Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To w sumie czyni już piętnaście lat. Nieźle rośnie.
Rozmawiając tak, szybko szli naprzód, odprowadzani przez tłum ludzi. Wreszcie dostali się do biura policyjnego.
— Tutaj się dowie, co znaczy aresztowanie.
— Wiem już oddawna.
— Ach! Nieraz siedział za kratką?
— To go znów nie obchodzi.
— Grubjanin jest, ale zatka mu się usta. Wejść!
Weszli do sieni, a stąd do przedpokoju, gdzie siedziało kilku wartowników. Na ławce drzemało parę osób, oczekujących, aż przesądzi się ich los. Policjant wskazał myśliwemu tę ławkę i rzekł:
— Niech tu siada!
Sępi Dziób nie zważał na te słowa. Złożywszy na ziemi worek płócienny i worek do strzelby, rzucił się na krzesło, przeznaczone dla urzędników.
— Wara! — rzekł policjant. — To krzesło nie dla niego.
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Wiem chyba, jakie miejsce jest dla mnie odpowiednie.
Pozostali policjanci spojrzeli ze zdumieniem na zuchwałego jegomościa. Jeden z nich zapytał:
— Krnąbrny gość. Czem jest właściwie?
— Sam nie wiem — rzekł towarzysz Sępiego Dzioba.
— Ten człowiek wygląda jak maska. Czy zwarjował?
— Spotkałem go na ulicy. Tłum biegł za nim.

123