Przejdź do zawartości

Maskarada w Moguncji/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Maskarada w Moguncji
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
NIEWINNY KŁUSOWNIK

Jesień minęła i zima zawitała do kraju. Ku zadowoleniu myśliwych padł świeży śnieg, łatwo zdradzający ślad zwierzyny. Jeszcze pojedyncze płatki wirowały w powietrzu i osiadały w postaci gwiazdeczek na gałęziach jodeł i sosen, obrębiających z obu stron trakt do Reinswaldenu.
Dzień świtał zaledwie, ale mimo tak wczesnej pory jakiś człowiek szedł traktem.
Wyglądał nader osobliwie. Aczkolwiek był lekko odziany, zdawał się nie dbać o chłód, dający się we znaki. Nosił buciki, a raczej półbuty, roboty dziwnej, cudzoziemskiej; krótkie, niebieskie, a bardzo szerokie spodnie, tu i owdzie podziurawione, taką samą kurtkę, za krótką i za wąską, na głowie czapkę, która niegdyś miała niewątpliwie daszek, teraz zaś rozlatywała się u wszystkich szwów. Kurtka była otwarta i ukazywała koszulę, zapewne niepraną od długich miesięcy i odsłaniającą gęsto owłosioną nagą pierś. Długą, chudą szyję okalała stara chusta. Spodnie odgradzał od kurtki pas sukienny, który zdawał się od stuleci przechodzić wszelkie możliwe koleje. Na plecach nosił pełny, pękaty worek płócienny, a z lewego ramienia zwisał stary, długi wór skórzany, którego przeznaczenia niewtajemniczony niełatwoby się domyślił.
Najosobliwszą jednak była twarz tego człowieka, chuda, spalona, wygarbowana słońcem i wichrami, ciemna i twarda. Szerokie usta były jakgdyby pozbawione warg. Małe oczki spoglądały z pod powiek pewnie i ostro, a nos był wręcz niezwykły. Raczej zasługiwał na nazwę dziobu, niż szlachetnego organu powonienia.
Nieznajomy minął właśnie zakręt, gdy spostrzegł, że nie sam przemierza drogę; w niewielkiej odległości przed nim kroczył jakiś mały, mizerny człowieczek.
Well, ludzka kreatura, — mruknął nieznajomy po angielsku. — Jestem rad z tego, gdyż kalkuluję, że będzie mógł wskazać mi drogę. Dogonię tego człeczynę.
Przyśpieszył kroku, głuszonego przez świeży śnieg, naskutek czego mały człowieczek spostrzegł obecność nieznajomego dopiero po głośnem wezwaniu.
Good morning, sir, — zawołał ów i w łamanej niemczyźnie dodał: — Dokąd prowadzi ta droga, przyjacielu?
Wezwany odwrócił się szybko, ale, obejrzawszy nieznajomego, cofnął w przerażeniu. Był bowiem pewny, że ma przed sobą raczej włóczęgę, aniżeli statecznego obywatela.
— No, czemu pan nie odpowiada? — zapytał nieznajomy.
To pytanie wróciło człowieczkowi przytomność. Zdał sobie sprawę, że z takim drabem lepiej postępować grzecznie.
— Dzieńdobry! — odpowiedział. — Ta droga prowadzi do Reinswaldenu.
— Czy zna pan tę miejscowość?
— Tak.
— A może pan tam mieszka?
— Nie.
— Kimże jest pan właściwie?
— Weterynarzem.
— Weterynarzem? Hm! Piękne rzemiosło. Bydło łatwiej leczyć, niż ludzką hołotę. A więc ma pan jakieś zajęcie w Reinswalden?
— Tak; wezwano mnie do chorej krowy.
— Zastrzel ją pan, a będzie uleczona; pan zaś pozbędziesz się kłopotu.
Mały weterynarz lękliwie obejrzał towarzysza.
— Co też pan mówi? Zastrzelić krowę!
Pah, ja zastrzeliłem już niejedną setkę krów.
Mały skrzywił się niedowierzająco.
— No, no, niech się pan tak nie przechwala!
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, trysnął promieniem tłustego, ciemnego soku tytoniowego — pffttf — tak blisko twarzy weterynarza, że ten skoczył nabok.
— Niech piorun trzaśnie! Niech się pan ma na baczności. Uważaj pan, gdzie plujesz!
— Wiem bardzo dokładnie — zapewniał ze spokojem dziwak.
Mały obejrzał go uważnie od stóp do głów.
— Żuje pan tytoń? — zapytał. — Czemu pan raczej nie pali, lub wącha?
— Do palenia nie mam smaku, a za bardzo sobie nos swój cenię, aby wąchać tabakę.
— Znać po nim, że darzy go pan miłością. Ale żucie tytoniu jest bardzo niezdrowe.
— Tak pan uważa? — zapytał nieznajomy z zastanowieniem. — No, pan jako weterynarz musi się na tem znać. A więc dziś zamierzasz pan zbadać krowę?
— Tak.
— Czyja to własność?
— Pani Unger z folwarku niedaleko zamku.
— Unger? Hm. Czy ta pani jest wdową?
— Nie. Ale mąż jej zaginął przed laty. Niedawno jednak dostała o nim wiadomości z Meksyku.
Hm. Reinswalden to zamek?
— Tak. Należy do pana kapitana nadleśniczego v. Rodensteina. Czemu się pan pyta?
— To pana nie powinno obchodzić.
— Być może. Ale pan nie wygląda mi na człowieka, który mógłby się pytać o statecznych ludzi.
— Nie? A jak wyglądam, hę?
Weterynarz wzgardliwie spojrzał na nieznajomego.
— No, musi pan przyznać, że wyglądasz jak istny zbój.
Pffttf! — trafił go natychmiast ładunek śliny w kapelusz.
— Przekleństwo! Miej się pan na baczności! — zawołał weterynarz.
Pah, zbóje tak postępują.
— Ale ja sobie wypraszam!
— Nic to panu nie pomoże, jeśli nie wyzbędziesz się grubjaństwa.
— Czy może mówić do pana przez jedwabne rękawiczki? Do pana właśnie! Przychodzi taki obczyźniak niewiadomo skąd i tak mnie opluwa, że wprost nie będę się mógł pokazać w Reinswaldenie.
Był naprawdę wściekły. Zdjął kapelusz i wyciągnął do nieznajomego.
— Wytrzyj pan — rzekł obczyźniak z zimną krwią.
— Wytrzeć? Ja? Co panu na myśl wpada? Czy zechce pan natychmiast wytrzeć? Jeśli nie, to porachuję się z panem. Zechce pan wytrzeć, bo... — podniósł groźnie laskę.
— Co — bo?
— Bo uderzę pana w głowę.
— Bij pan! Pffttf!
Tym razem strumień trafił weterynarza w kurtkę.
— Tego już za wiele! — zawołał! — Masz! Masz!
Zamierzył się, ale nieznajomy z błyskawiczną szybkością wyrwał mu laskę z ręki i cisnął wysoko ponad korony drzew. Potem uchwycił małego człowieczka za biodra, podniósł i tak nim potrząsnął, że nieszczęsny stracił słuch i wzrok. Wówczas nieznajomy posadził go ostrożnie na ziemi.
— Tak, mój karzełku, — rzekł. — To za zbója. A teraz wiej stąd żywo, dokąd cię nogi poniosą! A jeśli za minutę schwytam, wycisnę ci całą wiedzę z ciała.
Weterynarz ciężko odetchnął, chciał coś powiedzieć, oczy mu rozbłysły wściekłością, ale rozmyślił się widać, bo odwrócił i w chwilę potem zniknął między drzewami.
— Mały kret, ale odważny! — mruczał nieznajomy. — W każdym razie zobaczymy się w Reinswaldenie. Ciekaw jestem, co też powie. — Hm. Sępi Dziób i zbój! Niech licho porwie tę przeklętą cywilizację, która każdego, kto nie nosi na gnatach fraka, odrazu kwalifikuje na zbója.
Ruszył dalej, ale niebawem zatrzymał się nagle, przeskoczył przez rów i schronił za gęstym krzewem.
Usłyszał bowiem szmer, który ucho jego, ucho myśliwego z prerji, doskonale znało. Istotnie, po chwili wyszedł powolnym krokiem z gąszczu leśnego wspaniały rogacz.
— Kozioł! — szepnął. — A jaki okaz! Do pioruna, co za szczęście, że naładowałem swoje stare żelazo.
Nie uświadamiając sobie, że to nie Far West amerykański, zrzucił natychmiast wór skórzany i wyciągnął strzelbę. Kurek donośnie zgrzytnął. Kozioł usłyszał i wyciągnął głowę. Ale już padł wystrzał i zwierzę runęło na ziemię.
Halloo! — zawołał głośno strzelec. — To dopiero był wystrzał. Teraz do niego!
Wyskoczył z za krzewu do zwierzęcia, odrzucił wór płócienny i wór skórzany, wyciągnął nóż i począł patroszyć zwierzynę, zgodnie z zaleceniami sztuki myśliwskiej.
Naraz usłyszał szybkie kroki. Nie zaprzątał sobie niemi uwagi. Pracował dalej, dopóki przybysz nie stanął tuż za nim.
Ten przedewszystkiem podniósł porzuconą na ziemi strzelbę, obejrzał ze zdziwieniem i rzekł:
— Niech piorun trzaśnie! Co też wpadło temu przeklętemu drabowi do głowy!
Teraz dopiero Sępi Dziób odwrócił głowę.
— Co mnie opadło? Wszak pan widzi.
— Tak, widzę. Zastrzelił kozła!
— No, czy miałem przepuścić tak piękną zwierzynę?
— Drabie, czy oszalał?
— Oszalał? Ba! Pffttf!
— Do sto par fur beczek furgonów bataljonów! Co tego opada? Czy uważa mnie pan za holenderską spluwaczkę?
— Nie, ale za arcygrubjanina. Mówię do niego pan, a on do mnie przez on! Niech mnie powieszą, jeśli to ma być uprzejmość.
— Uprzejmość, czy nieuprzejmość, ale, że powieszą, to nie ulega wątpliwości.
Ach! Kto?
— Niech to sobie rozważy, a sam zrozumie. Czy nie wie, że strzelanie do dziczy jest przestępstwem?
Sępi Dziób tak szeroko otworzył usta, że pokazał trzydzieści dwa wspaniałe zęby.
— Do pioruna! O tem, Bóg jeden wie, nie pomyślałem nawet.
— Tak, wierzę. Tacy hultaje dopiero w dybach myślą o karze. Kim jest?
— Ja? Hm! Kimże pan jest?
— Jestem Ludwik Straubenberger.
Twarz Amerykanina błysnęła wesoło.
— Ludwik Straubenberger? Cóż mnie to obchodzi?
— Bardzo nawet. Służę u pana nadleśniczego v. Rodensteina.
— Nie nosi pan munduru leśniczego.
— Ponieważ jestem służącym pana podporucznika Ungera.
— A mimo to służy pan u nadleśniczego? Jakże to być może? Czy służy pan dwom panom?
— Dwom czy dwudziestu, o to niech go głowa nie boli. Aresztuję go i musi iść ze mną!
— Do pana nadleśniczego?
— Tak. Do kogóżby innego, chłystku?
— Nieco uprzejmiej, jeśli łaskaw. Nie nosi pan munduru. Niech pan pokaże dowody zarządu leśnictwa.
Nic podobnego Ludwik jeszcze nie doznał.
— Piekło i zatracenie! — zawołał. — Taki hultaj żąda ode mnie dowodu! Dowiodę mu tak, że mu gęba spuchnie. Flinta już skonfiskowana. Czy pójdzie dobrowolnie, czy nie?
— Nie mam potrzeby.
— A więc potrafię pomóc!
Mówiąc to, uchwycił Jankesa za ramię.
— Precz z rękoma! — upomniał Sępi Dziób rozkazująco.
— Aha, coraz bardziej się buntuje. Potrafię go poskromić!
Pffttf!
I na głowę Ludwika spłynęła ciemna bronzowa ślina. Puścił więc ramię kłusownika i zawołał z wściekłością:
— Do licha! Jeszcze pluje. Drogo mi za to zapłaci!
W tej chwili z za najbliższego krzewu rozległ się głos:
— W ten sam sposób mnie opluł. Czy mam panu pomóc, mój drogi panie Straubenberger?
Ludwik odwrócił się.
— Ach, ten lekarz krowi! — rzekł. — Co pan tu robi?
Weterynarz wystąpił z poza drzewa i rzekł:
— Szedłem właśnie do Reinswaldenu, gdy spotkałem tego człowieka. Zagadnął mnie i wkońcuśmy się pokłócili. Czy mam panu pomóc?
— No, obejdę się bez pomocy. Sam potrafię poradzić sobie z takimi szubienicznikami, ale zawsze co dwóch, to nie jeden. Nie chce iść dobrowolnie. Zwiążemy mu ręce na plecach.
Usta Sępiego Dzioba drgnęły dziwnie.
— To byłoby dosyć wesołe! — rzekł ze śmiechem.
— Jakto? — zapytał Ludwik. — Nie widzę w tem nic dla niego wesołego.
— O, jednak! Albo czy to nie wesołe, kiedy kłusownik aresztuje swego zwierzyniarza?
— Zwierzyniarza? Co to znaczy?
— Mam na myśli siebie. Jestem kupcem zwierzyny z Frankfurtu. A ten mały jest właściwym kłusownikiem. Od trzech lat dostarcza mi zwierzyny, którą ubija w lasach Reinswaldeńskich.
Mały weterynarz nie dowierzał własnym uszom. Ludwik miał niemniej zdziwioną minę.
— Pioruny! — krzyknął. — Djabli wiedzą, co to znaczy! Czy to prawda, doktorze?
Dopiero teraz weterynarz odzyskał mowę.
— Ja kłusownikiem? — jęknął płaczliwie i, podnosząc dziesięć palców jak do przysięgi, dodał: — Przysięgam tysiąckrotnie, że nietylko kozła, ale myszy jeszczem w życiu nie postrzelił.
Oho, teraz chce się sianem wykręcić! — rzekł Sępi Dziób. — A czyja jest ta stara pałka strzelająca?
— Tak, czyja? — pytał Ludwik. — Czy może doktora?
— Naturalnie! I kto zastrzelił kozła? Nie ja, tylko doktór; ja mu jedynie dotrzymywałem towarzystwa.
— Jezusie Nazareński, czy to możliwe! — lamentował mały, ręce zaciskając nad głową. — Nie wierz pan, mój drogi, dobry panie Straubenberger!
— Do djabła, nie wiem, co o tem sądzić, — wyrzekł Ludwik, bezradnie spoglądając na Amerykanina.
— Sądź pan, co ci się podoba! — odpowiedział Jankes. — Pewne jest to, że ja sam nie dam się aresztować. Byłem tak głupi, że udałem się ze swoim dostawcą na miejsce występku, ale nie będę aż tak głupi, aby samemu ponosić karę.
— Święta Panienko, czego on chce ode mnie! — zawołał weterynarz. — Jeszcze w życiu nie trzymałem flinty w ręku.
— Ale przy skroni — rzekł Sępi Dziób. — Mogę tego dowieść; śledztwo wyjaśni wszystkie okoliczności.
Wówczas Ludwik zwrócił się do niego poważnie:
— Czy mówi prawdę? Czy może przysiąc?
— Tysiąckrotnie.
— W takim razie nic na to nie poradzę, doktorze. Jestem zmuszony aresztować pana jako kłusownika.
Weterynarz cofnął się przerażony.
— Na miłość Boską, żartuje pan chyba! Jestem niewinny, jak słońce na niebie.
— Śledztwo wykaże. Jest pan moim więźniem.
— Więźniem? Niebiosa, uciekam!
Chciał zmykać, ale Ludwik pochwycił go wporę.
Aha, więc to się święci? — krzyknął. — Chciał drapnąć? Tym odruchem przyznał się do winy. Zwiążę was, abyście nie mogli zbiec.
— To mi się podoba — rzekł Sępi Dziób. — Nie chcę być jedynym oskarżonym. Jeśli postąpi pan sprawiedliwie, chętnie pozwolę się skrępować.
— Przyznaję, że nie brak panu roztropności. Dajże pan ręce. Tu mam sznur.
— Ale przysięgam na wszystkich świętych, żem niewinny! — zapewniał weterynarz. — Ten łotr chce mnie zgubić!
— To się okaże — mruknął Ludwik.
— Nie będzie pan chyba ciągnął mnie do Reinswaldenu w więzach? To byłoby straszne! Mój honor, moje dobre imię...
— Zniweczone, sponiewierane, starte! Nikt złamanego szeląga nie da za honor kłusownika. Jakże tam, czy da mi pan dobrowolnie ręce, czy mam uciec się do przemocy?
Sępi Dziób nachylił się, podniósł worek, narzucił go sobie na plecy i rzekł:
— Oto moje ręce.
— I ja ustępuję wobec przemocy — krzyknął weterynarz. — Oto moje ręce, ale żądam zadośćuczynienia.
— To nie moja rzecz — oświadczył Ludwik. — Spełniłem powinność; resztę zbada sam pan nadleśniczy.
Związał prawą rękę Sępiego Dzioba z lewą lekarza. Poczem rzekł:
— A więc basta. Ale kozła nie będę sam taszczył. To rzecz wasza.
— Mam już swój ciężar do dźwigania — oświadczył Sępi Dziób.
— A co tam jest w worku?
— Pięć zająców.
— Zające? Do pioruna, skądże się wzięły?
— Lekarz zastawił wczoraj sidła; dziś przed świtem przybyliśmy je zbadać. Znaleźliśmy pięć kotów.
Weterynarz znieruchomiał. Nie mógł wydobyć słowa; Ludwik zaś, strojąc wściekłe miny, rzekł:
— Ach! Więc również zastawiacz sideł. To pogarsza sprawę! Zające niech nosi sam, a doktór weźmie kozła.
— Ale to kłamstwo, zwyczajne, ordynarne kłamstwo! — zawołał mały człowieczek. — On sam schwytał zające!
— To się zobaczy — oświadczył Ludwik, nachylając się, aby powiązać nogi kozła.
— Panie Straubenberger, wytoczę panu sprawę! Zażądam ukarania.
— To mnie nie wzrusza; spełniłem swój obowiązek.
— Ale moje dobre imię pójdzie do licha!
— Zające i kozioł również. Oto on — mówiąc to, Ludwik zawiesił kozła na grzbiecie weterynarza.
— Święty Ignacy! — lamentował biedak. — Teraz ja, najnieszczęśliwszy pod słońcem, muszę taszczyć takie ciężkie zwierzę.
— Ten kozioł jest znacznie lżejszy, niż zbrodnie, które dźwigasz na sumieniu, — rzekł Sępi Dziób.
— Człowieku, łotrze, otruję cię, skoro odzyskam wolność.
— Psiakrew, coraz gorzej! — rzekł Ludwik. — A więc także truciciel! Dojdźmy tylko do Reinswaldenu. Pan nadleśniczy nie będzie mógł się nadziwić, jakich mu szubieniczników sprowadzam.
Pociągnął jednego i drugiego i ruszył w drogę. Weterynarz błagał, groził, lamentował, utyskiwał — napróżno. Ludwik musiał spełnić powinność. Jakkolwiek się mały człowieczek opierał, silny Jankes pociągał go za sobą bez wysiłku. — — —
Tymczasem nadleśniczy siedział w swoim gabinecie; niedawno wstał i pił kawę. Nie był w dobrym humorze. Dlaczego, nie mógłby sam określić. Przecież dopiero przed paroma dniami przybył list Sternaua z nad Rio Sabinas i wywołał nieopisaną radość.
Rozległy się w korytarzu szybkie kroki. Ludwik wszedł i stanął w drzwiach w tragicznej postawie, oczekując zapytania kapitana.
— Z czem przychodzisz? — zapytał nadleśniczy mrukliwie.
— Z kłusownikami! — brzmiała krótsza jeszcze odpowiedź.
Stary podniósł się szybko.
— Kłusownicy? — zapytał. — Czy dobrze słyszę?
— Według rozkazu, panie kapitanie. Dwóch kłusowników.
— Święty Hubercie, nareszcie dwóch! — rzekł stary. — Oto woda na mój młyn. Każę rozpiąć na matach i tak wyciągnąć, że gnaty będą sięgały od Wrocławia do Londynu. Gdzie ich masz?
— Na dole, w szopie. Siedzą spętani pod strażą dwóch ludzi.
— Kto ich schwytał?
— Ja sam.
— Ty sam? Ach! Gdzie?
— Na trakcie mogunckim.
— Opowiadaj!
— Spadł śnieg, panie kapitanie; udałem się w drogę, aby obejść z samego rana obwody. Chodziłem właśnie wzdłuż traktu, gdy rozległ się wystrzał z obcej strzelby, co natychmiast zmiarkowałem. Szybko się zbliżyłem i zobaczyłem huncwota, który klęczał nad naszym najpiękniejszym kozłem, patrosząc go w najlepsze.
— Niech dziewięćdziesiąt dziewięć piorunów trafi tego łotra. Czy znasz go?
— Nie; to zwierzyniarz z Frankfurtu.
— Ach! Odkąd to oni osobiście kłusują?
— O, nie on kłusował, lecz kto inny.
— Czy znasz tego drugiego?
— Nawet bardzo dobrze. Nie zauważyłem go odrazu, ale wkrótce się pokazał. Nie dowierzałem własnym oczom. Tej nocy złapał pięć zająców w sidła.
— W sidła? Pięć zająców w ciągu jednej nocy? W tak opłakany sposób marnować zwierzynę! Każę go poszarpać rozżarzonemi obcęgami, jak jestem Rodenstein i nadleśniczy.
— Zasłużył na to. Już od lat dostarcza zwierzyny frankfurckiemu handlarzowi.
— Hańba! I myśmy go nie nakryli? Jeszcze jedno świadectwo, jak można polegać na ludziach. Oczy mają jak dziury w plecach, a uszy jak ścierki, ale ani widzą, ani słyszą. Teraz inaczej będę postępował. Kto, od dnia dzisiejszego poczynając, nie złapie jednego na tydzień kłusownika, ten traci odrazu miejsce. W ten sposób za jednym zamachem pozbędę się kłusowników i was, gapy zatracone! Mój chleb wy żrecie, a moją piękną zwierzynę zmiatają inni. Z czego nam żyć, mnie i Jego Wysokości, naszemu Wielkiemu Księciu? Może mamy się żywić szyszkami sosnowemi, lub żołędziami? Tak wysoko zawieszę kosz z chlebem, że, chcąc się najeść, będziecie musieli wydłużyć szyje jak żyrafy. — Kimże jest ten szubrawiec?
— To nasz weterynarz — oznajmił Straubenberger.
— Nasz wete... — słowo uwięzło mu w gardle.
— ...rynarz! — dokończył Ludwik z naciskiem.
— Drabie, może zalałeś sobie czub? Nasz weterynarz miałby być kłusownikiem? To niemożliwe! To fałsz wierutny.
— To prawda, panie kapitanie. Siedzi na dole w szopie.
— No, to niech się Bóg nad nim zlituje! Czy sprowadziłeś kozła?
— Tak. Musiał go lekarz sam taszczyć.
— Bardzo słusznie. Chciałbym, aby mu kozioł przyrósł do gardła. A jak tam z zającami?
— Też są. Handlarz ma je w torbie.
— Dobrze, dobrze; zaraz ich przesłucham. Wezmę w dyby, że będą ze strachu pocić się syropem i oliwą. Do wszystkich djabłów, skąd mi się bierze taka anielska cierpliwość? Idź, zwołaj cały ludek! Niech wszyscy zgromadzą się w moim urzędowym gabinecie. Kiedy skinę, przyprowadzisz obu łajdaków. Pokażę im, co znaczy kozioł i pięć zająców! I jeśli już muszę przekazać ich sędziemu, to uprzednio poddam takiej procedurze, że, w porównaniu z tem, więzienie wyda im się rajem.
Ludwik oddalił się śpiesznie. Kiedy wyszedł na dwór, jeden z chłopców wyprowadzał osiodłanego wierzchowca ze stajni, gdyż kapitan wybierał się w podróż.
— Pozostaw to chwilowo i pomóż mi zebrać ludzi — rzekł Ludwik. — Pan kapitan odbędzie sąd.
— Nad kłusownikami?
— Tak. Wszyscy ludzie mają się stawić w kancelarji.
— Dobrze, dobrze; biegnę już.
Przywiązał konia i pobiegł zawiadomić kolegów. W pięć minut zgromadzili się wszyscy mieszkańcy Reinswaldenu. Kapitan kazał usiąść na krzesłach półkolem, sam zajął miejsce pośrodku, uprzednio skinąwszy przez okno. Ludwik stał przy drzwiach szopy. Zauważywszy znak swego pana, otworzył wrota i wypuścił obu grzeszników.
— Stój, doktorze, — rzekł. — Pan ma taszczyć kozła.
— Nawet teraz?
— Oczywista. Jest to korpus defektus; korpusami są również zające.
— Ale ja jestem niewinny!
— Powiedz to pan samemu panu kapitanowi. Lepiej ode mnie zna się na kryminale.
Lekarz miał dźwigać kozła, Sępi Dziób swój worek. Byli wciąż jeszcze związani za ręce. Kiedy prowadzono ich przez dwór, Jankes ujrzał konia i wesoły uśmiech zadrgał w kącikach jego ust.
Ludwik zaprowadził kłusowników po schodach na piętro i otworzył drzwi. Sępi Dziób szybkiem spojrzeniem obrzucił zamek. Weszli. Ludwik zamknął za sobą drzwi.
— Oto oni, panie kapitanie! — meldował. — Czy mam zdjąć kozła z doktora?
Stary kapitan siedział z miną godną hiszpańskiego Wielkiego Inkwizytora.
— Nie — odpowiedział. — Niech ten szubrawiec sam go złoży.
— Przecież spętany.
— Uwolnij ich od więzów. Słyszałem, że przestępców nie krępuje się podczas przesłuchania. Musimy przestrzegać prawideł procedury karnej.
Ludwik rozwiązał im ręce. Znów uśmiech zadowolenia przemknął po twarzy Sępiego Dzioba. Weterynarz śpieszył dowieść swej niewinności, zanim jeszcze rozpoczęło się przesłuchanie.
— Panie kapitanie! — zawołał. — Spotkała mnie straszliwa niesprawiedliwość. Ja miałbym zastrzelić tego kozła, a przecież...
— Spokojnie — mruknął leśniczy. — Tu tylko ja mam prawo mówić. Kto z was ośmieli się rzec słówko niepytany, tego zamknę w pace, zrozumiano?
Człeczyna zamilkł. Kapitan zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Znam tamtego. Ale kim ty jesteś, hę?
— Jestem zwierzyniarzem z Frankfurtu — oświadczył zapytany.
— Twoje nazwisko?
— Henrico Landola.
Nadleśniczy zerwał się z krzesła.
— Henrico Landola? Do pioruna! Jakiej narodowości?
— Hiszpanin — odrzekł trapper.
Kapitan wpił w niego nieruchome spojrzenie.
— Człowieku, łotrze, drabie, oszuście! Od jak dawna jesteś handlarzem?
— Od kilku lat dopiero.
— Czem byłeś poprzednio?
— Kapitanem.
— Korsarzem, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział spokojnie Sępi Dziób.
— Niech cię djabeł ujeżdża, ty wyrodku piekielny! Henrico Landola! Ach, że też nareszcie mamy tego bandytę! Ale człowieku, jak się zszedłeś z weterynarzem?
— Sporządzał dla mnie trucizny, gdy miałem kogoś otruć.
Karlik z przestrachu skoczył jak oparzony.
— Wszystkie dobre duchy, to fałsz! Ani słowa prawdy!
— Spokojnie, trucicielu! — huknął kapitan. — Dziś jest dzień zemsty. Dziś ja sądzę! Dziś będą zdemaskowani ci, których nikt nie mógł zdemaskować. Henrico Landola, ilu ludzi otrułeś?
— Dwustu sześćdziesięciu dziewięciu.
Zląkł się nawet kapitan. Ogarnęła go zgroza.
— Szatanie! — jęknął niemal. — Tylu, tylu! Dlaczego?
— Ten weterynarz nie chciał inaczej. Musiałem — inaczejby mnie zgładził ze świata.
— Jezusie drogi, Jezusie! — krzyczał lekarz. — To kłamstwo!
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że łże. Dawniej był najbardziej krwiożerczym ze wszystkich moich rozbójników morskich. Mogę tego dowieść.
— Człowieku, jesteś potworem! Zawsze zajmowałem się tylko leczeniem zwierząt.
— Spokojnie, nie cyganić! — rozkazał nadleśniczy. — Dopiero od dwóch lat przebywa pan w tej miejscowości. To się zgadza.
— Ale byłem poprzednio w Elberfeldschenie.
— To się okaże. Milcz pan! Teraz muszę się rozmówić z owym Landolą. Człowieku, rozbójniku, szubrawcze, czy znasz niejakiego Corteja?
— Tak — wyznał Sępi Dziób.
Aha! Jak go poznałeś?
— Przez tego weterynarza, który jest szwagrem Corteja.
— Nie, nie! — wołał mały. — Nie znam żadnego Corteja; nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska.
— Spokojnie, bo każę wygarbować skórę! — ryknął kapitan. — Dowiem się, kto jest pana szwagrem. — I, zwracając się ponownie do Sępiego Dzioba, dodał: — Czy prowadziłeś interesy z owym Corteją? Żądam prawdy.
— Tak; nawet bardzo wiele — odpowiedział zapytany. — Mój statek korsarski był jego własnością.
— Ten łotr ma przynajmniej odwagę i wyznaje prawdę. Czy znasz niejakiego Sternaua?
— Tak.
— Czy nie chciał cię pewnego razu schwytać?
— Tak.
— Cóż więc zrobiłeś?
— To, co teraz czynię. Uciekłem. Do miłego zobaczenia, panie kapitanie!
Miał wciąż swój worek na grzbiecie. Teraz odwrócił się błyskawicznie i skoczył ku wyjściu. Po chwili był już za drzwiami, przekręcił klucz aby nikt nie mógł go ścigać, i zeskoczył ze schodów na dwór. Tam dopadł konia, odwiązał, skoczył na siodło i pogalopował.
To nieprzewidziane zdarzenie tak oszołomiło zebranych, że nikt nie zdołał się poruszyć z miejsca. Pierwszy oprzytomniał kapitan.
— Ucieka! — krzyknął. — Prędko za nim! — Skoczył do drzwi. — Tysiąc piorunów, przekręcił klucz w zamku! — Pośpieszył do okna i wyjrzał na podwórze. — Bomby i granaty! Dosiada rumaka. Minął bramę! Jeśli tak pójdzie dalej, to go nie schwytamy!
Nikt nie śmiał wyskoczyć oknem. Wszyscy napierali na drzwi, aż wreszcie jakaś stara kobiecina otworzyła. Rzucono się na podwórze.
— Wyprowadzić konie! — zawołał kapitan. — Musimy go dopaść.
Ile było koni, tylu jeźdźców z kapitanem na czele wyjechało przez wrota. Wkrótce ujrzeli jakiegoś wieśniaka.
— Tomaszu! — zawołał nań kapitan. — Czy nie widziałeś jeźdźca?
— Tak, jeźdźca, — brzmiała odpowiedź.
— Z workiem na plecach?
— Tak; z workiem.
— Dokądże jechał?
— Zdawał się śpieszyć, ale zapytał, zatrzymawszy się przy mnie, o willę Rodriganda.
— A więc pomknął ku willi?
— Tak, panie kapitanie.
— Dobrze, więc go dogonimy. Naprzód, młodzieńcy! Który z was schwyta tego ptaszka, dostanie całoroczny żołd.
Mimo podeszłego wieku, mknął na czele. Zdawało się, że sam chce zdobyć nagrodę. —
Rzecz najdziwniejsza, nikt z pośród obecnych nie pomyślał o weterynarzu. Karzeł został sam. Wpatrywał się w drzwi, przez które wszyscy umknęli.
— Jezus, Marja! — rzekł. — Co czynić? Też uciec? To najlepsze. Ja — kłusownik, truciciel i korsarz! Jeżeli szczęśliwie wyjdę, schowam się na osiem tygodni, dopóki moja niewinność nie wyjdzie na jaw.
Zemknął po schodach. Podwórze świeciło pustką, ci bowiem, dla których nie starczyło koni, odprowadzili jeźdźców pieszo. Dzięki temu trzęsący się ze strachu weterynarz umknął niepostrzeżenie. Minąwszy obręb zamku, zszedł z drogi i wszył się w zagajnik. Pani Unger daremnie wypatrywała uzdrowiciela chorej krowy. — — —
Niedaleko zamku Reinswalden hrabia Manuel de Rodriganda y Sevilla zbudował śliczny domek wiejski, w którym zamieszkał z córką i wnuczką, a także z matką i siostrą Sternaua. Stary nadleśniczy nie chciał się wyprowadzić ze swego zamku.
Wkrótce po ucieczce Sępiego Dzioba traktem jechał lekki wóz. Skręcił na drogę, prowadzącą do Rodriganda. Siedział w nim Kurt, który po trzech tygodniach wracał z podróży.
Po krótkim czasie ukazała się ozdobna budowla willi. Brama była naoścież otwarta. Młody człowiek wyszedł, zapłacił stangretowi i wbiegł po schodach na górę.
Przyjął go mały człowiek, którego turkot powozu przywołał na stanowisko. Był to odźwierny willi.
— Panie poruczniku! Witam, witam! — zawołał.
— Dzieńdobry, drogi Alimpo. Już na nogach, tak wcześnie?
— Tak; kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Tak mawia moja Elwira. Jakże można spać, skoro się wie, że pan przyjedzie.
— A więc Ludwik doniósł o moim przyjeździe?
— Tak; przybył tu onegdaj. Jest w Reinswaldenie. Trzyma się gorliwie pana nadleśniczego.
— Gdzie państwo?
— W bawialni.
Zdjąwszy palto i kapelusz, Kurt wszedł do pokoju. Tam zastał don Manuela, Rosetę, panią Sternau z córką i Amy Dryden. Powitano go serdecznie.
— Przybyłem tylko na kilka godzin, aby się pożegnać na dłuższy czas, — rzekł Kurt, ściskając ręce. — Dziś, najpóźniej jutro, wyjeżdżam.
— Żal nam się z panem rozstawać — rzekła Roseta. — W sprawie służbowej?
— Tak. Niech pani zgadnie, dokąd! To długa podróż — do kraju, skąd dopiero przed kilkoma dniami otrzymaliśmy tak szczęśliwe wieści.
— Szczęśliwe wieści?... Mój Boże, czy się trafnie domyślam! Pan mówi o Meksyku?
Skinął potakująco.
Kurt miał właśnie zamiar zdać szczegółowo sprawę, gdy przeszkodził mu jakiś jeździec, który w pełnym galopie wjechał przez bramę, ściągając na siebie powszechną uwagę. Był to Sępi Dziób.
Zeskoczył z konia i wszedł po schodach na górę, z workiem na grzbiecie. Tu zabiegł mu drogę Alimpo.
— Kim pan jesteś? — wypytywał.
— A kim pan jesteś? — odciął się Amerykanin.
— Jestem Alimpo, kasztelan tego zamku.
— Ach, to wystarczy. Czy można pomówić z mieszkańcami?
— Powiedz pan przedewszystkiem, kim jesteś!
— To zbyteczne. Nie znają mnie przecież. Przynoszę ważną wiadomość.
— Właśnie państwo się zebrali. Ale, drogi przyjacielu, pański stan nie pozwala się panu pokazać.
— Właśnie, że mój stan nakazuje. Ale, nie pozwolę się długo badać. Ustąp pan miejsca!
Oho! Muszę naprzód zapytać, czy mogę pana wpuścić.
— Nonsens. Muszę wejść i kwita.
Sępi Dziób, bez ceremonji odsunąwszy Alimpa, stanął na progu bawialni. Hrabia wyszedł naprzeciw i zapytał:
— Wtargnął pan tutaj. Do kogo?
— Do was wszystkich.
— Kim pan jesteś?
— Nazywają mnie Sępim Dziobem.
Lekki uśmiech zadrgał na twarzy hrabiego. Ten obdartus miał prawo tak się nazwać.
— Skąd pan przybywa?
— Jestem — ach, oto już nadjeżdżają! Nie przypuszczałem, że ten stary nadleśniczy wywęszy tak prędko mój trop.
Mówiąc to, podszedł do okna tak swobodnie, jakgdyby był we własnym domu. Pozostali mimowoli skupili się za jego plecami. Zobaczyli, jak stary Rodenstein zeskoczył ze swego gęsto parującego, nieosiodłanego konia. Alimpo usłyszał stuk kopyt i wyszedł na ganek.
— Dzieńdobry, Alimpo! — krzyknął kapitan. — Powiedzże prędzej, czy był tu jeździec?
— Tak.
— Obdarty i z workiem na plecach?
— Tak.
— Bogu dzięki, mam go! Gdzie jest ten łotr?
— U państwa w bawialni.
— Do licha, niebezpieczna sprawa! Muszę natychmiast pójść, zanim się co złego zdarzy.
Nie minęły dwa pacierze, gdy otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ujrzeć zbiega i wpaść nań — to było dziełem jednego mgnienia.
— Łotrze, mam cię znowu! — zawołał, nie witając się z nikim. — Nie uciekniesz już. Każę cię kuć na kawałki, dopóki nie zmiażdżę gnatów!
— Cóż się stało, drogi kapitanie? — zapytał hrabia. — Cóżto za człowiek?
— To łotr, o, to największy zbrodniarz, jaki istnieje pod słońcem. Otruł przeszło dwieście osób.
Obejrzano go ze zdziwieniem.
— Tak, oglądajcie mnie! — rzekł, łapiąc oddech. — Wypatrzcie oczy i nie wierzcie, ale to prawda najszczersza. Ludwik go schwytał, atoli zdołał umknąć, kiedy go sądziłem. Nazywa się Henrico Landola.
— Henrico Landola? — zapytał Kurt. — Korsarz? O, nie, to nie on! Znam go.
— Ach, ba! Sam przyznał.
— Że się nazywa Landola? To niemożliwe.
— Zapytaj go osobiście!
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Jakże się to zgadza? Czy podał się pan za niejakiego Landolę? Czy zna pan tego człowieka? — zapytał Kurt.
— Słyszałem o nim.
— Ale skądże panu wypadło na myśl podszywać się pod niego?
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Żart — odpowiedział krótko.
— Ach, ten żart mógł pana drogo kosztować. Landola nie cieszy się tutaj przyjaźnią.
— Wiem o tem.
— Ależ to on! — twierdził kapitan. — Ten szubrawiec ma jeszcze w worku pięć moich zająców, które złowił weterynarz.
— Wyraża się pan zagadkowo — rzekł, potrząsając głową, don Manuel, a zwróciwszy się do Sępiego Dzioba, zapytał: — Skąd pan właściwie przybywa?
— Przybywam od lorda Drydena — odpowiedział trapper.
— A więc z Meksyku? — zapytała Roseta niecierpliwie.
— Tak; bezpośrednio. Nie widziałem jeszcze pani, ale, sądząc z opisu, jest pani Rosetą Sternau, czyli Rosetą de Rodriganda?
— Tak; jestem nią.
— W takim razie mam coś dla pani — wyciągnął z torby list. — Od sir Henry Drydena — dodał. — Byłem w Meksyku jego przewodnikiem i towarzyszem. Przeżywaliśmy bardzo wiele i jestem gotów wszystko pani opowiedzieć.
— Co za przypadek, co za szczęście! Czy ma pan co jeszcze dla nas?
— Nie. Reszta to rzeczy, które do mnie należą.
— A więc witamy pana! Czy mam odczytać list, drogi ojcze?
— Poczekajmy z tem chwilę. Musimy się jeszcze zająć tym dzielnym człowiekiem, który jest dla nas zagadką.
— Tak, — rzekł kapitan — przeklętą, głupią zagadką! Człowieku, czemu podał się pan za Landolę? Kim jesteś naprawdę? Ale wypraszam sobie na przyszłość wszelkie figle.
Sępi Dziób przesunął fajkę do drugiego policzka i wypluł poważny pocisk ciemno brunatnej śliny tak blisko twarzy kapitana, że ten cofnął się przerażony.
— Do miljona fur piorunów! — zaklął. — Co za bezeceństwo! Myśli pan, że potrzeba nam tu próbek plucia, hę? Pluć mi koło nosa! Szczęście, żeś mnie nie trafił. Za co mnie właściwie uważasz, hę?
Amerykanin odpowiedział z przyjaznym uśmiechem:
— Za wspaniałego lorda, naczelnego sędziego z Reinswaldenu, sir. Ale to obojętne i nie ma nic do rzeczy. Skoro pluję — pluję i chcę widzieć takiego, co mi zabroni. Kto nie chce narażać się na oplucie ten może zejść z drogi.
Don Manuel łagodnie rozłożył ręce:
— Porzuć pan te drobnostki! Pan kapitan nie chciał pana obrażać. Pragnął tylko wiedzieć coś dokładniejszego o pana osobie i jego stosunkach.
Pah! — odparł Sępi Dziób. — Stoi przed moją osobą i wystarczy mu ją tylko obejrzeć. Może dokładnie oglądać nawet mój nos, i to bez opłaty. A moje stosunki? Co ma pan na myśli? Czy wyglądam na takiego, w którym można się zakochać? Nie chcę nic wiedzieć o rodzie kobiecym. Jak wogóle może mnie pytać pierwszy lepszy! Ja nie pytałem wszak pana kapitana o jego miłostki.
Hrabia skinął z uśmiechem głową.
— Myli się pan. O pańskich miłosnych stosunkach nie było wcale mowy. Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, kim pan jesteś. Nietrudno zrozumieć te chęci.
— Kim jestem? Hm! Że się nazywam Sępi Dziób, to rzecz sama przez się zrozumiała ze względu na mój nos. A że jestem myśliwym z prerji — to tylko mnie obchodzi.
— Myśliwym z prerji? — mruknął nadleśniczy. — Ach, dlatego tak był łasy na zwierzynę.
— Tak. Dlatego właśnie nie mogłem wytrzymać, skoro zobaczyłem kozła. Zdjąłem strzelbę i zastrzeliłem.
— Do piorunów! A więc pan go zastrzelił? Nie weterynarz?
— Nie; ja.
— Niech piorun trzaśnie! Ale wszak dostarczał panu od lat zwierzynę?
— Boże uchowaj! — roześmiał się Sępi Dziób.
— Istotnie? — pytał zdumiony kapitan. — A więc nie jest kłusownikiem?
— Ani trochę; tak samo jak ja nie jestem frankfurckim handlarzem zwierzyny.
— Do pioruna! A zatem prowadził mnie pan za nos?
— Tak — odpowiedział obojętnie Sępi Dziób.
Stary zerwał się z najwyższą wściekłością i huknął:
— Do stu tysięcy furgonów, jakże się mógł ośmielić!
Pffttf! — przemknęła ślina, że ledwo zdążył się cofnąć. To jeszcze bardziej go rozłościło. Dodał:
— Uważać mnie za głupca, a następnie opluwać, mnie, wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana v. Rodensteina! Ten pies musi dostać baty takie, aby nie mógł się podnieść, jak trzej chloroformowani stróże nocni. Jeśli przybył z Meksyku lub Ameryki, aby ze mnie zakpić, to tak długo będę mu wybijał Meksyk z głowy, że zapomni o jego istnieniu. A teraz chcę wiedzieć, co go skłaniało do tych złośliwych żartów ze mnie?
— Co? — zapytał Amerykanin. — Hm. Nic.
Starzec otworzył usta, jak mógł szeroko, i obejrzał Sępiego Dzioba ze zdumieniem.
— Co? Nic? Absolutnie nic? A więc chciał tylko ze mnie zadrwić?
— Tak — odpowiedział Sępi Dziób.
Ach! A więc niech pęknie granat! Kpiny sobie ten huncwot ze mnie stroił. Ze mnie! Słyszycie wy wszyscy? Ze mnie! A ja się cieszę najwięcej z tego, że nie zdołał umknąć. Wie, co go czeka? Więzienie!
Sępi Dziób roześmiał się.
— Więzienie? Pah! Z powodu kozła? Absurd!
— Absurd, absurd powiada pan? Czy nie zna naszych praw?
— Co mi z waszych praw? Jestem wolnym Amerykaninem.
— Nie jesteś wolnym Amerykaninem, lecz uwięzionym łotrem. My kłusownictwo karzemy więzieniem.
Sępi Dziób skrzywił się z niedowierzaniem. Rzekł:
— Możemy u nas strzelać, ile się nam podoba.
— Tam u was tak, ale nie u nas!
— Do pioruna, nie myślałem o tem! Kozioł wystąpił z lasu, a ja strzeliłem; to wszystko. Skoro się mnie za to ukarze więzieniem, ucieknę.
— Tym razem niełatwo będzie uciec. Ale skąd się tu wogóle wziął?
— Ponieważ musiałem tu być. Przybywam jako wysłaniec w sprawach rodziny Rodriganda.
— Czemu mi tego odrazu nie mówił? Posłucham, co za wieści przywiózł, a potem zdecydujemy.
Obecni nie przerywali dialogu. Byli bardzo rozbawieni; wiedzieli dobrze, że stary nadleśniczy nie zaskarży myśliwego. Dlatego pozwolili mu się dowoli wypowiedzieć, poczem rzekł hrabia:
— A więc znamy teraz pana nazwisko i zajęcie. Czy zechce nam pan powiedzieć, jak się spotkałeś z owymi ludźmi, którzy nas tak bardzo interesują?
— Bardzo chętnie — odpowiedział Sępi Dziób. — Czy wie pan, co znaczy scout?
— Nie.
Pffttf! — rzucił Sępi Dziób pocisk śliny w ogień kominka, że aż syknął. — Nie wie pan? Przecież każdy o tem wie. Bywają westmani, którzy mają taki zmysł orjentacyjny, że nigdy nie błądzą. Znają każdą drogę, każdą rzekę, każde drzewo i krzewinę i z pewnością znajdą miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie bywali. Takich ludzi nazywa się scoutami. Każda karawana, każda wyprawa myśliwska musi mieć jednego lub więcej scoutów, jeśli nie chce zginąć. Takim scoutem ja jestem.
— Do pioruna! — zaklął kapitan. — A więc wyuczył się wszystkich dróg i ścieżek amerykańskich pustkowi? Nie znać tego po nim.
— Czy mam głupią minę?
— Bardzo głupią.
Pffttf! — sok tytuniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś. Ten cofnął się, zaklął i podszedł o krok do Amerykanina:
— Szubrawcze, jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy mniemasz, że inni ludzie nie potrafią pluć? — Rzekłszy to, plunął w czoło Jankesowi.
Sępi Dziób otarł z twarzy nieoczekiwany nabytek i odezwał się wprawdzie spokojnie, ale z lekką naganą w głosie:
— Początkujący... Jak śmie nazwać amerykańskiego scouta głupcem? Czy mniema, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy, niż dobry myśliwy z prerji? A może myśli, że kapitanowi wielkoksiążęcej armji równać się ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo pomylił.
Sępi Dziób mówił po niemiecku obcym akcentem. Mimo to palnął swą mówkę tak dobitnie i dosadnie, że wywarła na starym kapitanie mocne wrażenie. Poczuł, że ma przed sobą człowieka, który mu dorównywa pod względem rubaszności; podrapał się więc za uchem i rzekł:
— Piekło, to ci dopiero człowiek uprzejmy! Ten łotr rzuca śliną jak djabeł otrębami w młynie. No, teraz będę trzymał język za zębami. Zobaczymy, co dalej nastąpi.
— Postąpi pan bardzo właściwie — odparł Sępi Dziób uprzejmiej. I, zwracając się do innych, ciągnął: — A więc jestem takim scoutem. Pewnego pięknego dnia znalazłem się w El Refugio i zostałem przyjęty przez niejakiego Anglika, który chciał wyjechać wgórę Rio Grande del Norte.
— Ach, mój ojciec? — zapytała miss Amy.
— Tak. Posłał mnie do El Paso del Norte do prezydenta Juareza z meldunkiem, że lord przywozi broń i pieniądze. Spotkałem go w małym forcie, zwanym Guadelupą, przedtem jednak spotkałem tam innych jeszcze ludzi. Przedewszystkiem był myśliwy, zwany Czarnym Gerardem. Następnie inny mały, ale dzielny chłop, który obudzi wasze szczególne zainteresowanie.
— Znajomy? Jak się nazywał?
— Mały André. Ma brata w Reinswaldenie.
— Niema tu nikogo nazwiskiem André.
— André jest imieniem, a nie nazwiskiem, i znaczy tyle, co Andreas.
Słysząc to, Ludwik, który podczas rozmowy wszedł pocichu, aby pomóc w krępowaniu zbiega, nastawił ucha.
— Andreas? Do pioruna! Mam przecież brata imieniem Andreas. Poszedł w daleki świat i zginął jak kamień w wodzie.
— Czem był?
— Browarnikiem.
— Dobrze; zgadza się. Jak się pan nazywa?
— Ludwik Straubenberger.
— A mały Andre nazywa się właściwie Andreas Straubenberger.
Ludwik złożył dłonie.
— Czy to być może? Czy to prawda? Mój brat? Naprawdę mój brat?
— Tak.
— A więc niech będzie pochwalony w imię Boże. Andreas żyje! Mój brat żyje! A gdzież on?
— Ta właśnie sprawa mnie sprowadza. Nie wiem, gdzie jest i musimy go odszukać. Aliści tymczasem wspomnę o nowych osobach, które spotkałem w forcie Guadelupie.
Sępi Dziób zaczął opowiadać wszystko, co mu się przytrafiło od przyjazdu do Guadelupy do przybycia wraz z Juarezem na hacjendę del Erina. Nie znał dokładnie związku faktów i osób, ale to, co opowiedział, otoczyło go w wyobraźni słuchaczy aureolą powagi i znaczenia.
Oczy wszystkich wpiły się w jego usta. Dowiedziano się od niego znacznie więcej, niż mógł wyjaśnić list Sternaua.
Twarz Rosety pałała szczęściem, że małżonek jej żyje. Wkrótce jednak zbladła. Sępi Dziób zdawał sprawę ze zniknięcia Sternaua i jego towarzyszy.
— Powiedziałeś pan, że sennor Sternau, sennor Unger, obaj wodzowie i pozostałych pięciu odłączyło się od was, aby przy pomocy Miksteków odebrać hacjendę od zwolenników Corteja!
— To im się powiodło. Wojsko prezydenta zwiększyło się nieoczekiwanie tak bardzo, że mogliśmy prędzej, niż przypuszczano, jechać wślad za nimi. Ale kiedyśmy przybyli, ich już nie było.
— Dokąd się udali?
— Kto może wiedzieć? Nasze badania nie doprowadziły do rezultatu. Lord Dryden wreszcie doszedł do przeświadczenia, że spotkało ich nowe wielkie nieszczęście. Ale było już za późno. Jedynym, który istotnie coś mógł zrobić, byłem ja.
— Ach! i co pan zrobił?
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Mało, bardzo mało. Juarez początkowo przypuszczał, że wyruszyli z wycieczką, z której wnet powrócą. Niestety, był w błędzie. Skoro nie powracali, a prezydent musiał ruszać dalej na południe, lord Dryden zląkł się naprawdę. Ale nie mógł się odłączyć od Juareza. Wyjechałem tedy na poszukiwania. Tropiłem ślad aż do Santa Jaga. Tu ginął zupełnie.
— Co pan o tem sądzi?
— Najprawdopodobniej Cortejo schwytał ich w pułapkę.
— Mój Boże! Musimy ich ratować, jeśli jeszcze pora.
— W tym celu właśnie przybywam. Kiedy zgubiłem ślad, wróciłem zpowrotem do Anglika. Natychmiast wryruszyliśmy do Juareza, który mniemał, że Cortejo uciekł do Pantery Południa i prześladowców swoich wpędził w jego ręce. Wyprawił posła do Pantery. Ten kazał powiedzieć, że Corteja u niego niema, że wogóle nie ośmieliłby się nawet przybyć do niego. Dlatego osobiście udałem się do Pantery. Był to krok ryzykowny. Podrwiłem głową i życiem. Ale szczęście mi dopisywało.
— A rezultat?
— Niestety, nie był pomyślny. Doszedłem do przekonania, że ani Corteja, ani zaginionych niema u Pantery. Przypuszczam, że jako przyjaciół Juareza uwięziono ich, aby chwilowo unieszkodliwić.
— A więc jest nadzieja uwolnienia?
— Tak, gdyby się udało znaleźć ślad. Juarez i Dryden uciekali się do wszelkich sposobów, ale daremnie. Przysłali mnie tutaj, abym was zawiadomił.
Słuchacze obejrzeli się posępnie. Co mogli począć, jeśli nawet Juarezowi i Drydenowi nie udało się znaleźć śladu zaginionych?
Roseta i Amy cicho płakały. Hrabia, pani Sternau i jej córka stały w oknie i spoglądały markotnie na podwórze. Jedynie stary nadleśniczy nie mógł stłumić swego zmartwienia i, ścisnąwszy pięści, zawołał:
— Do stu par beczek! Bodajbym raz jeszcze był młody. Pojechałbym tam i przetrząsnął cały Meksyk. Ale moje stare gnaty nie pozwolą mi na taką wyprawę. Niema w nich szpiku.
— Ja mam jeszcze młode kości, drogi ojcze chrzestny, — rzekł Kurt.
— To prawda, mój chłopcze, — odparł stary. — Ale gdzie tobie do Meksyku?
Wówczas Roseta odwróciła się do nich i powiedziała:
— Ach, istotnie, drogi Kurcie! Masz właśnie jechać do Meksyku, do prezydenta Juareza.
— Tak — odezwał się. — Polecono mi ważną misję; ale mam nadzieję, że ta misja zostawi mi dosyć wolnego czasu na poszukiwania naszych zaginionych.
Trapper wpił spojrzenie w młodego porucznika.
— Pan? Pan chce jechać do Meksyku? Młody człowieku, zostań pan lepiej w domu! Klimat tamtejszy nie służy takim paniczom.Hm, tam błąkają się w powietrzu kule.
— Właśnie to mi się podoba.
Sępi Dziób zauważył z uśmiechem, nieco złośliwie:
— Ale taka kula łatwo może zabić.
— Wiem o tem dobrze. Dokąd pan się uda, skoro załatwi pan swoje poselstwo?
— Wrócę do Meksyku. Powiedziałem, co miałem powiedzieć, jestem więc gotów i mam tylko czekać na odpowiedź, którą pragną mieć prezydent i sir Dryden. Mogę jeszcze dzisiaj jechać.
— Czy chce pan jechać ze mną razem?
— Chętnie. Sądzę, że przydam się panu tam u nas. Ale kiedy chce pan wyruszyć?
— Właściwie jutro; lecz pozwoli pan, że zadam pytanie. Gdyby jeden z pruskich ministrów zażądał od pana rzetelnych informacyj o stanie rzeczy w Meksyku, to, czy chciałby ich pan udzielić?
— O ile równie rzetelne miałby względem nas zamiary.
— Znam pewnego ministra, który z przyjemnością pomówiłby z panem o Meksyku.
— Jak się nazywa?
— Bismarck.
— Bismarck? Ten chłop djabelski? Temu człowiekowi udzielę najszczerszego wywiadu. Ale myślę, że pan musi już jutro wyjechać?
— Mam istotnie rozkaz wyruszenia jutro. Darowano mi tylko dzisiejszy dzień, abym mógł się pożegnać z bliskimi. Ale sądzę, że mogę zaprowadzić pana do Bismarcka.
— Gdzież on teraz przebywa?
— W Berlinie.
— Zgoda. Musimy tam jechać!
— A więc godzi się pan. Dziękuję. Ale — hm! — Mówiąc to, rzucił znaczące spojrzenie na strój myśliwego. — Nosi pan ubiór nieodpowiedni do takiej wizyty.
— Tak, tak? Hm. No, mam w worku lepszy, prawdziwie meksykański strój.
— Nikt nie powinien się domyśleć, że jesteś pan Meksykaninem; stawi się pan u Bismarcka incognito.
— Incognito? Niech piorun trzaśnie! świetnie to brzmi! Ale co mam począć, hę?
— Poprostu ubierze się pan w zwykły cywilny strój. Ja to panu załatwię.
— Załatwić? To znaczy zapłacić? Woreczek przy sobie! Sępiego Dzioba stać na ubranie. Chłop, który przebywa podróż z Meksyku do Europy, ma dosyć pieniędzy, aby zapłacić za surdut i krawat.
— No, nie chciałem pana obrażać.
— Nie radziłbym panu! A więc kiedy jedziemy?
— Dziś wieczorem; ostatnim pociągiem.
— Razem? Nie uchodzi; nie jestem do tego przyzwyczajony. Lubię doświadczać sił swoich. Wyznacz mi pan raczej miejsce w Berlinie, gdzie mamy się spotkać.
Hm. Nie mogę nalegać; niech się stanie zadość woli pana. Jutro zatem o trzeciej po południu w Magdeburskim Dworze.
Kurt odszedł, aby poczynić przygotowania do podróży. W pół godziny później zapukano do drzwi. Wszedł Rodenstein.
— Przychodzę tylko, — rzekł — aby ci powiedzieć, że Amerykanin już teraz wyjeżdża.
— Już do Berlina? — zapytał zdumiony Kurt.
— Z początku do Moguncji, ale przedtem jeszcze do mnie. Mam jego broń. Przeklęty, głupi kawał! Ale łajdak ma język cięty.
— To z więzienia guzik?
— Właściwie powinienem go wsadzić; cóż, kiedy to grubjanin. Lubię uprzejmość i przywykłem do subtelnych form towarzyskich. Dozobaczenia!
— Dozobaczenia! — — —
Wychodząc, kapitan mruczał do siebie pod nosem:
— Tak, dostał swoje, ale... do tysiąca miljonów furgonów beczek piorunów! Wcale dotychczas nie wiedziałem, że mam takie miękkie usposobienie. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.