z konieczności wyostrzyły się w jednym kierunku. Gorzkie doświadczenia w wielu z nich rozwinęły niespokojną żądzę skupiania materjalnych dóbr życia. Nie dziw przeto, że z obawy, aby nie stracić zarobku, ręce kramarza drżały gwałtownie.
— Co mam dać za te łaszki, których nie kupi żaden człowiek? — powiedział. — Nie są warte złamanego szeląga.
— Ile daje? — zapytał krótko Sępi Dziób.
— Daję za to wszysko talara.
— Co też sobie myśli! Dawać tu zpowrotem! Schowam rzeczy do worka.
Handlarz prędko się cofnął i rzekł:
— Dam dwa talary.
— Nie ubijemy targu — odparł Sępi Dziób, wyciągając rękę po rzeczy.
— Trzy talary — dodał handlarz.
— Ani mi się śni.
— Cztery talary,
— Nie.
— Pięć talarów!
Handlarz drżał niemal z trwogi.
— Nie; nie ustąpię za mniej, niż czterdzieści talarów.
— Czterdzieści! — zawołał tandeciarz, otwierając szeroko usta i oczy. — Jakże to możliwe!
— Materjał jest utkany z sierści leniwców. Kto nosi taką tkaninę, ten nigdy nie dozna febry.
— Leniwce? Czterdzieści talarów! Boże Abrahama, Izaaka i Jakóba! Dlaczego właśnie wełna leniwca? Dam dziesięć talarów — ani grosza więcej!
Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/119
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
115