Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajże więc!
— Co? Skrzypce, czy puzon?
— Wolę puzon.
— Tu on jest!
Handlarz wyciągnął instrument z kupy starego żelastwa.
— Do licha! — zawołał trapper. — Ale ma blizny.
— Czy może być inaczej? Czy nie mówiłem, że od tego puzonu runęły trzy mury w Jerycho?
Hm! Skoro tak jest! Ale widzę też dwie dziury.
— Dlaczego łaskawy pan nie ma być zadowolony z tych dziur, co to są dobre dla muzyki i płuc. Nie trzeba dmuchać powietrza aż do samego końca. Samo wychodzi już przedtem przez dziury.
— Istotnie. Ile to kosztuje?
— Kosztowało mnie samego dziesięć talarów, to już oddaję za osiem.
— Dobrze; oto pieniądze! Ale czy nie mógłbym zapłacić banknotem? Srebrny bilon przyda mi się później.
Sępi Dziób wyciągnął z worka paczkę banknotów dziesięciotalarowych, z których wyjął jeden i położył na stole; resztę schował w kieszeń od spodni. Handlarz z zaciekawieniem śledził jego ruchy. Co za nieostrożność, tyle dziesięciotalarówek pchać do kieszeni!
— Dostaję reszty dwa talary — rzekł Sępi Dziób. — Daj mi pan za nie okulary.
— Jakie sobie łaskawy pan życzy? Czy mam dać binokle, lorgnon, czy monokl?
— Coś, co się nadaje, do incognito.

113