Mare nostrum/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GRZECH FERRAGUTA.

Toni, budząc się co rano o pierwszych błyskach świtu, czuł się zniechęcony i rozczarowany.
— Jeszeześmy w Neapolu! — wykrzykiwał, wyglądając przez okno kabiny.
I rozpoczynał liczyć dnie. Dziesięć już dni upłynęło, odkąd „Mare Nostrum“ po uskutecznieniu wszystkich napraw zarzuciło kotwicę w porcie handlowym.
— Znowu doba stracona! — dodawał w myśli młodszy oficer.
I przejmował go żal niewymowny na myśl, ile statek mógłby zarobić, gdyby znów wypłynął na morze. Zysk ów przypadłby oczywiście kapitanowi, Toni niemniej jednak rozpaczał.
Oburzony do głębi wysiadał niejednokrotnie na ląd i szedł na poszukiwania kapitana. Próżny trud! Ferragut wysłuchiwał, co mówił młodszy oficer i rad był, że na pokładzie wszystko jest w porządku. Gdy jednak Toni, zająkując się nieśmiele, pytał o datę wyruszenia na morze, Ulises odpowiadał wymijająco...
Pewnego rana majtkowie myjący pokład nadbiegli z wieścią, że kapitan przybywa. Dojrzeli go, jak nadpływał łódką; wiadomość obiegła kabiny i korytarze; pod jej wpływem prężyły się ramiona przy pracy, twarze się ożywiały uśmiechem. Toni wybiegł na pokład. Caragol nawet wychylił się ciekawie z poza uchylonych drzwi od kuchni.
— Wreszcie będziesz rad! — rzekł Ferragut wyciągając dłoń do swego zastępcy. — Wkrótce już rozwiniemy żagle.
Weszli do salonu. Ulises patrzył na statek z pewnym podziwem, jakgdyby za powrotem z dalekiej podróży. Wydawał mu się inny jakby: pewne szczegóły, na które nigdy przedtem nie zwrócił był uwagi, teraz mu wpadały w oczy.
W ciągu krótkiej chwili przebiegło mu przez myśl to wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich niecałych dwóch tygodni. Dopiero wówczas mógł sobie zdać sprawę po raz pierwszy z ogromnej zmiany, jaka zaszła w jego życiu od chwili odwiedzin Frei na statku.
Ujrzał się znowu w pokoju hotelowym, gdy, siedział obok Frei... Paliła papierosa, poglądając na błękit zatoki:
— Jestem Niemką i...
Miała zamiar odsłonić mu wszystkie szczegóły swego tajemniczego życia. Była Niemką i służyła ojczyźnie.
— Dziś, by móc toczyć wojnę, wszystkie państwa muszą powoływać pospolite ruszenia. Mężczyźni w pełni sił idą na pole walki; inni pracują w fabrykach, przekształconych na wielkie warsztaty wojenne. Nawet kobiety biorą w walce powszechnej czynny udział; służą ojczyźnie w przemyśle lub w szpitalach; innych zadaniem jest zdobywanie wiadomości poza granicami kraju...
Ferragut, którego te brutalne oświadczyny zaskoczyły zbyt niespodzianie, przez chwilę milczał. Wreszcie ośmielił się myśl swą przyoblec w słowa:
— Więc, krótko mówiąc, jesteś szpiegiem?
Ona słowa te przyjęła wzgardliwym gestem. Był to termin przestarzały, który zatracił już całe swe pierwotne znaczenie. Szpiegiem można było być za dawnych czasów, gdy tylko zawodowi żołnierze brali udział w wojnie. Zdarzały się wówczas podłe, godne wzgardy indywidua, co dla miłości pieniędzy wypatrywały przygotowania nieprzyjacielskie. To byli istotnie szpiedzy. Dziś Jednak są jedynie patrjoci, pragnący ze wszystkich sił pracować dla swej ojczyzny, jedni z bronią w ręku, inni wiedzą swą, inteligencją i przebiegłością.
Ulises się zdumiał, słysząc owe wywody.
— Więc i doktorka również...? — spytał.
Freya odrzekła tonem entuzjazmu i głębokiego szacunku:
— Przyjaciółka moja jest znakomitą patrjotką, uczoną, oddającą całą swą wiedzę na usługi ojczyzny. Ubóstwiam ją! Jest moją opiekunką, a nadto ocaliła mnie w najtrudniejszych chwilach życia.
— A hrabia? — ciągnął dalej Ferragut.
— To także jest patrjota wybitny... Ale nie mówmy o nim.
Najwidoczniej bała się owej wyniosłej postaci i wołała zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
Zapadło długie, ciężkie milczenie. Freya wpatrywała się kochankowi uparcie w oczy. Chciała przeniknąć mu do myśli, odgadnąć, czy był już istotnie „gotów“ nim zada cios ostateczny. Wreszcie egzamin wypad! widać pomyślnie.
— Teraz, skoro mnie już znasz, — rzekła zbolałym tonem — idź sobie w świat! Kochać mnie nie możesz: jestem szpiegiem, jakeś to nazwał, istotą, godną pogardy... Idź sobie! Cała nasza znajomość rozwieje się jak sen... Zostaw mnie samą. Nie wiem, co mi przyszłość przyniesie; ale chodzi mi przedewszystkiem o twój spokój.
Z oczyma, pełnemi łez, upadła na węzgłowie szezlonga, twarz ukryła w dłoniach; całem jej ciałem wstrząsać poczęło łkanie...
Odgadła istotnie prawdę: od pierwszej zaraz chwili przezorność szeptać poczęła na ucho Ferragutowi: „Aleś się urządził! Uciekaj, póki czas! Czegoś chciał, toś już dostał; bądź teraz, synu, egoistą!“ Głos jednak szaleńczych śmiałości, głos fanfaronad, który go nakłaniał do zaciągania się na statki, płynące na pewną zagubę, mówił mu zgoła co innego: „Miałbyś ją teraz opuszczać! To byłoby ohydne! Tchórz tylko na to by się zdobył. Niemki ta zdaje się cię tak kochać!“
I z impulsywnością południowca chwycił Freyę w ramiona, podniósł ją w górę, odgarnął z czoła pukle zwichrzonych włosów i, pieszcząc ją jak malutką słabą dziewczynkę, pił jej łzy w nieskończonych pocałunkach.
Nie! nigdy jej nie opuści!....Więcej, gotów ją był bronić przeciw jej wszystkim wrogom. Wrogów tych nie znał zresztą; lecz jeśli trzeba jej męskiej opieki, on tu jest przecie! Freya nie powinna płakać. Kochanek jej począł jej powtarzać postokroć, iż pragnąłby żyć przy niej wiecznie; i, by jej dowieść szczerości słów, zaprzysiągł wreszcie na honor, że zrobi wszystko, co jeno będzie w jego mocy, by jej dopomóc.
W ten więc sposób kapitan Ferragut, w porywie entuzjazmu, rozstrzygnął o dalszych swych losach.
Gdy go Freya poprowadziła powtórnie do doktorki, uczona pani przyjęła go już jak członka rodziny. Nie miała racji skrywania przed nim swej istotnej narodowości. Freya nazywała ją poprostu; „Frau Doktorin“: ta zaś w przystępie prawdziwego szału kaznodziejskiego zaczęła pouczać marynarza, wskazując mu jasno jak na dłoni, że Niemcy miały prawo wszcząć walkę z resztą Europy. Wszyscy ze wszech stron prowokowali cesarza Wilhelma, napadli nań niecnie. Pyszałkowaci, godni wzgardy Francuzi, nim jeszcze wypowiedzieli wojnę. wysłali chmury całe samolotów celem zbombardowania miast niemieckich.
Ferragut słuchał, mrugając ze zdumienia oczyma. Nic o tem dotąd nie słyszał. Musiało to się stać wówczas zapewne, gdy był na pełnem morzu. Ale ton głosu uczonej pani uchylał wszelkie wątpliwości...
Poczm zaś nastąpiła prowokacja ze strony Anglji. Rząd wielkobrytański, wzorem zdrajcy z melodramatu przygotowujący wojnę od szeregu lat, w ostatniej chwili dopiero odsłonił karty! Niemcy więc mimo swe umiłowanie pokoju, musiały się bronić przeciw temu nowemu wrogowi, najgorszemu ze wszystkich.
— Bóg pokarze Anglję! — twierdziła doktorka, wpatrując się pilnie w Ulisesa.
Ów zaś, pragnąc się nie przeciwić uczonej damie, kiwał twierdząco głową...
Doktorka, czując, iż należy rozdmuchać nienawiść Hiszpana ku dawnemu wrogowi, zaczęła przywoływać na pamięć historję: Gibraltar, skradziony przez Anglików, korsarskie rozboje Drake‘a[1]; wielkie galjony[2] z amerykańskim ładunkiem, brane do niewoli przez flotę angielską; lądowanie wojsk na wybrzeżach półwyspu!
W ten sposób wyliczała doktorka po angielsku zbrodnie angielskie wobec Hiszpanji, aż zapał jej udzielił się wrażliwemu marynarzowi i, przekonany, zakrzyknął już samorzutnie:
— Niech-że ją Bóg pokarze!
Tu jednak przejawiła się skomplikowana psyche żeglarza śródziemnomorskiego. Ulises przypomniał sobie na czas, że to Anglja przecie zapłacić ma za naprawę uszkodzonego statku.
— Niech-że ją Bóg pokarze, — powtórzył w duchu — lecz niech trochę jeszcze zaczeka.
Co do Włochów, to ich zachowanie się doprowadzało doktorkę do rozpaczy. Sądziła jeszcze, że zachowają neutralność. Ale czy słowu takich ludzi można wogóle zaufać!
— Mandoliniści! Bandyci! — pomstowała w przystępie wściekłości. — A przecież cesarz nasz był dla nich tak łaskawy.
Marynarz przyzwyczaił się do owego domu i zaczął go uważać do pewnego stopnia za własny. Po wielekroć razy spotykał się tam z hrabią. Mrukliwy ów osobnik mimo wysiłki swe, by się wydać uprzejmym, ciągle przecież tkwił w swej dyplomatycznej rezerwie. Ulises wiedział o jego istotnej narodowości; on z kolei również o tem wiedział i mimo to obaj podtrzymywali nadal fikcję Kaledina.
Nigdy dotąd marynarz nie był równie szczęśliwy. Wyczuwał jakby potworną rozkosz kogoś, co, rozparłszy się w dobrze ogrzanym pokoju, patrzy przez okno na statek, walczący przeciw burzy. Krzyki sprzedawców gazet obwieszczały bitwy straszliwe w centrum Europy: miasta całe płonęły i waliły się w gruzy; co dobę ginęły tysiące i jeszcze tysiące ludzi... On zaś nie czytywał nic, o niczem nie chciał wiedzieć. Żył nadal, jakby, świat cały grążyć się musiał w rajskiej szczęśliwości.
Aż nadeszły wypadki, które go wydarły nagle tej egoistycznej radości życia, zachmurzyły mu lice i pocięły mu czoło zmarszczkami, świadczące mi o troskach. One to sprowadziły go tu na pokład.

Siadł w salonie na statku naprzeciw swego zastępcy, wsparł się łokciami na stole i zaciągnął się mocnem cygarem, jakie właśnie zapalił.
— Popłyniemy w najbliższych dniach — powtórzył z widocznem zatroskaniem. — Będziesz rad, Toni; przypuszczam, że będziesz rad.
Toni słuchał bez gestu. Czekał jeszcze na coś więcej. Kapitan, przedsiębiorąc jakąś wyprawę, mówił mu zawsze, do jakiego portu i z jakim ładunkiem popłyną. To też, zdając sobie sprawę, że Ferragut nic więcej mu nie zamierza powiedzieć, śmielił się sam zadać pytanie;
— Do Barcelony płyniemy?...
Ulises się zawahał, spojrzał ku drzwiom, jakby w obawie, czy ktoś nie podsłuchuje. Potem, przysuwając się ku Toniemu, dodał:
— Wyprawa nie będzie zgoła niebezpieczna, ale musi być zachowana w tajemnicy. Mówię to tobie, bo znasz dobrze wszystkie moje sprawy, bo cię uważam niemal za człowieka rodziny...
Ten dowód zaufania jednak nie wywarł wrażenia na młodszym oficerze, który wciąż jeszcze u coś pytał wzrokiem. Cóż to miał być za ładunek!
— Słuchaj, Toni, nie chodzi tu ani o działa, ani o karabiny, ani wreszcie o amunicję... Robota krótka i nietrudna, przytem nie o wiele zboczyć będziemy musieli z drogi do Barcelony.
Umilkł na chwilę, ostatni raz jeszcze się zawahał, aż wreszcie dodał, ściszając głos:
— Zapłacą nam za to Niemcy. Mamy zaopatrywać w benzynę ich łodzie podwodne na morzu Śródziemnem.
Wbrew przypuszczeniom Ferraguta młodszy oficer zupełnie się nie zdziwił. Wiadomość ta wydała mu się poprostu niedorzeczna. Uśmiechnął się zlekka i wzruszył ramionami, jakgdyby mu ktoś głupstwa gadał.
— Więc Niemcy mają łodzie podwodne na morzu Śródziemnem? Taka krucha i wątła łupina może więc odbyć daleką podróż z morza Północnego aż do cieśniny Gibraltarskiej?
— Myślisz zapewne, Toni, o łodziach podwodnych, o małych łódkach podwodnych, jakie istniały na początku wojny... Obecnie chodzi o coś więcej: dziś są to okręty podwodne. Statek taki może płynąć pod wodą lub, wynurzywszy się ha powierzchnię, funkcjonować jak torpedowiec, lepiej nawet od torpedowca... Nie wiesz nawet, do czego ci Niemcy są zdolni. To wielki naród, pierwszy w święcie!...
Poczem. położywszy Toniemu rękę na ramieniu, dodał tonem zwierzenia;
— Tobie to tylko mówię; ty jeden wiesz o tajemnicy prócz osób, które mi ją zwierzyły... Niemieckie statki podwodne nadpłyną wkrótce na morze Śródziemne. My zaś podpłyniemy im na spotkanie, wioząc paliwo i smary.
Przez parę chwil Ferragut nie wiedział, co ma sądzić. Toni siedział zadumany ze spuszczonemi oczyma. Wreszcie powstał powoli, odepchnął krzesło i rzekł poprostu:
— Nie!
Z kolei Ulises wstał zdumiony.
— Nie? I czemuż to?
Był przecie kapitanem i musiał mieć posłuch u wszystkich. Wzamian za to odpowiadał za statek, za życie załogi, za losy ładunku. Był nadto właścicielem okrętu; nikt mu nie miał prawa nic nakazać, władzę miał nieograniczoną. Przez przyjaźń jedynie, przez przyzwyczajenie naradzał się ze swym zastępcą, zwierzał mu się z tajemnic, a Toni podnosił bunt!... Cóż ta niewdzięczność miała znaczyć? Młodszy oficer jednak, zamiast się wytłumaczyć, powtarzał jedynie, coraz bardziej się upierając, coraz bardziej rozdrażniony:
— Nie! i nie!
— Ale czemu „nie“? — nalegał Ferragut ze drżeniem wściekłości w głosie.
Toni się zawahał, jakby nagle zbity, z tropu. Kręcił brodę i spuszczał oczy, chcąc skupić myśli.
Nie umiał się wyjęzyczyć. Zazdrościł kapitanowi, iż z taką łatwością odnajdywał właściwe wyrazy... Wreszcie jednak myśli swe przyoblekł w jakąś niezręczną, chropawą formę, zdołał wyrazić swą nienawiść ku tym potworom współczesnego przemysłu, bezczeszczącym morze swemi zbrodniami.
— Gdybyż torpedowali tylko statki wojenne, możnaby więc było przymknąć oczy na te zdradzieckie napaści; nawet może dopatrywać się w nich chlubnego bohaterstwa. Ale oni robią coś gorszego, wiesz o tem dobrze. Topią statki handlowe, pasażerskie, na których są kobiety i dzieci!
Na ogorzałych policzkach pojawiły mu się ceglaste wypieki. W oczach lśnić poczęły stalowe błyski. Tchnął cały dziką wściekłością, jaka go już ogarniała poprzednio przy czytaniu opisów, jak Niemcy torpedowali statki transatlantyckie u angielskich wybrzeży.
Ferragut usiłował dowodzić, że niemieckie okręty podwodne nie będą atakowały nikogo prócz sojuszniczych statków wojennych. Próżne to były jednak zachody; upór młodszego oficera niczem się nie dał przełamać. To też kapitan, porzucając ton łagodnej perswazji, jaki przybrał początkowo, rzekł wreszcie z arogancją:
— Niema o czem więcej gadać. Ja tu jestem kapitanem i ja tu rządzę!... Sprawa skończona.
Toni zachwiał się, jakby go ktoś w pierś obuchem uderzył. W oczach stanęły mu łzy. Myślał długo, poczem wyciągnął kosmatą dłoń do Ferraguta:
— Żegnaj, Ulisesie.
Rozkazu nie chciał posłuchać, a marynarz, nie stosujący się do woli zwierzchnika, musi opuścić pokład. Nigdzie indziej nie znajdzie już tych samych, co na „Mare Nostrum“ stosunków. Być może, przez czas dłuższy nie znajdzie nawet posady...
Ferragut, oburzony, począł krzyczeć.
— Nie bądź-że głupcem! Uparty jesteś jak djabli! A nadzianyś skrupułami, jak indyk farszem!
Poczem, opanowując się nieco, jął go namawiać:
— Toni, zrób to dla mnie. Bądźmy i nadal przyjaciółmi. Innym razem ja się poświęcę dla ciebie. Zważ, żem dał słowo!
Tamtem jednak powtarzał niemal z płaczem.
— Nie mogę!... Nie, nie mogę!
Czuł, że musi jeszcze coś więcej powiedzieć, by jaśniej myśl swą wyrazić, dodał więc:
— Jestem republikanin.
Z wyznania tego chciał był uczynić zaporę nie do przezwyciężenia, a jednocześnie bił się w piersi, jakby chcąc dowieść trwałości owych przeszkód.
Ulisesa śmiech już brał, ale moment nie był odpowiedni na sarkazm; znowu więc usiłował przekonać Toniego.
— Jakto, kochasz wolność, a stajesz po stronie despotyzmu! Anglja jest przecie największym tyranem mórz...
I począł powtarzać to wszystko, co słyszał był od doktorki, kończąc wreszcie tonem wymówki:
— I ty, ty stajesz po stronie Anglji, Toni! Ty, człowiek postępu!
Tamten jął wichrzyć brodę ruchem wahania i niepewności. Doprawdy, słowa mu nie dopisywały. A przecież wiedział dobrze, co powinien był odpowiedzieć. Myślał o tem po wielekroć razy, przechadzając się w samotności po pokładzie.
— Jestem po tej stronie, po której być powinienem. Staję po stronie Francji.
I niezdarnie począł wyrzucać z siebie krótkie, urywane zdania, jąkając się, nie kończąc myśli rozpoczętych, tak, jak w głowie mu się one układały. Francja była krajem Wielkiej Rewolucji i dla tej jednej, jedynej racji uważał ją niemal za swą ojczyznę. Losy Francji były do pewnego stopnia jego własnemi losami.
Ferragut, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, dał się unieść porywowi gniewu.
— Idź do stu djabłów, bydlaku! Nie chcę cię tu widzieć więcej, niewdzięczniku! Sam sobie tu dam radę; nie potrzebnyś mi wcale. Ruszaj, gdzie chcesz, wraz ze wszystkiemi łgarstwami, jakiemi ci mózg naładowano, głupcze wierutny!
Wściekły, odwrócił się tyłem do swego zastępcy i rzucił się na fotel, kryjąc twarz w obie dłonie.
Toni patrzył. Oczy czerwieniły mu się coraz bardziej, aż wreszcie łza w nich błysnęła... Tak się rozstawać, gdy się pędziło życie ramię przy ramieniu, po bratersku, życie, w którem miesiące za lata całe liczyćby trzeba.
Podszedł nieśmiało ku Ferragutowi i wziął go za rękę; ręka ta zwisła bezwładnie, jak ręce ludzi bezradnych. Czując jej chłód, zawahał się niemal... Niemal już gotów był ustąpić, ale opamiętał się niezwłocznie, opanował wahanie i rzucił już stanowczo:
— Żegnaj, Ulisesie!
Kapitan nie odpowiedział mu nic, pozwalał wyjść bez słowa pożegnania.
Toni już u drzwi prawie przystanął i począł mówić smutnym, pełnym serdecznego uczucia głosem:
— Nie bój się, bym miał o tem mówić coś komukolwiek... Zostanie to między nami. Obmyślę jakiś pretekst, by się załoga nie dziwiła, że opuszczam statek.
Wahał się, obawiając się wydać natrętnym. Wreszcie po dłuższym namyśle dodał jeszcze:
— Radzę ci, byś nie przedsiębrał tej podróży. Wiem, co ludzie sobie o tem pomyślą; nie licz na nich... Może będą ci posłuszni, boś kapitan, ale skoro zejdą na ląd, siłą im nie nakażesz milczenia... Wierzaj mi, poniechaj tej podróży! Skalasz honor swój... Bądź zdrów, Ulisesie!
Nim kapitan podniósł głowę, już zastępcy w sali nie było.
Ferraguta objęło nagle zniechęcenie. Wydało mu się, że bez pomocy Toniego planu swego nie zdoła wykonać. Unosił on przecie z sobą część owej powagi władzy, jaką Ferragut wywierał na załogę. Jakże wytłumaczyć jego zniknięcie wprzeddzień równie niepowszedniej wyprawy?... W jaki sposób zmusić ich wszystkich do milczenia?
Przez długą chwilę siedział tak, zamyślony; potem porwał się nagle i wybiegł na pokład.
— Gdzie jest don Antoni?... Hej, niech go tam który zawoła! — krzyknął na majtków, robiących porządki na statku.
— Don Antoni!... Don Antoni! — ozwały się kolejno głosy sznurem od steru aż po dziób statku.
Don Antoni wynurzył się z jednego z luków. Czynił po raz ostatni właśnie przegląd statku, nim go miał opuście.
Kapitan począł z nim rozmawiać, odwracając twarz, unikając jego spojrzeń. Na twarzy Ferraguta malował się szereg zwikłanych, skomplikowanych uczuć: gniew, jaki wznieca porażka u zwyciężonego; wdzięczność instynktowna kogoś, kogo wyrwano z niebezpieczeństwa brutalnem, ale zbawczem szarpnięciem.
— Zostań, Toni, — rzekł kapitan bezdźwięcznie. — Nicem ci nie powiedział. Zażądam, by mi zwrócono słowo, o ile tylko będę mógł... Jutro będziesz już wiedział na pewno, co zrobimy.
Tegoż jeszcze wieczoru Ulises został kochankę swą w hotelu. Wrócił na ląd zdenerwowany i niespokojny. Na myśl o niepowodzeniu na statku drżał z obawy przed tem spotkaniem, a jednocześnie pragnął, by to się stało jaknajszybciej.
Zaczął mówić z całą brutalnością kogoś, kto radby skończyć jaknajprędzej. Nie może wyświadczyć doktorce przysługi, o jaką go prosiła. Cofa swe słowo. Młodszy oficer odmawia swego udziału.
— Jesteś przecie panem u siebie na statku, — odparła Freya głosem, drżącym z gniewu, — a młodszy oficer niepotrzebny ci do tej wyprawy.
Gdy zaś Ulises odrzekł, że nie był pewien również swej załogi i że wyprawa ta była niemożliwa, pani Talberg nie taiła już swej wściekłości. Zdawało się, że się nagle postarzała o lat dziesięć. Twarz jej zmieniła się raptem, zszarzała jak popiół, na skroniach pojawiły się zmarszczki, w oczach stanęły jej łzy...
— Samochwalca!... Obłudnik!... Południowiec!...
Ulises starał się ją uspokoić. Można przecież było znaleźć inny statek: gotów był sam go zacząć szukać. Wyśle „Mare Nostrum“ do Barcelony, a sam zostanie w Neapolu, dopóki ona sama zechce.
— Komedjant! I ja ci zaufałam! I ja ci się oddalam, przypuszczając, że mam do czynienia z bohaterem! Jakże byłam głupia, biorąc na serjo twą chęć poświęcania się dla mnie!
Trzasnęła drzwiami z całej siły, wychodząc.
— Poszła do doktorki, — pomyślał Ferragut. — Wszystko skończone!
Żałował utraty tej kobiety, choć obelgi, jakiemi go obrzuciła przed wyjściem, brzmiały mu jeszcze niemile w uszach. Dość mu było, że go nazwano „południowcem“ tonem wybitnie wzgardliwym: mimo wszystko nie jest to przecież żadna ułomność...
Chciał naprzód wrócić niezwłocznie na statek, bał się jednak, że w samotności jątrzyć się będą tem silniej bolesne wspomnienia. Raczej należało zostać w Neapolu, pójść do teatru, spróbować, a może przypadek zdarzy jakąś nową znajomość. Nazajutrz z rana wyprowadzi się z hotelu wraz z rzeczami, a przed zachodem słońca będzie już na pełnem morzu.
Zjadł więc obiad w hotelu i spędził wieczór w kilku kolejno nocnych kawiarniach; ale myśl o Frei uniemożliwiła mu nawiązanie przelotnej znajomostki.
O pierwszej w nocy, idąc po schodach hotelowych, zdziwił się, dostrzegłszy smugę światła w, szczelinie pod drzwiami swego pokoju. Wszedł... Freya, przybrana w swą męską pyjamę, czekała nań, spokojna i uśmiechnięta. Na twarzy jej nie było już ani śladu wściekłości, jaka ją wykrzywiła przed kilku godzinami.
Wstała na widok wchodzącego Ulisesa, wyciągając doń obie dłonie.
— Powiedz, że nie masz do mnie urazy! Powiedz, że mi przebaczasz!... Byłam dla cię bardzo niedobra wczoraj wieczorem, wyznaję to.
Chwyciła go w ramiona i ocierała się o niego z cichym pomrukiem rozpieszczonej kotki. Nim kapitan zdążył coś odpowiedzieć, już ciągnęła dalej tonem kapryśnego dziecka:
— Rekin mój! Mój kochany wilk morski kazał mi tak długo czekać na siebie! Przysięgnij mi, żeś mi nie był niewierny! Muszę cię powąchać. Poznaję odrazu zapach innej kobiety.
Powąchała mu brodę i twarz; usta jej zatrzymały się tuż obok ust marynarza.
— Nie, nie! nie byłeś mi niewierny... Czuję jeszcze zapach moich perfum... O, Ulisesie, bohaterze mój!...
Jeden, jedyny pocałunek i Ulises zapomniał już o wszystkiem: o obelgach, gniewie, projekcie wyjazdu...
W godzinę potem, w mroku nocnym rozległ się głos Frei. Rekapitulowała to, czego sobie zresztą nie powiedzieli głośno, ale co oboje przez cały ten czas myśleli.
— Doktorka jest zdania, że powinieneś zostać. Statek swój wyślij. Zaczeka na ciebie tam, w Hiszpanji... Ty zaś możesz nam tu wyświadczyć wielką przysługę, sam wiesz o tem. Zostajesz... Co za szczęście!
Przeznaczeniem Ferraguta więc było słuchać tego rozkochanego a władczego głosu... Nazajutrz zrana ujrzał go też Toni na statku, przybywającego by wydać rozkazy, nieznoszące oporu. „Mare Nostrum“ miało niezwłocznie odpłynąć do Barcelony. Toni sprawować będzie funkcje kapitana. Ferragut wkrótce też tam przybędzie, skoro tylko zakończy pewne sprawy, jakie go narazie zatrzymują w Neapolu...
W kilka dni potem pożycie dwojga kochanków, zmieniło się znagła aż do gruntu. Freya nie chciała nadal mieszkać w hotelu. Półuśmiechy i domyślniki gości i służby hotelowej ranić poczęły nagle jej wstydliwość. Chciała nadto, by kochać się mogli bez żadnych zgoła przeszkód. Doktorka, darząca ją uczuciem wprost macierzyńskiem, umożliwiła jej usunięcie tych zapór, zaproponowawszy część własnego mieszkania.
Ferragut zdumiał się, iż mieszkanie doktorki było tak rozległe. Poza salonem ciągnął się długi szereg pokoi nieumeblowanych, cały labirynt zakamarków i korytarzy, w którym kapitan z trudem się ledwie orjentował. Wszystkie drzwi, wychodzące na klatkę schodową, należały do tego mieszkania, stanowiąc toż osobne wyjścia.
Kochankowie zainstalowali się w jednym z krańcowych pokoi; było to mieszkanie niezależne z osobnem wyjściem na schody. Zajmowali oni wielki salon, przeładowany gipsaturami i złoceniami, ale umeblowany niezmiernie ubogo. Były tam trzy krzesła, stół zarzucony papierami, przyporami toaletowemi i jadłem, wreszcie łóżko dość wąskie w jednym z kątów pokoju: to było wszystko.
Pędzili tam żywot młodego małżeństwa w zupełnem odosobnieniu od ludzi. Z braków umeblowania i z tysiąca niedogodności mieszkaniowych zaśmiewali się jak dzieci. Freya gotowała śniadania na lampce spirytusowej, odtrącając coraz kochanka, który uważał się za bardziej kompetentnego w sprawach kulinarnych. Marynarz wszystko po troszę umie.
Ferragut zaproponował, iż poszuka służącej do cięższych robót. Propozycję tę jednak Freya przyjęła z oburzeniem.
— Nigdy! Mogłaby być szpiegiem.
I usta jej, wymawiając ów wyraz, wykrzywiły się niesłychaną wzgardą.
Doktorka wyjeżdżała często poza miasto; licznych interesantów załatwiał wówczas kancelista Karol. Niejednokrotnie przechodził przez szereg pustych pokoi, prosząc Freyę o jakąś wskazówkę; ta szła z nim razem wówczas, na chwilę zostawiając kochanka samego.
Zostając sam, Ulises z podziwem zdawał sobie sprawę ze szczególnego rozdwojenia swej osobowości: odżywał w nim ów ktoś, kim był on sam przed spotkaniem w Pompei. W myślach widział swój statek, swój dom w Barcelonie.
— Aleś wpadł, bracie, w ładną sytuację! — mówił sobie w duchu z wyrzutem. — Ciekaw jestem, jak się to wszystko skończy!
Ledwie jednak dawały się słyszeć kroki Frei w sąsiednim pokoju, już odlatywały go wszystkie te wspomnienia; pozostawała tylko słodka rzeczywistość.
Utracił nawet rachubę czasu. Dnie mu się zatraciły w pamięci; sam, nie byłby w stanie się ich dorachować. Po tygodniu pobytu w mieszkaniu doktorki zdawało mu się chwilami, że jeńcem tu był zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, to znów, pobyt ów wydłużał mu się do miesiąca.
Na miasto zrzadka tylko wychodzili. Ranki upływały im tak, że nie zdawali sobie nawet z tego sprawy, zajęci przygotowywaniem śniadania po długich godzinach pół snu a pół czuwania.
Popołudnie spędzali kochankowie pół leżąc na kanapie, lub wyciągnąwszy się poprostu na podłodze: było to istne życie haremowe. Freya nuciła półgłosem wschodnie melodje, niezrozumiałe a tajemnicze. Lub nagle ruchem prostującego się węża porywała się skokiem i zaczynała tańczyć, nie poruszając niemal stopami, a tylko falując w miękkich rytmikach całem ciałem. Ulises uśmiechał się do niej, zapadając napół ogłupiały w ekstazę i sięgał coraz ku arabskiemu taburetowi, na którym stały butelki.
Freya troszczyła się zawsze skwapliwie o zasób napoi. Marynarz był stale pijany, ową mądrze utrzymaną w mierze opiłością, nie przekraczającą nigdy stanu różanego rozradowania.
Czasami kochankowie jadali na mieście; wówczas w tych samych restauracjach na Pausilippe lub Vomero, gdzie niegdyś błagał o schadzkę bezskutecznie, — puszył się teraz kapitan Ferragut jak paw, prowadząc Freyę pod rękę.
Gdy doktorka była w Neapolu, zapraszała do siebie na obiady swych protegowanych; miało się niemal wrażenie, że to najczulsza z matek gości u siebie córkę swą i zięcia. Jej badawcze oczy zdawały się poprzez szkła sondować duszę Ferraguta, jakby nie ufała jego wierności. Poczem w ciągu posiłku, składającego się z zimnych mięsiw na sposób niemiecki, obficie zakropionych winem, rozczulała się ostatecznie. Miłość była, jej zdaniem, najpiękniejszą w świecie rzeczą, nie mogła też patrzeć na dwoje kochanków bez lekkiej mgiełki rozrzewnienia w oku.
— Ach! kapitanie, niech ją pan bardzo kochał Niech się jej pan nie przeciwi! Niech jej pan słucha we wszystkiem... Ona pana ubóstwia!
W zapale patrjotycznym zaczynała czasem wysławiać czyny bojowe niemieckich statków podmorskich, atakujących na wodach angielskich pokojowe transatlantyki. Freya, bardziej spostrzegawcza, czuła, że opowieści te mocno nie w smak idą Ulisesowi, to też, skoro już byli sami, powtarzała mu niejednokrotnie:
— Nic podobnego nie zdarzy się na morzu Śródziemnem. Mogę cię o tem zapewnić. Statki podwodne atakować będą tylko i wyłącznie okręty wojenne.
I, by zatrzeć wrażenie, jakie rozmowy z doktorem mogły były wywrzeć na Ferragucîe, pani Talberg rozsnuwała przed nim coraz to nowe uroki.
Naga niemal przechadzała się po salonie, pewna swej urody, pyszniącą się ciałem jakby z kości słoniowej, jędrnem a nieskazitelnem, którego wiek nie nadgryzł jeszcze bezlitosnemi zębami. Czasami, powiewając dokoła siebie wielobarwnemi woalami, gięła się w takt jednego z owych tańców rytualnych, jakich się nauczyła na Jawie... To znów nagle, jakby ją chłód wyrywał z podzwrotnikowych marzeń, skokiem chroniła się w ramiona Ferraguta.
— Mój ty argonauto najmilszy! Rekinie mój!
I tuliła się do piersi marynarza, gładziła mu brodę, popychając go w głąb kanapy, zbyt wąskiej wówczas na ich dwoje.
To znów, zmęczywszy się tańcem pośrodku salonu, nie chroniła się w objęcia Ulisesa, lecz otwierała szkatułkę z drzewa sandałowego, w której przechowywała wszystkie swe kosztowności. Wyciągała je z gorączkowym pośpiechem, jakgdyby w obawie, że się może ulotniły z zamknięcia. I kochanek musiał wówczas podziwiać wszystkie klejnoty sztuka po sztuce, począwszy od naszyjnika z pereł aż do egzotycznych świecideł o dziwacznym wyglądzie.
Wieczorami chodzili od czasu do czasu na obiad do pewnej „birrarji“[3] w centrum miasta. Sale tam wyglądem naśladować miały rzekomo średniowiecze: belki z tynku pomalowane były na kolor ciemnego dębu, szyby imitowały gotyckie witraże. Właściciel, Niemiec, szeptał coś czasem Frei pocichu. Pewnego wieczora pokazał Ferragutowi przedmiot, jaki sam oglądał z wielkiem zajęcie. Była to waza zdobna w zabawne figurki, jaką odnalazł śród kufli porcelanowych, ustawionych na pólkach pod ścianami.
Ferragut nie wahał się ani chwili:
To starożytna waza peruwjańska.
— Tak, to „huaca“. — potwierdziła Freya. — Byłam fam również. Wyrabialiśmy tam starożytności.
Freya fałszywie sobie wytłumaczyła gest kochanka. Sądziła, że owo fabrykowanie „pamiątek z doby Inkasów“ wprawiło go w zdumienie.
— Tak, — rzekła — Niemcy są wielkie... Przemysł ich umie się przystosować do wszystkiego!
I z płomieniem dumy w oczach wyliczać poczęła fałszerstwa archeologiczne, w jakich sama brała udział.
— Zapełniliśmy muzea i zbiory prywatne statuetkami egipskiemi i fenickiemi jak najbardziej współczesnego wyrobu. Zaczęliśmy potem fabrykować antyki peruwjańskie i sprzedawać je podróżnikom, zwiedzającym starożytne mocarstwo Inkasów. Opłacani przez nas krajowcy odkopywali je dla nas w stosownym momencie, przyczem puszczaliśmy w ruch odpowiednią reklamę...
Ferraguta jednak interesowało przedewszystkiem owo „my“, którego użyła Freya w swej opowieści. Kto wyrabiał te starożytności peruwjańskie? Mąż jej? ów uczony?
— Nie, — odrzekła spokojnie Freya. — To był pewien artysta monachijczyk. Niewielki to był talent malarski, ale za to miał on niezwykłe zdolności do interesów. Przywieźliśmy z sobą z Peru mumję pewnego Inkasa, którą potem obwoziliśmy po wszystkich prawie muzeach europejskich, zresztą nie znajdując zupełnie nabywcy. Przechowywaliśmy właśnie Inkasa w pokoju hotelowym, u nas, gdy...
Ale Ferraguta nie obchodziły zgoła przygody nieszczęsnego czerwonoskórego monarchy, wydartego z ciszy grobowca. Jeszcze jeden! Co zwierzenie Frei pojawiał się zawsze jakiś jego poprzednik.
Kapitan, wyszedłszy z „birrarji“, kroczył ponury jak noc. Freya przeciwnie, śmiała się jeszcze do swych wspomnień, rozbawiona myślą o owych zwłokach peruwiańskiego władcy....
Ulises nagle wybuchł gniewem... Oficer holenderski, uczony przyrodnik, śpiewak, co sobie dla niej życie odebrał, wreszcie dziś ów fałszerz antyków... Iluż więc ostatecznie mężczyzn było w jej życiu? O iluż jeszcze opowie mu w przyszłości? Czemuż „nie wyjedzie“ wreszcie ze wszystkimi naraz?
Freyę zdumiała owa gwałtowność natarcia. Gniewu marynarza przeraziła się naprawdę. Następnie jednak poczęła się śmiać, tuląc się mu do ramienia, i rzekła, zwracając twarz ku niemu:
— Zazdrosny jesteś? Mój rekin jest zazdrosny? Mów jeszcze. Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem z tego szczęśliwa. Skarż się na mnie! Bij mnie! Poraź pierwszy widzę zazdrosnego o mnie mężczyznę. Ach, wy, południowcy! Nie dziw, że was kobiety ubóstwiają!
I istotnie mówiła prawdę. Przenikał ją nowy dreszcz rozkoszy na widok owego gniewu męskiego, płynącego z miłosnych rozczarowań. Jakże innym Ulises był od wszystkich owych mężczyzn, jakich znała poprzednio: zimnych, obojętnych samolubów.
— Ulisesie mój! Jakże ja cię kocham! Chodź, chodź; niechże ci to wynagrodzę.
Byli właśnie na jednej z ulic pryncypalnych, tuż obok pnącej się w górę przecznicy. Popchnęła go w nią i ledwie uszli kilka kroków ciasną i ciemną uliczką, uchwyciła Ulsesa w objęcia i, odwróciwszy się tyłem do światła i ruchu wielkiej ulicy, przywarła mu ustami do ust w tym przepotężnym pocałunku, od którego kapitan chwiał się na nogach.
Gniew odleciał wnet kapitana, mimo to jednak skarżył się on jeszcze ciągle w czasie drogi powrotnej. Chciał za wszelką cenę wiedzieć o wszystkich kochankach, jakie Freya przed nim posiadała.
— Chcę cię znać, skoro należysz do mnie. Mam po temu prawo.
Na wspomnienie o owem prawie, powtarzane z dziecinnym uporem, Freya uśmiechnęła się boleśnie.
— Po co to chcesz wiedzieć! — zapytała ze smutkiem w głosie. — Co ci z tego przyjdzie? Prawda jest niezmiernie cenna we wszystkich innych okolicznościach życiowych, lecz nie wtedy, gdy w grę wchodzi miłość. Wierzaj mi, odpędź od siebie te strzygi przeszłości. Czy teraźniejszość ci nie wystarcza? Czy nie jesteś szczęśliwy?
I, by mu dowieść, że nic mu do szczęścia nie brakło, nocy tej w mrokach ich pokoju długo snuła nieskończony różaniec dzikich rozkoszy, aż Ulises zapadł w słodkie, z nicością graniczące odrętwienie.
Zdawał sobie jednak sprawę ze swego upodlenia. Ubóstwiał, a jednocześnie nienawidził ową kobietę, śpiącą tuż obok... I nie mógł się od niej oderwać. On, co przed pani miesiącami jeszcze uważał się za człowieka stanowczego i rządzącego się zawsze własną wolą, teraz zaklinał ją i wybuchał płaczem, gdy wspominała o rozstaniu.
Czasami dopytywał się Ulises kochanki swej o jej obecne życie. Ciekawiły go tajemnicze zatrudnienia doktorki; chciał wiedzieć, jaki w nich Freya brała udział.
Odpowiedzi jej jednak były niekompletne. „Ja tylko spełniam polecenia doktorki, która wie wszystko...“ Poczem, po pewnem wahaniu, prostowała. Nie, przyjaciółka jej nie mogła wiedzieć wszystkiego. Ponad nią był jeszcze hrabia i inne osobistości, jakie odwiedzały ją od czasu do czasu w charakterze zwykłych, przejezdnych podróżnych. I łańcuch ów agentów, od najniższych aż do najwyższych, gubił się gdzieś w tajemniczych wyżynach, na wspomnienie których bladła Freya, a w głosie jej rozbrzmiewała nuta lękliwego, przesadnego szacunku.
Wolno jej było mówić jedynie o własnych czynach, robiła to wszakże zawsze, w sposób niezmiernie oględny, opowiadając o sposobach, do jakich się uciekała, ale nie wymieniając nigdy współtowarzyszy pracy ani celu, w jakim to było czynione. Najczęściej zresztą wykonywała coś, nie wiedząc nawet, jaki będzie wynik jej wysiłków: kółkiem będąc w olbrzymiej machinie, wiedziała o najbliższych zazębieniach, nie znała jednak reszty mechanizmu ani wypadkowej jego funkcjonowania.
Ulises dziwił się, iż agenci w szpiegostwie posługiwali się nieraz tak nieprawdopodobnemi, śmiesznemi wprost sposobami.
— Ależ to romans kryminalny: to środki, godne śmiechu, jakich się każdy może nauczyć z książek lub melodramatów.
Freya potakiwała. Właśnie dlatego ich używano. Najpewniejszym sposobem zdezorjentowana przeciwnika jest stosowanie środków zwykłych, codziennych. Bismarck wprowadził w błąd całą dyplomację europejską, mówiąc poprostu prawdę: istotnie, nikt nie byłby w stanie uwierzyć, że prawda płynać może z jego ust.
Pani Talberg pokazała kiedyś marynarzowi kilka swych fotografij z przed paru lat. Jedne z nich robione były w Japonji, inne w Transwaalu.
— Wszędzie byłam! — twierdziła z dumą.
— A w Paryżu! — spytał marynarz.
Zawahała się narazie, po chwili jednak skinęła potakująco głową. W Paryżu bywała często. W czerwcu 1914 mieszkała właśnie w Grand-Hotelu. Na szczęście zawiadomiono ją na dwa dni przed wybuchem wojny, dzięki czemu nie została osadzona w obozie koncentracyjnym... Więcej jednak nic nie chciała powiedzieć. Wymowna była i szczera, gdy chodziło o sprawy dawniejsze, na wspomnienie jednak najświeższych poczynań osłaniała się rezerwą, pełną niepokoju i lęku...
Doktorka od pewnego czasu zaniechała swych wycieczek. Natomiast zaczęto ją odwiedzać coraz liczniej. Zdarzało się, iż gdy Ferragut chciał wstąpić do niej, Freya zatrzymywała go, mówiąc:
— Nie chodź tam... Tam jest teraz narada.
Po wielokroć razy Ferragut, przechodząc po schodach, widywał, jak drzwi biura zamykały się poza grupami mężczyzn o germańskim wyglądzie: byli to podróżni, wsiadający w Neapolu na statki z pewnym skrywanym pośpiechem, lub mieszkańcy podmiejscy, przybywający do doktorki po rozkazy.
Doktorka zdawała się teraz coraz bardziej zajęta. Poglądała w roztargnieniu na Freyę i na marynarza, jakby nie dostrzegając ich zupełnie.
— Źle słychać w Rzymie, — odzywała się Freya do kochanka. — Ci przeklęci mandoliniści się nam wymykają.
Ulises, syt rozkoszy, zaczynał myśleć znów o spokojnem życiu rodzinnem. Starał się nieśmiało obliczyć czas, jaki spędził w słodkiej niewoli. Od jak dawna mieszkał razem z Freyą?
— Od dwóch tygodni, — odrzekła mu na to kochanka.
On jednak nalegał, sam wreszcie począł obliczać: oświadczyła wówczas, że zaledwie trzy tygodnie minęły, gdy „Mare Nostrum“ opuściło Neapol.
— Powinienbym wyjechać, — rzekł Ulises z wahaniem. — Czekają na mnie w Barcelonie; nie mam żadnych stamtąd wiadomości. Nie wiem, co się dzieje ze statkiem...
Pani Talberg była niby roztargniona, udawała, że nie dosłyszała jego nieśmiałych napomknień. Pewnego wieczoru wreszcie rzekła doń kategorycznie:
— Nadchodzi moment, gdy dotrzymać musisz słowa, musisz się dla mnie poświęcić. Następnie będziesz mógł wyjechać do Barcelony, ja zaś... ja zaś pojadę tam za tobą. Jeślibym nie mogła, jakoś się przecież jednak odnajdziemy: świat jest tak niewielki.
Czyż mogła wiedzieć coś więcej o swem przeznaczeniu? Poza ofiarę, jakiej żądała od Ferraguta, nie wybiegała nawet myślą...
W dwa dni potem wieczorem doktorka i hrabia wezwali do siebie marynarza. W głosie doktorki, zawsze życzliwym i protekcyjnym, zabrzmiała tym razem lekka nuta rozkazu.
— Wszystko już jest gotowe, kapitanie.
Ponieważ więc nie mógł użyć do tego własnego parowca, ona przygotowała dlań inny statek. On sam miał tylko ograniczyć się do wykonywania wskazówek hrabiego. Ten mu pokaże okręt, nad którym objąć ma zwierzchnictwo.
Obaj mężczyźni wyszli razem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Ulises był na mieście bez Frei i, mimo całe rozkochanie, doznał jednak przyjemnego uczucia swobody.
Zeszli ku wybrzeżu i w malutkim porcie na wyspie dell‘Ovo po kładce przeszli z lądu na niewielką goeletę o zielonawym kadłubie. („Dziewięćdziesiąt beczek“ ocenił Ferragut od pierwszego rzutu oka). Poczem, przebiegłszy mostek kapitański, zbadał maszty, żagle i liny a następnie maszynę posiłkową, silnik naftowy, umożliwiający posuwanie się z szybkością siedmiu mil na godzinę[4], gdyby z braku wiatru nie można było iść pod żaglem.
Na tyle statku dojrzał Ferragut nazwę i port macierzysty. Była to goeleta sycylijska, z Trapani, zbudowana do połowu ryb. Cieśla okrętowy, o artystycznych widać skłonnościach, wyrzeźbił na obsadzie steru langustę. Z obu stron dziobu okrętowego zwisał podwójny różaniec krabów, rzeźbionych z taką naiwną a drobiazgową pieczołowitością, jaka cechowała twórców średniowiecza.
Pochyliwszy się nad jedną z luk[5], kapitan zdał sobie sprawę, że do pół statku ustawione tam były skrzynki. W każdej z nich musiały się mieścić dwie wielkie bańki benzyny.
— Wybornie, — rzekł do hrabiego, idącego za nim w milczeniu. — A gdzie jest załoga?
Kaledin wskazał na trzech majtków, niemłodych już, siedzących na przedzie statku. Byli to weterani morza Śródziemnego, zamknięci w sobie i niemowni; rozkazy spełniali machinalnie, nie troszcząc się, ani dokąd płyną, ani kto nimi dowodzi. Jakiś wyrostek obdartus pełnił funkcje chłopca okrętowego.
— To wszystko? — spytał Ferragut.
Hrabia odrzekł na to, że reszta załogi stawi się przed wyruszeniem w podróż. Statek zaś odpłynie, skoro tylko zakończy się ładowanie. Należało stosować pewne środki ostrożności, by nie zwracać zbytnio na się uwagi.
— W każdym razie niech pan będzie gotów, panie kapitanie, do odjazdu. Być może, iż zawiadomię pana na dwie godziny zaledwie przed terminem...
Nazajutrz o zmierzchu hrabia przyszedł po Ferraguta. Wszystko już było gotowe: statek czekał na kapitana.
Doktorka chciała pożegnać Ulisesa w sposób uroczysty. Na rozkaz jej Freya wyszła na chwilę z salonu, gdzie się zebrało całe towarzystwo, i wróciła niezwłocznie, niosąc długą, wąską butelkę. Było to odstałe wino reńskie, podarek jednego z kupców neapolitańskich; doktorka zachowała je na tę właśnie pamiętną chwilę. Napełniła cztery kieliszki; potem, wziąwszy jeden do ręki, rozejrzała się dokoła z pewnem wahaniem:
— Gdzie jest północ? — zapytała.
Hrabia wskazał ręką w milczeniu. Wówczas uczona pani zwróciła się w tę stronę i wzniosła powoli, majestatycznie kieliszek swój ku górze, jakby spełnić miała religijną libację na cześć tajemniczej potęgi, istniejącej hen, daleko, daleko na północy. Kaledin skłonił się z równem przejęciem.
Ulises miał już podnieść kieliszek do ust, by przysłonić uśmiech, jaki mu poczynał drgać na wargach na widok powagi czcigodnej matrony.
— Rób to, co i oni! — szepnęła mu Freya na ucho.
I oboje spełnili ów toast bez słów z oczyma, zwróconemi ku północy.
— Życzę panu powodzenia, kapitanie! — rzekła doktorka. — Wróci pan szybko i szczęśliwie, pracujemy bowiem dla dobrej sprawy... Nigdy panu nie zapomnimy przysług.
Freya chciała odprowadzić Ferraguta aż na statek. Hrabia, już mający się temu sprzeciwić, uległ jednakże, widząc życzliwy gest sentymentalnej doktorki. „Oni się tak kochają! Trzeba się przecież zgodzić na pewne drobne ustępstwo na rzecz miłości!...
Zeszli tak we troje pnącemi się w dół uliczkami Chiai aż na wybrzeże Santa Lucia. Ferragut, mimo że był zajęty czemś innem, zwrócił jednakże uwagę na strój hrabiego. W granatowym kostjumie, w czarnej czapce z daszkiem wyglądał on na właściciela jachtu, zamierzającego wziąć udział w wyścigu łodzi żaglowych. Ubrał się tak niewątpliwie, by rozstaniu przydać tembardziej charakter powagi.
W ogrodach, gdzie się kryje „Villa Nazionale“, Kaledin przystanął. Nie mógł się zgodzić, by Freya dalej im towarzyszyła. W małym porcie na wyspie dell’Ovo, odwiedzanym jedynie przez rybaków, mogła sobą zwrócić na nich uwagę. Ton rozkazu był bezwzględny, nie znoszący oporu; pani Talberg zastosowała się doń bez słowa protestu.
— Żegnaj: żegnaj!
I, zapominając o obecności surowego świadka, gorąco ucałowała Ulisesa. Potem wybuchła łkaniem. Ulises miał wrażenie, że nigdy dotąd nie była równie szczera; z wysiłkiem też zdołał się ledwie wyzwolić z oplotu jej ramion.
— Żegnaj! żegnaj!
Poczem ruszył za hrabią, nie śmiejąc spojrzeć poza siebie, choć czuł, że Freya długo się weń wpatruje.
Na bulwarze Santa Lucia spostrzegł hotel, gdzie dawniej mieszkał: ze wszystkich okien lało się w noc białe światło. Przed podjazdem szwajcar rozmawiał właśnie z jakimś młodzieńcem, który wysiadł był przed chwilą z powozu; na koźle jeszcze leżała walizka. Ferragutowi przyszedł nagle na myśl syn Esteban. Młody podróżny zdaleka nieco go przypominał... I kapitan poszedł dalej, uśmiechnąwszy się gorzko do tego wspomnienia, które mu tak przyszło nie w porę.
Ledwie wsiadłszy na goeletę, dokonał Ulises przeglądu załogi. Prócz trzech starych sycylijczyków było teraz siedmiu młodych majtków, jasnowłosych i tłustych, z podwiniętemi rękawami. Mówili wszyscy po włosku, ale kapitan ani przez chwilę nie miał złudzeń co do ich istotnej narodowości.
Kilku z niob jęło podnosić kotwicę, Ulises więc spojrzał ku hrabiemu, jakby wzrokiem chcąc mu powiedzieć, że czas wysiąść na ląd. Statek odbijał już powoli od wybrzeża; za chwilę miano zdjąć kładkę, łączącą go z lądem.
— Jadę z panem, — rzekł Kaledin. — Ta wycieczka zaczyna mnie interesować.
Ulises, postanowiwszy sobie niczemu się w czasie tej niezwykłej podróży nie dziwić, ograniczył się tylko do uprzejmego, wesołego wykrzyku: „Tem lepiej!“ I, nie troszcząc się już więcej o hrabiego, oddał się całkowicie statkowi, który należało przedewszystkem wyprowadzić z portu. Od głośnego dudnienia motoru na goelecie, dziwacznej, antycznej maszyny, której hałas przypominał naszczekiwanie schrypłego psa, szyby aż drżały na wybrzeżu Santa Lucia. Żagle nabrały w siebie powietrza i łopotać poczęły od pierwszych podmuchów wiatru.
Podróż trwała trzy dni. Pierwszej nocy kapitan rozkoszował się w lubieżnym egoiźmie samotnością. Wstrzemięźliwość ta miała dlań przesłodki urok nowości. Drugą noc spędził w ciasnej, cuchnącej kabinie, rozbudzony przez wspomnienia, jakie się znów cisnąć poczynały. Oh! Freya! Kiedyż ją znowu zobaczy?
Z hrabią ledwie po kilka słów zamieniali od czasu do czasu, długie godziny jednak spędzali ramię przy ramieniu przy kole sterniczem. Mimo milczenie to bardziej się zżyli z sobą, niż na lądzie. Pod wpływem wspólnego pożycia rzekomy dyplomata zaczynał się wreszcie otrząsać coraz bardziej ze swego chłodu.
Łatwość, z jaką chodził po pokładzie, pewne terminy techniczne, jakich używał czasem mimowoli, sprawiły, iż Ferragut nie wątpił już o istotnym jego zawodzie.
— Pan jest marynarzem! — rzekł pewnego razu.
I hrabia przyznał, że tak jest istotnie, sądząc, że zbytecznieby to chciał jeszcze ukrywać. Tak, był marynarzem.
— Więc co ja tu właściwie robię — pytał się siebie w duchu Ferragut. — Poco mi oddano komendę?
Nie mógł zrozumieć, czemu ów człowiek, mogący prowadzić statek bez cudzej pomocy, zażądał jego współpracy.
Kaledin musiał być niewątpliwie oficerem marynarki, ci zaś wszyscy majtkowie blondyni, pracujący nakształt automatów, służyli również niechybnie we flocie wojennej. Karni niezwykle, spełniali wszystkie rozkazy Farragutta, czuło się jednak, że dla nich był on jedynie kapitanem w zastępstwie. Istotnym komendantem statku był hrabia.
Goeleta przeszła w pobliżu archipelagu Liparyjskiego, poczem skręciła na zachód i płynęła wzdłuż brzegów Sycylji. Na wysokości przylądka San Vito skręciła znów na południowy zachód i żeglowała ku Egadom[6].
Czekać miano następnie w cieśninie, dzielącej Tunis od Sycylji, szerokiem międzymorzu, pośrodku którego wznosi się wulkaniczny szczyt wyspy Pantellaria. Hrabia poprzestawał jedynie na krótkich wskazówkach: Ferragut rozumiał go w pół słowa i ruchy statku stosował do życzeń towarzysza. Kaledin nie taił zachwytu na widok mistrzowstwa kapitana.
— Zna pan doskonale swe morze! — rzekł kiedyś.
Kapitan odpowiedział na to kiwnięciem głowy i uśmiechem. Było to istotnie „jego“ morze. Mógł je był nazywać „marę nostrum“, jak zwali je niegdyś Rzymianie, dawni jego władcy.
Z powierzchni wody jakby odgadując głębie, jakie się pod nią kryły, Ferragut utrzymywał statek w obrębie obszernej „ławicy przygód“. Goeleta sunęła zwolna, z kilku tylko rozpiętemi żaglami, krążąc wciąż po tych samych wodach.
Po dwu dniach Kaledin począł się niepokoić. Ferragut słyszał, jak niejednokrotnie mruczał przez zęby: Gibraltar. Cieśnina, łącząca Atlantyk z morzem Śródziemnem, jeżyła się istotnie największemi niebezpieczeństwami dla tych, których wyczekiwał.
Z pokładu goelety wzrok daleko nie sięgał, to też hrabia wdrapywał się parokrotnie po drabinkach sznurowych omasztowania, by ogarnąć okiem szerszy nieco horyzont.
Stamtąd to pewnego ranka zawołał kapitana, wskazując mu pewien punkt na widnokręgu. W tym kierunku należało się posunąć. Tam właśnie byli ci, kogo wyczekiwano.
Ferragut wykonał polecenie i w pół godziny potem ukazały się dwa wydłużone, ledwie wynurzające się z wody okręty, płynące pośpiesznie jeden za drugim. Był to pewien rodzaj niszczycieli bez masztów jednak i bez kominów; pomalowane na szaro w pewnej odległości zlewały się niemal z barwą wody.
Ustawiły się po obu stronach żaglowca, podpływając tak blisko, iż, zdawało się, zmiażdżą go kadłubami. Następnie z obu pokładów rzucono liczne liny stalowe i omotano je dokoła masztów goelety; wszystkie trzy statki stopiły się w jedną niemal niepodzielną masę, kołyszącą się lekko na falach.
Ulises z zajęciem przyglądał się obu statkom. To więc były owe głośne okręty podwodne?... Na pokładach ze stali dojrzał luki okrągłe i wysterkające na wierzch nakształt kominów. Oficerowie wraz z załogą przybrani byli wzorem rybaków z morza Północnego w nieprzemakalną odzież Z jednej sztuki, na głowach mieli kapelusze z naoliwionego płótna. Niektórzy z pośród nich powiewać jęli kapeluszami, na co hrabia im odpowiedział, zdejmując szerokim gestem kaszkiet. Jasnowłosi majtkowie goelety na wołanie swych towarzyszy z okrętów podwodnych odezwali się głośnym „Deutschland über alles!“.
Wybuch ten jednak entuzjazmu, zdający się być pieśnią triumfalną, trwał krótko. Ozwały się gwizdawki, ludzie przebiegli po stalowych pokładach; wnet Ferragut ujrzał, jak statek jego opadły dwa roje marynarzy. W jednej chwili luki zostały otwarte, rozległ się zgrzyt oddzieranych desek i wnet poczęto nosić na obie strony bańki z benzyną. Dokoła żaglowca woda usiana była połupanemi skrzynkami, które wnet fale zwolna poczynały znosić.
U steru goelety hrabia rozmawiał z jednym z oficerów; ów opowiadał o przeprawie przez cieśninę Gibraltarską, jaką statki przebyły pogrążone zupełnie w wodzie, przez peryskopy obserwując tylko patrolujące angielskie torpedowce strażnicze.
— Nie, panie komendancie, — ciągnął dalej oficer, — nie zdarzyło się nam poprostu nic... Podróż mieliśmy wspaniałą.
— Niech Bóg pokarze Anglję! — rzekł hrabia.
— Niechże ją Bóg pokarze! — odparł oficer, jakby odpowiadał: „amen“.
O Ferragucie zapomniano najzupełniej; ci ludzie, biegający po pokładzie, zdawali się go nie znać wcale; paru majtków potrąciło go w pośpiechu. Był poprostu „patronem“ żaglowca, cywilem, gdzieś poza wszelką hierarchją owych wojskowych.
Zaczynał teraz rozumieć w jakim celu powierzono mu komendę na goelecie. Hrabia niewątpliwie wsiądzie na jeden z okrętów podwodnych. Istotnie też Kaledin, jakby sobie właśnie przypomniał o obecności Farraguta, podszedł i wyciągnął doń rękę z koleżeńskiem wylaniem.
— Stokrotne dzięki, kapitanie. Przysługa ta należy do rzędu takich, o jakich się nie zapomina... Być może nie ujrzymy się już nigdy... Gdyby pan jednak kiedyś mnie potrzebował, niechże pan wie, kim jestem.
I, jakby przedstawiając kogoś ze swych znajomych. dodał tonem ceremonjalnym:
— Archibald von Kramer, porucznik okrętu marynarki cesarskiej.
Zresztą tytuł dyplomaty nie całkiem sobie uzurpował: był attache morskim przy wielu kolejno ambasadach.
Poczem udzielił Ulisesowi szeregu wskazówek co do powrotu. Zaczekać powinien na morzu przed portem w Palermo. Przypłynie poń łódka, by go przewieźć na ziemię. Wszystko zostało przewidziane. Odda wówczas komendę właściwemu patronowi goelety, tchórzowi, który sobie drogo kazał zapłacić za wynajęcie statku, samemu zresztą woląc nie narażać skóry. W kabinie były wszystkie papiery w porządku, któremi można się było wykazać z podróży.
— Proszę się kłaniać paniom w mojem imieniu... Niech im pan powie, że wkrótce o nas posłyszą. Staniemy się tu wkrótce panami na morzu Sródziemnem.
Tymczasem w dalszym ciągu przenoszono paliwo. Ferragut ujrzał, jak von Kramer przesiadł się na jeden ze statków. Następnie zdawało mu się, że poznał na drugim okręcie podwodnym dwóch majtków z załogi goelety; towarzysze przyjmowali ich głośnemi okrzykami i uściskami.
Wyładunek trwał aż do połowy popołudnia. Ulises sprawy sobie nawet nie zdawał, iż niewielki stateczek taką mógł ilość skrzynek zawierać. Gdy wreszcie wyniesiono wszystko, reszta majtków. Niemców znikła, linki stalowe, umocowane do żaglowca, odmotano i ściągnięto. Jeden z oficerów krzyknął do Ulisesa: „Może pan ruszać!“ Oba okręty podwodne, bardziej jeszcze zanurzone w wodę, poczęły się zwolna oddalać.
Zostawszy samemu u steru goelety, Ulises poczuł nagle, jak nim owładnął niepokój: „Coś ty zrobili Coś ty zrobił?“ — zakrzyknął nań głos wewnętrzny.
Spostrzegłszy jednak trzech starych majtków i wyrostka, stanowiących obecnie całą załogę statku, zapomniał wnet o wyrzutach sumienia. Sam będzie się musiał porządnie napracować, by wypełnić ów brak rąk roboczych. Istotnie też w ciągu dwóch dni i dwóch nocy nie był w stanie pozwolić sobie na kilka chwil wypoczynku: troszczyć się musiał jednocześnie o ster i o motor, mając bowiem tak niewielu ludzi do swej dyspozycji, nie ważył się rozwijać wszystkich żagli.
Świtaniem trzeciego dnia ujrzał Palermo. Światła portowe gasły właśnie jedno po drugiem. Ferragut kazał zwinąć wszystkie żagle, wachtę zdał jednemu z majtków i położył się spać w kabinie. Późnym rankiem obudziły go wołania z morza. „Gdzie jest kapitan!“
Z łódki, jaką przypłynęli, wsiadało na goeletę kilku marynarzy. To patron obejmował statek w swe posiadanie, by go wprowadzić do portu w sposób jaknajściślej regularny. Ulises ze swej strony przesiadł się do łódki, by dostać się na ląd. Człowiek jakiś, otyły i purpurowy na gębie, a wywierający, jak się zdawało, ogromny wpływ na patrona, siadł w łódce obok Ferraguta.
— Słyszał pan już zapewne, co się stało — ozwał się, gdy dwaj wioślarze kierowali tymczasem łódkę ku brzegom. — Ci bandyci! Ci mandoliniści przeklęci!
Ulises, sam nie wiedząc czemu, skinął głową potakująco. Ów oburzony obywatel musiał być Niemcem, jednym z agentów doktorki; co do tego nie mógł mieć wątpliwości.
W pół godziny potem Ferragut był już na wybrzeżu; nikt go o nic zresztą nie pytał, jakgdyby obecność purpurowego grubasa usypiać miała wszelką czujność. Mimo to jednak ów towarzysz pałał chęcią jaknajrychlejszego rozstania się z kapitanem, by móc zająć się swemi sprawami.
Posłyszawszy, że Ulises chce niezwłocznie jechać do Neapolu, Niemiec uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Świetnie pan robi... Pociąg ma pan za dwie godziny...
I, podprowadziwszy Ulisesa do powozu, znikł gdzieś nagle.
Kapitana uderzył niezwykły ruch, panujący na ulicach miasta: przechodnie kupili się w grupy, przysłuchując się odczytywanym na głos dziennikom. W wielu oknach wystawiano flagi narodowe, skrzyżowane z francuskiemi, angielskiemu i belgijskiemi.
Prawdy dowiedział się dopiero na stacji: zrozumiał wówczas, co miał na myśli grubas, klnący mandolinistów. Od dnia poprzedniego już Włochy były w stanie wojny z państwami centralnemi.
Ulises nieco się czuł zaniepokojony rolą, jaką właśnie odegrał na morzu Śródziemnem. Gdyby tak wszyscy ci żołnierze z rozwiniętemi sztandarami, wznoszący głośne okrzyki, dowiedzieli się, co zrobił, i gdyby się nań rzucili! Odsapnął też z ulgą, znalazłszy się wreszcie w wagonie... Zresztą miał przecież wkrótce zobaczyć Freyę, a dość mu było o tem pomyśleć, by opuściły go wszelkie wyrzuty sumienia.
Podróż była długa i męcząca. Pociąg całemi godzinami wystawał na stacjach, przepuszczając inne, załadowane żołnierzem i sprzętem wojennym. Na każdym dworcu widać było oddziały zbrojne w połowem umundurowaniu, chorągwie, tłumy, pełne entuzjazmu.
Po czterdziestoośmiogodzinnej podróży Ulises przybył wreszcie do Neapolu... Powóz, jakim jechał do starodawnego pałacu na Chiai, toczył się, jak mu się zdawało, niesłychanie powoli.
W przedsionku zagrodziła mu drogę dozorczyni, gruba jejmość z ufryzowanemi, okurzonemi włosami, którą przelotem jedynie widywał poprzednio w czeluściach jej jaskini.
— Tych pań już tu niema... Te panie wyjechały niespodziewanie razem ze swym pisarzem Karolem.
I zaczęła się rozwodzić o szczegółach tego wyjazdu, uśmiechając się zjadliwie a nieprzyjaźnie.
Ferragut pojął wnet, że nie należało się o nic zbytnio wypytywać. Matrona, wściekła, iż owe „Niemki“ już wyjechały, gotowa była podejrzewać w nim domniemanego szpiega, któregoby warto było zadenuncjować. Mimo to, rządząc się zawodową uczciwością, poinformowała go, że „signora bionda“[7], ta młodsza i znacznie sympatyczniejsza, myślała o nim przed wyjazdem.
— Zostawiła pańskie rzeczy do odebrania. Są tu u mnie w loży.
Ulises zemknął stamtąd pośpiesznie. Przyśle kogoś później po walizki. I wsiadłszy znów do powozu, kazał się zawieźć do hotelu na Santa Lucia. Cóż za niespodziewane wydarzenie.
Portjer zdumiał się na jego widok. Nim Ferragut zdążył go zapytać o coś w sprawie Frei, — łudził się nadzieją, że się tu schroniła do hotelu — Włoch sam już zaczął mówić:
— Panie kapitanie, syn pański był tutaj: sądził, że pana tu zastanie.
Ferragut, zbity z tropu, zająknął się w zmieszaniu: „Co za syn’“ Wówczas dostojnik w liberji z haftowanemi kluczami odnalazł i wskazał mu notatkę: „Esteban Ferragut, Barcelona“. Ulises poznał pismo syna i nieokreślony jakiś niepokój nagle go uchwycił za pierś.
Ze zdumienia nie był nic w stanie powiedzieć, portjer więc dalej wyjaśniał:
— To bardzo sympatyczny i inteligentny młodzieniec. Oprowadzałem go kilkakrotnie rankiem po mieście... Dopytywał się o pana bardzo usilnie tu i w porcie. Wczoraj wreszcie, sądząc, że pan wrócił do Barcelony, sam z kolei wyjechał... Gdyby pan przybył o dwanaście godzin wcześniej, byliby się panowie tu spotkali...
Portjer zresztą nic nie wiedział więcej. W czasie wyjazdu młodzieńca zajęty był właśnie jakiemiś paniami z południowej Ameryki; nawet mu się nie zdążył ukłonić na pożegnanie.
— Syn pański nie był zdecydowany, czy statkiem pojedzie aż do Marsylji, czy też koleją do Genui, skąd morzem udałby się do Barcelony...
Ferragut chciał się dowiedzieć, kiedy Esteban tu przybył. Portjer więc, wzniósłszy oczy do góry, zaczął długo w myśli obliczać... Wreszcie ustalił datę przyjazdu, marynarz zaś ze swej strony zaczął w myśli porządkować wspomnienia.
Wyrżnął się wreszcie z całej siły dłonią w czoło. Ten więc młodzieniec, którego dojrzał przed hotelem... owego wieczora, gdy objąć miał komendę na goelecie, wiozącej paliwo niemieckim okrętom podwodnym... to był jego syn...




  1. Sir Francis Drake, marynarz angielski, jeden z pierwszych Anglików, którzy opłynęli kulę ziemską dokoła. Walczył zwycięsko z Hiszpanami; cieszył się łaskami królowej Elżbiety (około 1540 — 1595).
  2. Wielki żaglowiec hiszpański.
  3. Birraria — po włosku piwiarnio.
  4. Mila morska równa się 1.852 m.
  5. Otwór, prowadzący z pokładu statku do jego wnętrza.
  6. Grupa wysp w pobliżu zachodniego krańca Sycylji.
  7. Pani blondynka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.