Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sępi Dziób, opuściwszy sklep, szedł poważnie dalej; skoro jednak skręcił za pierwszy róg, wybuchnął wesołym śmiechem.
— O, Lewi! — rzekł. — Jak głupio, jak głupio! Wsadziłem banknoty, aby cię ocyganić. A kiedy zaproponowałem sprzedaż spodni, banknotów już dawno nie było. Pięciu sprytnych Żydów nie dorówna jednemu Jankesowi. Czterdzieści talarów za te łaszki! To niesłychane. Mam całe ubranie za darmo, a pozatem jeszcze pieniądze!
W tym nowym stroju wyglądał nader cudacznie. Nie sprawiał wrażenia statecznego, poważnego człowieka. Przypominał maskę karnawałową, co wzmagało jeczcze bardziej masywność jego nosa, nadającego dziwnemu ubiorowi właściwe piętno.
Niewiele kroków uszedł, gdy zaczęły biegać za nim dzieci. Jego kapelusz, jego frak, stare skórzane spodnie, buciki balowe, okulary, puzon, skupiły widzów. Przyjął to z wielkiem zadowoleniem.
— Do pioruna! W tym stroju musi mi być do twarzy — mruczał. — Niedługo czekać, a cała młodzież pobiegnie za mną.
Kroczył więc z workiem i strzelbą na plecach, z puzonem w ręku, z ulicy na ulicę. Świta jego coraz bardziej się powiększała i sprawiała taki hałas, że z obu stron ulicy otwierano okna.
— O, Jerzy Waszyngtonie! Co za szacunek! Mo-

120