Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie chciał pokazać dowodu; dlatego zabrałem go ze sobą.
— Tutaj już się nauczy gadać!
— Już umie, stary chłopcze, — oświadczył Sępi Dziób. — Nie uważałem za stosowne wdawać się z nim w rozmowę na ulicy. Nie miałem zresztą czasu.
— Tu już znajdzie wiele czasu.
— Nie wiele. Muszę wyjechać najbliższym pociągiem.
— To nas nie obchodzi! Dokąd jedzie?
Hm! Czy chce ze mną jechać?
— Z nim? Ani mi się śni! — roześmiał się urzędnik.
— No, to nanic mu wiedzieć, dokąd jadę.
Oho! Takiego grubjanina nie spotkałem jeszcze w życiu. Ale tu go nauczą grzeczności!
Pffttf! — plunął mimo twarzy urzędnika. — Może on mnie nauczy? Nie wydaje mi się tęgim bakałarzem.
— Niech piorun trzaśnie! — zaklął policjant. — Jak śmie pluć na mnie? A w dodatku lżyć. Jeśli się jeszcze raz ośmieli, zamknę go w pace. Ale teraz niech wstanie z krzesła i usiądzie na ławce, na właściwem dla siebie miejscu.
Sępi Dziób rozsiadł sie wygodniej i skrzyżował nogi.
— Powoli, powoli, stary chłopcze! Każdy, kto siedział na tem krześle, poczytać sobie winien za honor, że ja na niem usiadłem.
— A więc opór! Wskażę mu mieszkanie, w któ-

124