pan jest moim bratem. Porucznik rezerwy v. Ravenow.
— Nie pracuje w policji?
— Nie.
— Muszę prosić, aby wyszedł.
— Niech piorun trzaśnie! — zawołał porucznik, zrywając się z krzesła. — Ile zuchwałości tkwi w takim człowieku!
Komisarz ściągnął brwi i rzekł surowym tonem:
— Nie żądaj pan za wiele! Ja decyduję, kto ma zostać, a kto wyjść.
— Dobrze; więc proszę, aby mnie pan zwolnił. Nie pozwolę się przesłuchiwać wobec obcego człowieka.
— Dobrze! Zwolnię pana i odprowadzę do celi, gdzie będziesz miał dosyć czasu, aby się zastanowić.
— W takim razie żądam, aby mnie zameldowano u dyrektora policji. Bezwarunkowo dowiem się, czy mogą mnie więzić z tego powodu, że nie pozwalam się wysłuchać w obecności niepowołanego.
Porucznik chrząknął i zawołał:
— Zamknij go i każ wychłostać!
Trapper podszedł doń i zagroził, podnosząc prawą rękę jak do uderzenia:
— Powiedz jeszcze słówko, chłystku, a dostaniesz w gębę, że ci się nos wyda balonem! Jeśli przypuszczasz, że możesz tu rozkazywać, bo jesteś oficerem i bratem człowieka, który pragnie mnie wysłuchać, to mylisz się bardzo. Nie pozwolę się nastraszyć, zrozumiano?
Porucznik szybko cofnął się o krok i spojrzał na brata.
— Co znowu! Mam nadzieję, że tego bezwstyd...
— Stój! — przerwał komisarz. — Ani słowa więcej, jeśli nie chcesz się zapoznać z pięściami takiego — no... tego człowieka! To prawda; nie mogę go wysłuchać w twojej obecności. Proszę cię zatem, abyś na kilka minut wyszedł. Załatwię się z nim szybko.
Ach! Mam ustąpić przed tym człowiekiem? — zapytał gniewnie porucznik.
Komisarz wzruszył ramionami.
— Obowiązek służbowy — rzekł.
— Więc nie powinieneś się dziwić, jeśli zupełnie, a nietylko chwilowo, cię pożegnam. Nasza sprawa, jak sądzę, jest już wyczerpana?
— Nie mogę nic więcej dodać.
— Więc pozwól, że cię pożegnam!
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z dumnie podniesioną głową. Ten butny arystokrata nie mógł zrozumieć, że musi ustąpić z drogi włóczędze. Z właściwą sobie pychą dał to odczuć bratu, gniewnie opuszczając biuro. —
Komisarz zdołał się pohamować.
— Strzelba pana! — rozkazał.
Trapper wyciągnął strzelbę z futerału i podał komisarzowi:
— Oto ona.
— Pozwolenie na broń!
— Służę!
Sępi Dziób wyciągnął z kieszeni dokument i podał urzędnikowi. Był wystawiony na posiadacza, a zatem nie wspominał nazwiska Sępiego Dzioba.
— Otwórz pan torbę! — rozkazał komisarz policjantowi.
Policjant wyciągnął z torby przedewszystkiem sakiewkę, która wydawała się bardzo ciężka. Skoro ją otworzył, okazało się, że pełno w niej złotych monet.
— Skąd pan wziął te pieniądze? — zapytał urzędnik.
— Zarobiłem — odpowiedział zwięźle myśliwy.
— Czem? Muszę wiedzieć, gdyż tyle złota nie bardzo licuje z wyglądem pana.
— Czy mój wygląd ma być również złoty?
— Nie strój pan żartów. Może pan drogo zapłacić! Co jeszcze jest w tym worku?
— Tu? Dwa rewolwery — rzekł policjant.
— Ach! Znów broń!
— Tak. A tu wielki nóż.
— Pokazać!
Komisarz zbadał nóż, następnie rzekł:
— Co to za plamy na klindze? Czy krew?
— Ludzka krew.
— Niech piorun trzaśnie! Zabił pan człowieka?
— Tak. Wielu.
— Gdzie?
— W rozmaitych miejscach.
— Kim byli?
— Nie zwracałem na to uwagi. Ostatni był oficerem.
Ravenow obejrzał go, jak straszydło.
— Człowieku! — zawołał. — Ośmiela się pan wyznać tak spokojnie? Każę pana zakuć w kajdany! Posterunkowy, szukać dalej!
Policjant wyciągnął rozmaite części garderoby, wyrobione z najlepszych materjałów, upiększone złotemi i srebrnemi sznurami, albo galonami.
— Cóżto jest? — zapytał komisarz.
— Ubranie — odpowiedział trapper.
— Skąd je wziął?
— Kupiłem.
— Te sznury i galony są prawdziwe; kosztują wiele pieniędzy. Muzykant nie ma środków na kupno takich maskaradowych ubiorów.
— Kto mówi, że to strój maskaradowy?
— Każdy widzi.
Pah! Ten każdy musi być bardzo głupi. A kto panu powiada, żem jest muzykantem?
— Ten puzon pana.
— O, ten puzon nic nie powiedział! Nie wydał jeszcze ani jednego dźwięku. Kupiłem go dopiero pół godziny temu w Moguncji u Lewi Hirsza, tak samo zresztą, jak strój, który noszę.
— Ale co pana skłoniło do takiego przebrania?
— Podoba mi się; to wystarczy.
— Jak się pan nazywa?
— William Saunders.
— Skąd?
— Z St. Louis w Stanach Zjednoczonych.
— Czem pan jest?
— Zwykle myśliwym w prerji. Podczas wojny jestem kapitanem, a raczej rotmistrzem dragonów Stanów Zjednoczonych.
— Niech djabeł panu wierzy! Czy może pan dowieść? Czy ma pan paszport?
— Oto jest.
Sępi Dziób wyciągnął z worka stary pugilares, wyjął jakiś papier i podał urzędnikowi. Komisarz przeczytał i rzekł ze zdumieniem:
— Prawdziwy paszport, wystawiony na nazwisko kapitana Williama Saundersa, który z New Orleanu udaje się do Meksyku.
— Mam nadzieję, że rysopis się zgadza.
— Tak; z tym nosem nie może być pomyłki! Ale jakże się pan dostał do Niemiec, zamiast do Meksyku?
— Byłem już w Meksyku.
— Czy może pan tego dowieść?
— Sądzę. Czy słyszał pan może o niejakim sir Henry Drydenie, hrabi z Nothingwell?
— Zdaje się. Czy to nie pełnomocnik rządu angielskiego, który miał dostarczyć broń Juarezowi?
— Tak. Oto jego paszport.
Sępi Dziób wyciągnął drugi papier. Komisarz przeczytał i rzekł, raczej rozczarowany, niż zdziwiony:
— Był pan przewodnikiem i towarzyszem tego Juareza?
— Tak jest. Scoutem Juareza, prezydenta Meksyku.
— Naturalnie, że wiem, kim jest Juarez.
— No, oto jeszcze jeden papier.
Komisarz po przeczytaniu dokumentu przybrał zakłopotaną minę.
— Człowieku! — zawołał. — To nader gorące polecenie prezydenta, napisane po angielsku i francusku.
— Słusznie. A czy zna pan niejakiego sennora, a raczej pana v. Magnusa?
— Ma pan na myśli pruskiego przedstawiciela w Meksyku? Cóż takiego?
— Oto!
Sępi Dziób podał czwarty dokument. Komisarz przeczytał, jeszcze raz obejrzał trappera i rzekł:
— Paszport, wydany przez tego urzędnika. Skąd pan zna pana v. Magnusa?
— Byłem u niego na obiedzie.
— Jako zaproszony gość? Ale panie kapitanie, muszę panu powiedzieć, żeś mnie poprostu za nos wodził! Ten strój to chyba meksykański?
— Tak; zwykle jestem ubrany mniej niż skromnie, ale kiedy przychodzi się do posła pruskiego, wkłada się coś lepszego. Rozumie pan chyba?
— Czy wolno pana zapytać, co go sprowadza do Niemiec?
— Sprawy rodzinne i polityczne.
— Rodzinne? Czy pan ma tu krewnych?
— Nie krewnych, lecz znajomych.
— Gdzie?
— W Reinswaldenie.
— Ach, znam tamtejszych mieszkańców. Kogo pan ma na myśli?
— No, hrabiego Rodriganda i jego rodzinę.
— Pioruny! Skąd ich pan zna?
— Ja? Stąd, skąd oni mnie znają.
— Ach, proszę wybaczyć, — to prawda — nie mam prawa pytać o sprawy prywatne. Ale mówił pan także o sprawach politycznych. Co mam przez to rozumieć?
— Misję, o której tu, oczywiście, nie będę mówił.
— Dobrze. Ale czy mogę wiedzieć, dokąd się pan udaje?
— Do Berlina.
— Ach! W tajnej misji?
— Być może. Widzi więc pan, że nie mogłem odpowiadać w obecności brata pana.
— Stanowczo. Proszę o wybaczenie.
Dokumenty były niewątpliwie prawdziwe. Komisarz uprzytomnił sobie, że sprawa może mieć dla niego i dla jego podwładnych przykre następstwa. Dlatego poprosił o wybaczenie. Ale przecież nie dotarł jeszcze do jądra pestki.
— Był pan w Reinswaldenie i rozmawiał z państwem?
— Tak. Ze wszystkimi.
— Mój Boże! W tym oto stroju?
— Kupiłem te rzeczy dopiero niedawno, w Moguncji.
— Ach! Przedstawił się pan w narodowym stroju meksykańskim.
— Boże uchowaj! Nie robiłem z siebie widowiska.
— Więc co pan nosił?
— Ten ubiór, albo coś podobnego.
Sięgnął do worka i wyciągnął odzież, bliźniaczo podobną do jego ubioru w Reinswaldenie: starą bronzową kurtkę wełnianą i spodnie, które od wielu lat nie stykały się z rękami praczki.
Urzędnik odstąpił o kilka kroków.
— W tych szmatach? Czy jest pan roztropny?
Hm. Dosyć.
— Ale ma pan wszak dosyć pieniędzy, aby ubrać się inaczej!
— Uczyniłem to właśnie.
— To, co teraz pan nosi? To jest jeszcze śmieszniejsze! Nie mogę pana zapewnić, czy nie będzie pan po raz drugi zatrzymany, i radzę panu naprawdę, abyś się przebrał.
— Nie czynię nic złego. Czyż człowiek nie ma prawa ubierać się tak, jak mu się podoba?
— Owszem, o ile nie zakłóca spokoju publicznego.
— No, więc pragnę skorzystać z tego prawa. Jakże tam z celą więzienną?
— Skoro się pan wylegitymował, nic. Jest pan wolny.
— Pięknie. Chcę panu podziękować za przyjemną rozmowę. Czy wie pan, czemu się nie przebieram? Dla przyjemnych rozmów. Jestem figlarzem i nic nie sprawia mi takiego zadowolenia, jak kpiny z innych. Adios, sennor commissario!
Mówiąc to, zpowrotem kładł wszystko do worka, poczem worek i strzelbę przerzucił przez plecy i opuścił pokój. — —
— Co za człowiek! — rzekł komisarz do zdumionych policjantów. — Tak dziwacznego osobnika, póki żyję, nie widziałem.
— Znów się tłum zbierze!
— Niestety. Jego to bawi.
— Czy nie lepiej wysłać za nim kolegę w cywilu, aby uchronić go przed zbyt wielkiem zbiegowiskiem?
— Istotnie, trzeba go odprowadzić do samego dworca. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.