Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dam łaskawemu panu zieloną kamizelkę w tak wiele niebieskich kwiatuszków, że można przyjąć ją za łąkę i za wiele niezapominajek. Przyniosę czarne szare spodnie, jak modne były za czasów Sebastjana Bacha, co mocny był we wszystkich organach i komponował wiele tek z nutami.
— Więc niech przyniesie spodnie i buty.
— Ślicznie. Dam łaskawemu panu także kapelusz, tak wysoki i szeroki, jak nosił Orfeusz przedtem, zanim wszedł w Orkus.
— Dobrze. Kupię także kapelusz.
Kapelusz był straszliwy. Kresy miały trzy stopy w średnicy, a głowa była odpowiednio do tej miary wysoka.
— Jak pan chce uchodzić za muzykusa, to czy nie musi pan nosić nuty, aby pokazać, że jest wielki komponista?
— Do piorunów! Tak, nuty! Zupełnie o nich zapomniałem! Czy ma tu jakieś?
— Dlaczego nie mam mieć nut? Czy łaskawy pan da talara?
— Tak. Dawajże!
Kramarz przyniósł nuty gitarowe i wprawki na pianino. Poczem rzekł z zastanowieniem:
— Ale kiedy się jest komponista, to musi się mieć także instrument, aby dmuchać do niego, albo gładzić na górę i nadół.
— To prawda. Ale czy ma także instrument?
— Naturalnie, że będę miał instrument! Ściągnąłem przecież skrzypce na dwie struny i puzon, od którego runęły trzy mury Jerycha!

112