Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, znam tamtejszych mieszkańców. Kogo pan ma na myśli?
— No, hrabiego Rodriganda i jego rodzinę.
— Pioruny! Skąd ich pan zna?
— Ja? Stąd, skąd oni mnie znają.
— Ach, proszę wybaczyć, — to prawda — nie mam prawa pytać o sprawy prywatne. Ale mówił pan także o sprawach politycznych. Co mam przez to rozumieć?
— Misję, o której tu, oczywiście, nie będę mówił.
— Dobrze. Ale czy mogę wiedzieć, dokąd się pan udaje?
— Do Berlina.
— Ach! W tajnej misji?
— Być może. Widzi więc pan, że nie mogłem odpowiadać w obecności brata pana.
— Stanowczo. Proszę o wybaczenie.
Dokumenty były niewątpliwie prawdziwe. Komisarz uprzytomnił sobie, że sprawa może mieć dla niego i dla jego podwładnych przykre następstwa. Dlatego poprosił o wybaczenie. Ale przecież nie dotarł jeszcze do jądra pestki.
— Był pan w Reinswaldenie i rozmawiał z państwem?
— Tak. Ze wszystkimi.
— Mój Boże! W tym oto stroju?
— Kupiłem te rzeczy dopiero niedawno, w Moguncji.
— Ach! Przedstawił się pan w narodowym stroju meksykańskim.

135