Mare nostrum/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Mare nostrum
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


V. BLASCO IBAŇEZ
MARE NOSTRUM
ZA ZEZWOLENIEM AUTORA
PRZEŁOŻYŁ Z HISZPAŃSKIEGO
STANISŁAW PORAJ
WARSZAWA
WYDAWNICTWO „POLSKI ZBROJNEJ“
1925

Copyright by Stanisław Poraj, Warsaw, 1925

Drukarnia „Polski Zbrojnej“ Warszawa, Nowolipie 2.






KAPITAN ULISES FERRAGUT

Pierwszą jego miłością była cesarzowa. Liczyła ona lat sześćset. On miał ich dziesięć.
Ojciec jego, don Esteban Ferragut, notarjusz z Walencji ubóstwiał rzeczy dawne. Mimo że mieszkał tuż obok katedry, w dnie świąteczne i w niedziele nie chodził on wraz z tłumami wiernych na wspaniałe nabożeństwa, celebrowane przez kardynała-arcybiskupa. Widywano go natomiast, jak z żoną i synem dążył do kościoła św. Jana Szpitalnika, by tam pomodlić się przy mszy. Mały to był kościółek, gdzie zrzadka widywało się kogokolwiek w ciągu tygodnia.
Notarjusz, który za czasów swej młodości zaczytywał się w Walter-Skocie, na widok tych starych murów i jakby blanków fortecznych doświadczał wzruszeń niezmiernie słodkich, bliskich tym rozczuleniom, jakie się wyczuwa, powracając do krajów ojczystych. Średniowiecze było epoką, w czasie której pragnąłby był żyć.
Dość było, by zacny don[1] Esteban, malutki, z brzuszkiem, krótkowidz, wstąpił na posadzkę kaplicy ojców szpitalników, by wyczuwał w sobie bohaterskiego ducha. Inne kościoły, mimo wielkość swą i bogactwo, wydawały mu się niesmacznemi gminnemi budowlami. Ów jego ulubiony zbudowali rycerze joannici, którzy wespół z templarjuszami dopomogli królowi Don-Jaimowi do zdobycia Walencji. Idąc krytą galerją, wiodącą od ulicy do wewnętrznego dziedzińca, don Esteban chylił czoła wraz ze swymi bliskimi przed Panienką, którą bracia wojowniczego zakonu odbili nieprzyjacielowi. Był to posążek z toskańskiego kamienia, barwy wyblakłego złota, wspierający się na romańskim cokole. Zielone listowie paru suchotniczych pomarańcz odcinało się żywo od poczerniałych murów kościoła. Ze szczytów potężnych półłukowych wsporników chyliły się potworne smoki kamienne, nadżarte przez czas. Nawa nie licowała bynajmniej z romantycznym wyglądem zewnętrznym. Barok XVII stulecia skrył gotyckie sklepienie pod dorobionemi później lukami, a na mury narzucił grubą warstwę tynku. Szczęściem średniowieczne ozdoby ołtarzy, zbroje i grobowce rycerzy joannitów ocalały od tych bluźnierczych odnowień i utrzymywały w napięciu entuzjazm notarjusza.
W owym kościółku mrocznym i niemal pustym mały Ulisesik nudził się potężnie, przysłuchując się monotonnym obrzędom mszy. Promienie słońca padały od witraży skośnemi słupami, dobywając z mroku złoty kurz i uwijające się owady. Dziecko z żalem myślało o zielonych plamach ogrodów, o białych plamach domów, o czarnych pióropuszach, unoszących się ponad portem, o potrójnej linji błękitnych fal, obrzeżonych od góry pianą, mrących na bronzowym piasku wybrzeża. Gdy z przed ołtarza znikał słodki rozbłysk haftowanych ornatów i gdy na kazalnicy pojawiał się inny ksiądz, biało-czarny, Ulises zwracał oczy ku jednej z bocznych kaplic. Kazanie równało się dlań półgodzinnej drzemce, przerywanej wysiłkiem myślowym. Oczy jego poszukiwały przedewszystkiem w kaplicy świętej Barbary czegoś w rodzaju skrzyni, umieszczonej na znacznej wysokości w zagłębieniu w murze, skromnego, drewnianego, malowanego grobowca, na którym widniał napis następujący: „Tu spoczywa Konstancja, najjaśniejsza cesarzowa Grecji“.
Wyraz „Grecja“ wywierał wpływ czarodziejski na umysł dziecka. Pod tym względem dziecko przypominało ojca chrzestnego, adwokata, poetę-laureata, który nie mógł słowa tego wymowie, by tchnienie zapału nie zwichrzyło mu siwiejącej brody, by w oczach nie zapaliły mu się błyski. Niekiedy tajemniczość tej nazwy zdwajała inna, bardziej jeszcze pełniąca wzruszeniem: Bizancjom! Jakimże sposobem szczątki śmiertelne owej najjaśniejszej monarchini, władczyni odległych krajów przepychu i snów, znalazcy się w mrocznej kaplicy walenckiej, w skrzyni, podobnej do tych, gdzie składano najprzeróżniejszą starzyznę na strychu w domu pana notarjusza?
Dnia pewnego po mszy don Esteban opowiedział dziecku pokrótce dzieje cesarzowej. Była ona córką Fryderyka II króla Szwabji. jednego z Hohenstaufenów, cesarza Niemiec, który jednak większa przywiązywał wagę do korony sycylijskiej niżeli do cesarskiej. Wiódł on w pałacach swych w Palermo — zbudowanych pośród wschodnich ogrodów — dziwne życie poganina i uczonego. Otaczał się poetami i ludźmi nauki (żydami, muzułmanami i chrześcianami), odaliskami, alchemikami i okrutnymi wartownikami saraceńskimi.
Córka jego, Konstancja, miała lat czternaście, gdy ją wydał zamąż za cesarza bizantyjskiego Jana Dukasa Watacesa, liczącego podówczas lat pięćdziesiąt. Była ona jego córką nieprawą (uznał ją jednak, jak uznał też większą część swych dzieci), owocem, zrodzonym w haremie, gdzie obok piękności saraceńskich spotkało się włoskie markizy. Biedne dziecko, dla względów politycznych ojca wydane za mąż za Watacesa Heretyka, mieszkało na Wschodzie, otoczone całym przepychem, należnym bazylisie, odziane w sztywne haftowane szaty, obute w purpurowe ciżmy, na których widniały jeszcze złote orły, ostatni symbol majestatu rzymskiego.
Cesarzowa panowała naprzód w Nicei, ostatniem schronisku imperatorów bizantyjskich w okresie, gdy w Konstantynopolu utrzymywała się dynastja łacińska, jaka pochody krzyżowe przywróciły na tron. Następnie, po śmierci Watacesa, śmiały Michał Faleolog zdobył ponownie Bizancjum i zwycięski awanturnik począł ubiegać się o rękę cesarzowej. Przez szereg lat umiała się opierać zalotom, aż uzyskała wreszcie pozwolenie brata Manfreda, który został w tym czasie królem Sycylji, na powrót do ojczyzny. Fryderyk już był umarł: Manfred walczyć musiał jednocześnie z wojskami papieskiemi i bronić się przeciw najazdowi francuskiemu, jaki wywołali papieże, ofiarują? koronę Sycylji Karolowi Andegaweńskiemu. Młoda cesarzowa grecka, ledwie zdążywszy wylądować, dowiedziała się o śmierci brata, poległego w bitwie pod Berewentem. Ratowała się ucieczka wespół z bratowa i bratankiem. Schroniły się obie w Lucerze, bronionej przez Saracenów, niegdyś pozostających w służbie u Fryderyka. Ci tylko pozostali wierni jego pamięci.
Wkrótce jednak zamek wpadł w ręce wojsk papieskich i małżonka Manfreda, osadzona w więzieniu, wyzionęła niebawem ducha. Ostatni potomkowie rodu, wyklętego przez Rzym, wyginęli wespół z bratową i bratankiem. Schroniły się zylisy. Wszyscy jej bliscy pomarli: brat Manfred, brat przyrodni, poetyczny a nieszczęsny Enzio,[2] bohater tylu poematów. Bratanek jej, rycerski Konradyn, złożyć miał głowę w kilka lat potem pod toporem katowskim za chęć dochodzenia swych praw.
Ponieważ dwór Andegaweński nie obawiał się niczego ze strony imperatorowej bizantyjskiej, zwycięzca zatem zostawił ja własnemu losowi osamotnioną i rozbrojona. W wianie małżeńskiem otrzymała ona od cesarza Jana Dukaza trzy znaczne miasta w Anatolji i rentę roczną, trzydzieści tysięcy bezantów[3] czystego złota. Ale należytości z owej renty zamorskiej nie dochodzły nigdy. Z łaski zezwolono jej wsiąść na stadek, żaglujący ku wonnym wybrzeżom zatoki walenckiej. Bratanica jej Konstancja, córka Manfreda, wyszła za mąż za infanta Don-Pedra aragońskiego — przyszłego Pedra III — syna Don-Jaima.[4]
Bazylisa osiadła więc w Walencji, świeżo odbitej[5] Arabom. Bratanek jej rządy krajem; ona jednak, znużona życiem pełnem przygód, wołała chronić się do zakonu świętej Barbary.
Ulises podziwiał ojcowskie wiadomości historyczne, zachował się jednak wobec niego w sposób wybitnie niegrzeczny.
— Ojciec chrzestny lepiej mi to wytłomaczy... Ojciec chrzestny więcej będzie o tem wiedział.
Podczas mszy spojrzenia dziecka, wlepiono w kaplicę św. Barbary, unikały jednak skrzyni grobowej. Myśl o tych zwłokach, co się już w proch rozsypały, była dziecku przykrą. Nieszczęsne resztki nie istniały już dlań. Obchodziła je ta jedynie, jaką widać było na umieszczonym w pobliżu niewielkim obrazie. Cesarzowa Konstancja była trędowata — choroba ta nie oszczędzała podówczas nawet monarchiń — i święta Barbara uleczyła ją w sposób cudowny. Obraz więc wyobrażać miał po wieki wieczne ów właśnie cud: święta Barbara przyodziana była na nim w obszerną suknię o bufiastych, porozcinanych rękawach, słowem w kostjum damy z XV stulecia. U stóp jej widać była bazylisę w stroju chłopki walenckiej z całem mnóstwem klejnotów.
Próżno don Esteban twierdził, że obraz malowany był w kilka wieków po śmierci cesarzom Dziecka nie obchodziły bynajmniej owo nieścisłości historyczne. Wielka pani była dlań taką, jaka ją wyobrażono na płótnie: jasnowłosa, z dużemi czarnemi oczyma, piękna, zażywna w sobie, jak przystało na kobietę, przywykłą do noszenia dworskiej sukni z ogonem, a którą jedynie pobożność skłonić mogła. do przeodziania się w stój chłopki.
Portret cesarzowej wrył się w umysł dziecinny. Nocą, gdy w olbrzymim salonie, jaki mu służył za sypialnie, rozlegały się tysiączne chrobotania i trzaski, dość mu było wspomnieć o władczyyni Bizancjum, by już nie wyczuwać strach, jakim go przejmowały te dziwne szmery. „Doňa[6] Constanza!““ I zasypiał, tuląc o się poduszkę, jak gdyby to była głowa bazylisy, a pod zamkniętemi powiekami zdawało mu się, że dostrzega czarne oczy imperatorowej, macierzyńskie i rozkochane.
Wszytkie kobiety, jakie się doń zbliżały, zapożyczały w przekonaniu Ulisesa coś z urody tej, która od sześciu stuleci spała we wnęce muru.
Gdy matka jego, słodka a blada dońa Cristina, narzucała na chwilę pracę i podchodziła doń, by go pocałować, był w jej uśmiechu jakiś wyraz, który dziecku przypominał cesarzową. Gdy Visanteta — służąca wiejska, czarnowłosa, o oczach koloru jeżyn i o córze śniadej a delikatnej — pomagała mu się rozbierać lub budziła go, by go zaprowadzićprowadzić do szkoły, Ulises wyciągał do niej ręce w nagłym entuzjazmie, jakgdyby oszałamiał go i upajał ów mocny a czysty zapach zwierzęcości, bijący od dziewczyny, „Visanteta!... O! Visanteta!“ I myślał o Konstancji. Tak pachnieć musiały imperatorowe, tak delikatna musiały mieć cerę.
Don Esteban domyślał się częściowo potem wyobraźni synowskiej, przypatrując się jego zabawom i lekturze.
— Ach! ty komediancie!... Ach! ty marzycielu! Podobnyś do swego ojca chrzestnego.
I, mówiąc to, miał jakiś uśmiech dwuznaczny na ustach, w którym przebijała się zarówno pogarda dla nieużytecznych idealizmów, jak i szacunek wobec artystów, szacunek, któryby można było porównać ze czcią, jaką Arabowie żywią da szaleństwa, widząc w niem pewien dar Boży.
Dońa Cristina pragnęła, by ów syn jedyny, pieszczony, wychuchany jak królewicz z bajki został księdzem. Widziała go już w marzeniach, jak odprawiał pierwszą mszę świętą; wyobrażała go sobie kanonikiem, potem prałatem... Któż-to wie? Gdy już zejdzie z tego świata, inne kobiety ujrzą może jej Ulisesa, z krzyżem złotym, przed nim niesionym, przyodzianego w czerwony płaszcz niewątpliwie, zazdroszcząc, matce, która wydała na świat jednego z książąt Kościoła.
W nadziei, że może rozbudzi w syna niezbędne po temu skłonności, urządziła kaplicę w jednym z salonów niezamieszkanych w domu. Koledzy szkolni Ulisesa korzystali z dni wolnych od zajęć, by śpieszyć doń, pociągani zarówno przyjemnością zabawy „w księdza“ jak i pewnością, iż zaproszeni zostano na obfity podwieczorek, jaki przygotowywała dońa Cristina, pragnąc przypodobać się duchownym ze swej parafji.
Dźwięk dzwonków, zawieszonych u jednych z drzwi salonu, znaczył początek ceremonji. Klijenci pana notariusza, oczekujący w antresoli na akta, wygotowywane pospiesznie przez dependentów, podnosili głowy w zdumieniu. Stare domostwo, którego wszystkie kąty zdawała się wypełniać cisza, drgało naraz, a metaliczne dźwięki biegły aż na ulicę, po której zrzadka zaledwie ktoś przejeżdżał.
Niektóre z dzieci zapalały świece i rozkładały poświęcane obrusy, zdobne w subtelne koronki, a uszyte przez dońę Cristinę. Tymczasem Ulises i jego najbliżsi przyjaciele przywdziewali wobec wiernych białe, zlotom haftowane ornaty, nakładając na główki prześliczne birety. Matka, przypatrująca się dzieciom z poza uchwalonych drzwi, hamowała się, by nie wejść i nie zasypać Ulisesa gradem pocałunków. Z jakim-że bo wdziękiem imitował gesty przyklękającego podczas mszy kapłana.
Aż dotąd wszystko szło jaknajskładniej. Ksiądz i dwaj ministranci wyśpiewywali na całe gardło przed piramidą świateł, a chór wiernych odpowiadał mi z głębi sali ze drżeniem niecierpliwości w głosie. Nagle jednak rozlegały, się wykrzyki protestu. Budziły się schizmy i herezje. Ci, co byli księżmi, przywłaszczali sobie tę godność już nazbyt długo. Teraz winniby widzowie przywdziać ornaty i odprawiać służbę Bożą: zresztą tak się przecież umówiono. Kler jednak odmawiał bezwzględnie tych rozobłóczyn; w zachowaniu się dzieci był majestat, jaki dają prawa nabyte. I nagle ręce bezbożne poczynały zrywać święte odzieże, profanowały je, darły w strzępy! Krzyk, poszturkiwania. bójka... Qbrazy święte, świece leciały na ziemię... Skandal i ohyda... Ktośby mógł rzec, że to Antychryst się rodzi... Wreszcie Ulises zręcznym pomysłem kładł kres bójce:
— A gdybyśmy tak poszli się bawić na strych?
Na strychu był olbrzymi skład starych rupieci. Dzieci przyjmowały projekt z zapałem. Zapominano w tejże chwili o kaplicy. I jak chmura ptactwa biegła dzieciarnia po schodach. Stopnic schodów wyłożone były różnobarwnym fajansem; coraz to z któregoś stopnia obleciała już barwna tafelka i zamiast niej widać było czerwony mur z cegieł. To fajansowe tafelki garncarze walenccy z XVIII wieku przyozdobili galerami barbarzyńskiemi i chrześciańskiemi, ptakami z Albufery,[7] lub wreszcie pełnymi wdzięku strzelcami w białych perukach, ofiarującymi kwiaty wiejskim dziewczętom: nie zapomnieli też o wspaniałych jeźdźcach, puszących się dumnie na malutkich konikach poprzed domkami i drzewkami, siegającemi rumakom ledwie do kolan.
Hałaśliwa gromadka rozpraszała się na najwyższem piętrze schodów w okrutnym impecie, przywodzącym na myśl najstraszliwsze najazdy w dziejach świata. Koty i szczury z równym impetem kryły się w najdalszych zakamarkach Wystraszone ptactwo jak chmura strzał pierzchało przez dymniki.
Biedny notarjusz!... Nigdy nie wrócił on z próżnemi rękoma, gdy go wzywano poza miasto do któregoś z owych bogatych włościan, uważających go za przedstawiciela wszechwiedzy prawniczej całego świata. Podówczas handlarze starożytności nie odkryli jeszcze owego przebogatego miasta Walencji, gdzie przez ciąg długich wieków chłopi nawet nosili jedwabne szaty; gdzie meble, tkaniny, wazy, sprzęt każdy zdawał się być nasycony blaskiem wieczyście promiennego słońca, błękitem wieczyście bezchmurnego nieba.
Don Esteban poczytywał sobie wówczas za obowiązek być amatorem antyków, należał bowiem do licznych miejscowych stowarzyszeń archeologicznych. Przepełniał też dom stałemi rzeczami, nabywanemi po wsiach lub otrzymywanemi od klijentow we wdzięcznym podarku. Na ścianach nie było już ani kawałka wolnego miejsca mą obrazy, w salonach nie wiedziano już, gdzie coś jeszcze można było postawie. To też każdy nowy nabytek wędrował nieuchronnie na strych w oczekiwaniu, aż gdzieś jakieś miejsce znajdzie się dlań ostatecznie. Don Esteban obiecywał sobie, wycofawszy się z interesów, za lat kilka, wystawić zamek średniowieczny — o ile można najśredniowieczniejszy — nad brzegiem Mariny, w pobliżu wsi, gdzie ujrzał światło dzienne; tam to każdy z owych nabytków znaleźć miał odpowiednie miejsce.
Meble, jakie notarjusz ustawiał w pokojach na pierwszem piętrze, wędrowały tajemniczo na strych, Rzekłoby się, iż wyrastały im nogi. W rzeczywistości zaś dońa Cristina i jej służące, życie całe trawiące w walkach nieustannych z kurzem i pajęczynami w owem domostwie, co się zwolna z dniom każdym waliło w gruz, żywiły okrutną nienawiść do wszystkich tych starych rupieci.
Na górze już dzieciaki nie potrzebowały wydzierać sobie szat ani się bić o możność przebierania. Dość było sięgnąć do któregokolwiek z kufrów, których drzewo trzeszczało głucho a żelazne wrzociądze, cyzelowane jak koronki, samo opadały z zawias. Widać też było mnóstwo dzieci, jak, udrapowawszy się w mantyle z karmazynowego jedwabiu, potrząsały długiemi rapierami lub odświętnomi szpadami o rękojeściach z perłowej masy, gdy inne znów zarzucały na ramiona brokatowe kapy z łóżek, spódnice chłopek w wielkie złociste kwiaty lub wertugadyny[8] z lamy, szeleszczącej jak mięty papier.
A gdy znużyło je już hałaśliwe szczękanie szpadami i nagłe nadanie na ziemię tych, co udawać mieli zabitych, wówczas prowodyrzy zabaw, do których, w pierwszym rzędzie należał Ulises, proponował zabawę „w złodziei i w żandarmów“. Złodzieje oczywiście nie mogli być ubrani we wspaniałe szaty. Wyszukiwano więc śród stosów odzieży łachmany jakieś o barwach wyblakłych, a które dzieci brały za płótno do pakowania. Przyjrzawszy się zblizka barwnym plamom, jakie jeszcze było widać, dostrzegało się nogi, głowy, ręce, liście jakieś o metalicznej zieleni. Były to gobeliny, haftowane według wzorów Tycjana i Rubensa. Chłopi pocięli je na kawałki, by szpuntować niemi dzbany z oliwą lub by mułom robić z nich derki robocze; don Esteban nabył te strzępy, Które przechowywał zresztą tylko przez poszanowanie dla przeszłości. Krawcy w Walencji mieli po sklepach tuzinami kawałków tej tkaniny, któremi w dzień święta Bożego Ciała okrywali parkany przed pustemi placami w ulicach, którędy ciągnąć miała procesja.
Czasami za namową Ulisesa dzieci bawiły się w „Indjan i konkwistadorów“; gra ta zresztą w gruncie rzeczy nie różniła się w niczem od innych zabaw wojowniczych. Malec odkrył śród przepysznych tomów, nagromadzonych przez ojca, dzieło drukowane w dwa łamy, w którem zawarte były opisy wypraw Krzysztofa Kolumba, wojen Ferdynanda Korteza i bohaterskich czynów Pizarra. Tekst ilustrowały liczne ryciny.
Dzieło to wywarło głęboki wpływ na całe życie Ulisesa. Dorósłszy już, odkrywał niejednokrotnie na dnie swych upragnień lub postępków obrazy, jakie zrodziły się w jego duszy pod wpływem tej starej księgi. Zresztą przeczytał on z niej zaledwie kilka ustępów, a tylko ryciny tej księgi wydawały mu się bardziej i inaczej zachwycającymi, niż wszystkie inne obrazy na strychu

Ostrzem szpady znaczył linję na polepie. jak to niegdyś uczynił Pizarro na wyspie Gallo wobec swych współtowarzyszy, gdy, zniechęceni, zamierzali już zrzec się podboju.
— Niechaj każdy prawdziwy Hiszpan przekroczy tę linję!
I prawdziwi Hiszpanie — dwunastu malców, udrapowanych w obszerne kapy, potrząsając szpadami równie dużemi jak oni sami, gromadziło się dokoła przywódcy, naśladując bohaterskie gesty zdobywcy.
A wówczas rozbrzmiewał donośny okrzyk bojowy: „Huzia na Indian!“
Indjan poznawało się po kawałkach gobelinów, jakiemi się okrywali, i po kogucich piórach, w jakie zdobili sobie głowy.
Obowiązywała wprawdzie umowa, że Indjanie maja, uciekać. Ale w ucieczkach byli oni nielojalni; wskakiwali na sekretery, na piramidy krzeseł i stamtąd, obwarowawszy się należycie, książkami bombardowali ścigających. Leciały więc cenne woluminy w skórzanych oprawach z delikatnemi złoceniami, majestatyczne in-folia na jasnych pergaminach i rozwierały się, padając na ziemię. Trzaskały nici zeszyć; stronice, zadrukowane lub zapisane ręcznie, pożółkłe ryciny sypały się na wszystkie strony. Rzecby można, iż, zmęczone życiem, stare księgi przelewały krew i oddawały ducha.
Dońa Cristina wdała się w to raz, pragnąc położyć kres skandalowi, wywoływanemu przez te wojny zaborcze. Postanowiła nie przyjmować na przyszłość tych djabląt, które wołały hałaśliwe awantury na strychu od mistycznych rozkoszy kaplicy. Zwłaszcza Indjanie zasługiwali, by ich oddać na potępienie. By pewnym przepychem zrekompensować sobie dość mizerne role, jakie musieli odgrywać, umyślili sobie świętokradczemi nożycami ciąć nietknięte dotąd gobeliny i wycinali też coś nakształt dalmatyk, dokładając starań, by głowa jakiegoś bohatera lub bogini padła im właśnie na piersi.
Po utracie towarzyszy Ulises zaznał na strychu nowych czarownych upojeń. Trzeszczenie drzewa, jakie od czasu do czasu mąciło ciszę, głuche szmery ucieczek niewidzialnych stworzeń, niewyjaśniony łoskot upadku jakiegoś obrazu lub stosu książek budziły w nim rozkoszne uczucia trwogi. I mimo promieni słonecznych, padających, przez dymniki, wydawało mu się, że spowijają go wszystkie tajemnice nocy. Podobała mu się ta samotność. Mógł ją był zaludnić własną fantazją i istoty żyjące wydawały się mu równie natrętnemi, jak nieznośne hałasy, wyrywające się z naszych snów najpiękniejszych. Strych — ach, nie, to był świat cały, istniejący od szeregu stuleci, którym mógł rozporządzać dowolnie i czynić zależnym od swych fantazyj. Wystarczało mu siąść na dnie jakiegoś kufra, rozkołysać go dowoli, głosem naśladować poszum burzy, by wnet uwierzyć samemu, iż jest na jednej z karawel,[9] na jednej z galer, czy na jednej z owych naw, jakie widywał na rycinach starych książek. Ponad głową wiatr bił w żagle, zdobne we lwy malowane i krucyfiksy. W tyle okrętu rysował się zamek, a rzeźbiona postać, zdobiąca dziób statku, nurzała się coraz w fale, by wychynąć wnet ociekającą kroplami wody.
Kufer, kołysany i popychany, dobijał wreszcie do urwistego brzegu olbrzymiej skrzyni; do zatoki w trójkąt wyciętej pomiędzy dwiema zestawionemi komodami; lub wreszcie na miękkie, piaszczyste wybrzeże stosów tkanin. I dzielny marynarz w otoczeniu swej załogi, licznej choć istniejącej tylko w jego wyobraźni, wyskakiwał na brzeg ze szpadą w dłoni i wdzierał się na górę książek, która dlań była łańcuchem Kordyljerów. W potężnym wysiłku zatykał starą lancę w stos woluminów i wnet nad głową powiewał mu sztandar zwycięski. „I czemużbym nie miał zostać zdobywcą?”
Przypominał sobie wprawdzie niektóre z rozmów ojca z jego ojcem chrzestnym, z których zdawało się wynikać, że niema już nic nieznanego na linii ziemskiej: ale nic mu to nie szkodziło. Mimo wszystko przecież musiało zostać coś jeszcze, co odkryćby można.
W Ulisesie płynęła zmieszana krew dwóch rodów żeglarskich. Jego wujowie z linji macierzystej byli właścicielami statków w Katalonii. Ze strony ojczystej przodkowie jego byli dzielnymi żeglarzami (zresztą nieznanymi w dziejach); miał też w rodzinie stryja lekarza, który był prawdziwym wilkiem morskim.
Odwiedziny u ojca chrzestnego były dla malca większa jeszcze przyjemnością, niż wyprawy żeglarskie na strychu. Adwokat don Carmelo Labarta uosabiał w jego oczach ideał życia: symbolizował poezję w całej jej chwale. Notarjusz, mówiąc o nim, wyrażał się tonem entuzjastycznym a jednocześnie tchnącym jakby politowaniem:
— Ach ten don Carmelo... pierwszy jurysta naszych czasów. Mógłby zarabiać, ileby tylko zechciał... Ale cóż, woli pisać wiersze, niż toczyć procesy!
Ulises z nabożeństwem wchodził do biura pana adwokata. Ponad półkami, pełnemi różnobarwnych książek, półkami, jakie się ciągnęły wzdłuż wszystkich ścian, spostrzegał gipsowe głowy o olbrzymich czołach i o pustych źrenicach.
Malec powtarzał ich imiona, począwszy od Homera do Wiktora Hugo, z równym szacunkiem, jakgdyby odczytywać miał któryś z rozdziałów „Złotej Legendy“. Poczem szukał oczyma innej głowy, równie czcigodnej choć nie tak białej, z długą jasną, siwiejącą brodą, z nosem malowanym purpurą i z rumianemi policzkami. W słodkiem wejrzeniu don Carmela w czasie odwiedzin chrześniaka malowała się czułość bezgraniczna starego kawalera, wyczuwającego potrzebę odzyskania rodziny. On to podczas uroczystości chrztu świętego nadał dziecku owo imię, które w gimnazjum wzbudzało kolejno taki zachwyt i tyle pustych śmiechów. Ileż to razy potem opowiadał on chrześniakowi o przygodach króla Itaki z całą cierpliwością starego dziadunia, prawiącego wnukowi o żywocie świętego, którego imię nosi.
Wreszcie nie omieszkał też nigdy malec rzucić pełnych szacunku spojrzeń na wszystkie owe sławne pamiątki, jakie zdobiły mieszkanie: wieńce ze złotych liści, srebrne puhary, posążki marmurowe, tablice pamiątkowe, spoczywające w wybitych pluszem szkatułkach: przedmioty, jakie don Carmelo Labarta, niezmordowany bojownik literatury, zdobył wierszami swemi na konkursach i na kwietnych zawodach.
Gdy zapowiadano jeden z takich turniejów, współzapaśnicy drżeli z przerażenia, by don Carmelowi nie przyszła fantazja zdobycia jednej z nagród. Istotnie ze zdumiewającą nade wszystko łatwością umiał adwokat zagarnąć dla się zwykły kwiat, jaki miał być nagrodą na konkursie ód, puhar złoty za najlepszą romanzę miłosną, statuetki, przeznaczono dla największego historyka -erudyty, biust marmurowy, będący ci mną prozaików, jak i „bronz artystyczny“ wreszcie, przeznaczony dla filologów’. Inni współzawodnicy rnusieli się zadowalać resztkami. Na ich szczęście don Carmelo poświęcał się już tylko literaturze prowincjonalnej, a jedyną formą, w jaką stroić się chciało jeszcze jego natchnienie, był wiersz walencki. Poza Walencją i poza świetnością jej czasów przeszłych tylko Grecja wydawała mu się godną zachwytu.
Notarjusz, który od wielu lat był przyjacielem Labarty, rościł pretensję, by nim kierować. Czyż nie trzeba bo było istotnie umysłu jasnego a praktycznego, by wieść ów ślepy genjusz przez życie? Skromna, renta, odziedziczona po rodzicach, wystarczała jednak poecie na życie. Próżno więc przyjaciel wyszukiwał dlań procesy, których doniosłość usprawiedliwiałaby niezmierne honorarja; teki, objętością równe tomom, okrywały się kurzem na biurku don Carmela, a notarjusz pilnować musiał dat, by adwokat nie opuścił wypadkiem terminu, ustalonego w procedurze.
Bogu dzięki Ulises innym będzie człowiekiem! Don Esteban już sobie go wyobrażał, zbrojnego we wszystkie najgłębsze wiadomości prawnicze ojca chrzestnego a wyposażonego pozatem w niezmierną przedsiębiorczość, we wszystek zmysł życia praktycznego, jaki cechował ojca rodzonego. Tenby się mógł dorobić!... A nadto Ulises mógł przecież mieć kancelarję notarialną, owo zakurzone biuro, gdzie rzędami stały szafy okratowane o zielonych firankach, poza któremi drzemały wielkie żółte rejestry, zaopatrzone w numery i inicjały. Don Esteban wiedział dobrze, co owo biuro jest warte.
— Niema cieplarni — mawiał w chwilach zwierzeń — niema pola ryżowego, któreby dawało dochód równy dochodowi z tej posiadłości. Tu nie potrzebuję się obawiać ani przymrozków, ani burz, ani powodzi...
Przyszłość królewicza notarjatu częstym też była tematem rozmów poobiednich we dnie, gdy zapraszany bywał poeta.
— Czem chcesz zostać! — zapytywał Labarta swego chrześniaka.
Z oczu matki leciała doń niema prośba: „Powiedz: arcybiskupem, moje królewiątko“. Dla zacnej matrony syn od niczego innego nie mógł rozpoczynać swej duchownej karjery.
Co do notarjusza, to ten głos zabierał w tej sprawie z pewnością siebie, nie zapytując o nic zainteresowanego. Ulises będzie wybitnym prawnikiem; duros[10] toczyć się ku niemu będą tysiącami, jakgdyby to być miały zwykłe centymy. Będzie brał udział w uroczystościach uniwersyteckich, przyodziany w karmazynową togę jedwabną, z głową, okrytą biretem, insygnjum owej przesławnej a pokojowej godności: doktoratu. Pełni poważania studenci słuchać go będą, siedząc u stóp katedry. Któż wie, a może rządy krajem z czasem zostaną mu powierzone?...
Ulises jednak walił w proch owe obrazy przyszłej swej wielkości.
— Ja chcę być kapitanem.
I poeta mu potakiwał. Poddawał się mimowolnemu pociągowi, jaki na wszystkich ludzi o pokojowych skłonnościach, wiodących życie siedzące, wywiera szabla i pióropusz. Na widok munduru dusza jego doznawała tych czułych wzruszeń, jakich zaznaje piastunka, gdy żołnierz się do niej zaleca.
— Wybornie! — pochwalał Labarta. — Kapitanem, a jakiej broni?... Artylerji, sztabu generalnego?
Chwila milczenia.
— Nie. Kapitanem okrętu.
Don Esteban poglądał w sufit i wzruszał ramionami. Wiedział dobrze, na kogo spadała odpowiedzialność za te szaleńcze myśli, kto synowi jego napychał mózg podobnemi absurdami.

I myślał o bracie swym, lekarzu, mieszkającym w osamotnieniu w domu ojcowskim, tam hen, na wybrzeżu. Złoty człowiek, ale trochę warjat, którego wilcy morscy zwali „doktorem“ a poeta Labarta przezywał „Trytonem“.

MATER AMPHITRITE

Gdy „Tryton“ od czasu do czasu pojawiał się w Walencji, czynna zawsze dońa Cristina zmieniać musiała jadłospis domowy. Tryton jadał tylko ryby i nic prócz nich: będąc też z gruntu oszczędna, pani domu ze drżeniem w sercu myślała o niebywałych zaiste cenach, do jakich morszczyzna dochodzi w Walencji.
Obecność doktora burzyła również spokojne życie rodzinne. Od świtu, gdy mieszkańcy rozkoszowali się jeszcze najsłodszym snem przy akompanjamencie ledwie dosłyszalnych pierwszych turkotów ulicznych i pierwszych podźwieków dzwonów, drzwi nagle poczvnały stukać hałaśliwie a stopnie schodów dudniły pod ciężkiemi krokami: to Tryton wychodził, nie mogąc usiedzieć w zamknięciu śród czterech ścian, skoro się tylko rozwidniło. Idąc za porannym ruchem ulicznym, dążył na rynek i tam stawał na długie chwile przed kwiaciarkami, których towar wabił przedewszystkiem klijentele kobiecą.
Oczy kobiet biegły ku niemu instynktownie i wpatrywały się weń z wyrazem zainteresowania i trwogi. Niektóre rumieniły się, odchodząc, wyobrażając sobie mimowoli, czem by mógł być uścisk tego brzydkiego a niepokojącego olbrzyma.
— Pchłę mógłby zgnieść na ramieniu! — mawiali marynarze z jego wioski, chcąc dać pojęcie o prężności jego mięśni.
Był istotnie zbudowany jak atleta. Z popod ciemnej jego skóry przebijały się tylko muskuły i ścięgna; ani źdźbła tłuszczu: wszystko to, co nie mogłoby wyprodukować siły, zostało wyeliminowane. Zdaniem Labarty, podobny był do bogów morskich. Był Posejdonem, takim, jakiego sobie wyobrażali pierwsi poeci greccy, z czarną, kędzierzawa czupryną, z twarzą ogorzała od słonych podmuchów, z wijącą się brodą, rozdzieloną w dwa kędzierzawe szpice, czyniące wrażenie jakby jeszcze ociekały wodą. Nos, przypłaszczony wskutek jakiegoś ciosu otrzymanego przed wielu laty, oczy małe, skośne, uparte nadawały jego twarzy wyraz azjatyckiego okrucieństwa, ginący wnet, skoro tylko w uśmiechu odsłoniły się zęby jasne a równe, zęby marynarza, zwykłego się żywic wędzonemi i solonemi rybami.
Skoro przybywał do Walencji, w ciągu pierwszych dni chodził po ulicach z pewnem wahaniem. Bał się przejeżdżających powozów; stykanie się z przechodniami na chodnikach krępowało go. Ruch owej stolicy prowincjonalnej wydawał mu się nie do zniesienia. A zwiedził przecież największe porty na obu półkulach. Po pewnym czasie wreszcie wyszukiwał instynktem jakby drogę do portu, by odnaleźć morze swe umiłowane, to, które co rano tam, nad brzegami Mariny, witało go pierwsze, skoro tylko drzwi domu otwierał.
Ruch na wybrzeżu, zgrzyt żurawi, turkot wózków, głuche melopeje robotników, wyładowujących okręty, wszystko to przypominało mu młodość, cudowne czasy, gdy jako lekarz pędził żywot na statkach transatlantyckich.
Przechodząc obok mieszczan walenckich, którzy, siadłszy na wybrzeżu, łowili ryby na wędkę, Tryton z wyrazem współubolewania spoglądał na dno ich pustych koszyków. Tam, hen, w swych stronach ojczystych, nim słońce wzeszło, miewał już na dnie barki zapas żywności na cały tydzień. Biedne te miasta!
Stojąc na krańcu mola, błądził wzrokiem no nieobjętem morzu i opisywał bratankowi cuda, kryjące się za widnokręgiem: na lewo — hen, poza temi błękitnemi górami Oropesy, obrzeżającemu zatokę walencką, dostrzegał, zdawało się, bogatą Barcelonę, gdzie miał licznych przyjaciół; Marsylię, straż przednią Wschodu, zasiadła w Europie; Genuę z pałacami w schody ustawionemu na wzgórzach, okrytych ogrodami. Wprost przed nim był Neapol z dymiącym wiecznie Wezuwjuszem, rozdzwoniony muzyką i smagłemi tancerkami o złotych kolczykach. A dalej — wyspy greckie; tam, w głębi zielonawej cieśniny Konstantynopol, a po za nim wrota do morza Czarnego.
Po prawej była Afryka. Patrzał, zdawało się, na porty egipskie, gdzie zepsucie, drzemiące za dnia, zdaje się budzić z zachodem słońca; na Aleksandrie, gdzie po kawiarniach tańczą zdradliwe almeje,[11] przyodziane jedynie w chusteczkę do nosa... trzymaną w ręku...
Oczy doktora odwracały się od morza, by skupić się na jego własnym, spłaszczonym nosie. W pamięci stawała mu upalna noc egipska, mocna whisky, zaduch, dotknięcia nagich ciał kurtyzan, sprzeczka z marynarzami Północy o czerwonej cerze, walka w mroku... Zbiegł wreszcie z okrwawioną twarzą na statek, który o świcie podniósł szczęściem kotwicę. Jako prawy śródziemnomorzec nie wysiadał nigdy na ląd, nie zabrawszy z sobą noża za pasem... i nożem wyciąć sobie musiał drogę.
„Co za czasy!“ myślał Tryton raczej z żalem, niźli z wyrzutem sumienia. I dodawał jakby na swe usprawiedliwienie: „Ba, miałem wówczas lat dwadzieścia cztery!“
Pod wpływem tych wspomnień zwracał oczy ku błękitnawej masie, która oku, w szkła nieuzbrojonemu, wydawała się jakby oderwana od lądu. Był to przylądek, kończący się Mongîem, najdalej wysuniętym punktem półwyspu — wielki przylądek Ferrarius starożytnych geografów — zamykający od południa zatokę walencką.
Wyglądał on naksztalt dłoni: góry na nim przypominały przeguby między kłykciami. Palce wbijały się w morze, tworząc cyple San Antonio, San Martin, Nao i Almoraina. (Wielkiego palca brakło). U jednej z zatok, jakie się między niemi tworzyły, leżały strony ojczyste Trytona; dom Ferragutów, niegdyś łowców maurytańskich korsarzy, potem przemytników, gdy się nastręczała sposobność, — stał tam jeszcze.
Tamto Tryton pragnął żyć i umrzeć; nie pożądał już widoku coraz-to nowych lądów; przeciwnie rozbudziło w nim nareszcie owo zamiłowanie do życia osiadłego, jakie chwyta nagle włóczęgów morskich i przykuwa ich do skały nadbrzeżnej, jak mięczaki i morskie porosty.
Przechadzki po porcie szybko nużyły Trytona. Morze w Walencji w jego oczach nie było morzem prawdziwem. Wody rzeczne, wody z kanałów irygacyjnych nadawały mu kolor mętny. Gdy w górach Aragonji padały deszcze, zatokę zdawała się zalewać jakaś ciecz ziemista; fale stawały się rude, a piany żółkły. Doktór też utrzymywał, że ryby z zatoki miały nieznośny posmak błocka. Przytem nie mógł się codziennie rozkoszować pływaniem po morzu. Gdy się zaczął rozbierać na plaży pewnego zimowego ranka, ludzie zbiegli się ze wszystkich stron: zamiar ów wydał się im czemś niezwyklem.
— Jadę sobie! — oświadczał wreszcie państwu notarjuszostwu. — Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać.
Podczas jednego z takich odjazdów Tryton ubrdał sobie, by zabrać z sobą Ulisesa. Był to początek lata; chłopak miał przed sobą trzy miesiące wakacyj, a notarjusz, nie mogąc się zbytnio oddalać od miasta, zamierzał spędzić lato wraz z rodziną w Cabańalu, ohydnej miejcowości nadmorskiej, pociętej cuchnącemi kanałami. Dzieciak wskutek przepracowania w szkole blady był i niedokrwisty. Stryj, oświadczając, że zrobi go silnym i zwinnym nakształt delfina, zdołał uporem wreszcie wyrwać go matce.
Ulises, przybywszy po raz pierwszy do domu doktora, począł się przedewszystkiem zachwycać trzema fregatami, zawieszonemi u sufitu w jadalni: były to trzy cudowne statki, którym nie brakło ani jednego żagla, ani jednego bloku, ani liny, ani kotwicy, a które pływać mogły po morzu bez względu na niepogodę — z lilipucią załogą.
Było to dzieło dziadka Ulisesa, „ojca“ Ferraguta. Pragnąc wyzwolić synów swych od owej ciężkiej służby morskiej, w jakiej rodzina jego trwała od szeregu wieków, wysłał ich obu na uniwersytet do Walencji, by zostali „panami ze stałego lądu“. Starszy, Esteban, ledwie ukończywszy studja, objął urząd notarjusza w Katalonii. Młodszy, Antonio, by staremu się nie przeciwić, został doktorem: ale zdobywszy ów stopień naukowy, począł pełnić swój zawód na statku transatlantyckim. Ojciec zamknął mu drzwi na morze, dał się więc na morze przez okno.
„Ojciec“ Ferragut spędził swa starość w samotności. Gospodarzył: doglądał kilku winnic, leżących jedna ponad drugą na zboczu nad wybrzeżem morskiem, w pobliżu domostwa. Z synem notarjuszem utrzymywał korespondencję w miarowych odstępach. Od czasu do czasu z owych krain odległych, które stary marynarz śródziemnomorski znał ledwie ze słyszenia, dochodziło słówko jakieś od ulubieńca, od młodszego. Stary długie godziny bezczynności wypełniał dłubaniem w cieniu altany owych stateczków, patrząc na morze jaśniejące a błękitne. Z rąk jego wychodziły zawsze wielkie fregaty o przepysznem ożaglowaniu. Pocieszał się w ten sposób, iż w ciągu całego życia bywał kapitanem jedynie na niezdarnych felukach[12] nie różniących się niczem od statków z minionych stuleci; felukami temi woził wino do Cette,[13] albo też ładował na nie zakazane towary, jakie spławiał do Gibraltaru lub na wybrzeża afrykańskie.
Ulises wprędce zdał sobie sprawę z niezwykłej popularności, jaką się cieszył stryj doktór; popularności, na którą zresztą składały się sprzeczne z sobą czynniki. Ludzie uśmiechali się, gdy była o nim mowa, jakby na wzmiankę o szaleńcu; ale uśmiechy te dostrzec można było tylko w jego nieobecności, wszystkich bowiem w stosunku do niego przejmowała pewna obawa. Przytem uważano go też za pewną sławę miejscową. Siła jego była dumą i postrachem całej okolicy, a nadto widział on wszystkie morza na własne oczy!
Parobcy wiejscy, próbując mocy swych pięści w utarczkach z marynarzami ze statków angielskich, przybywających po ładunki suszonych rodzynków, w razie porażki, pocieszali się wspominaniem doktora:
— Ba, żeby doktór tu był... Cóż dlań znaczyłoby z półtuzina Anglików!
Nie było bo próby siły najniezwyklejszej w świecie, o którejby nie twierdzono, iż doktór dać ją jest zdolny. Jak wielcy wodzowie budził wiarę powszechną.
Czasami, w ranki zimowe jasne i rozsłonecznione, cała wieś wylegała na brzeg, z niepokojem patrząc na morze bezludne. Starzy marynarze, grzejący się na słońcu w pobliżu łodzi, wyciągniętych na piasek, wypatrywali gdzieś na skraju widnokręgu jakiś punkt ledwie dostrzegalny, kołyszący się na falach.
Każdy krzykiem donośnym rzucał domysł. Miał to być pływak, wskazujący, gdzie zapuszczono kotwicę, szczątek masztu, resztka jakaś ze statku, co się gdzieś rozbił daleko. Zdaniem kobiet musiał to być topielec...
Aż nagle ktoś napół pytał:
— A może to doktór?...
Następowało długie, niepokojące milczenie... Aż oto kawał drzewa przybierał kształt głowy, trup poczynał się poruszać. Wielu dostrzegało już zapienienie się fal dokoła popiersia, tnącego wody jak dziób statku; miarowy ruch potężnego ramienia... Tak, tak, to był doktór! Podawano sobie wzajem odwieczne lunety, przez które widać było brodę, nurzającą się w wodzie, i twarz, marszczącą się w wysiłku.
Wreszcie, doktór dobijał do brzegu i wychodził z wody, nagi i przeczyście bezwstydny, jak bóg...
Nie było cypla, któregoby nie zechciał, jak delfin, opłynąć dokoła. Zdawało się, iż wyczuwał potrzebę przemierzenia zasięgiem ramion wszystkich zatok i przystani, jak właściciel, sprawdzający pomiary swej posiadłości. Był to człowiek-statek. Ciął sobą piany skłębione dokoła skał podwodnych i wody śpiące, gdzie snują się zwolna śród gwiazd morskich ryby o błyskach perłowej macicy.
By wypocząć, siadał na czarnych złomach skalnych, pokrytych płaszczami wodnych porostów, na skałach, wynurzających się z wód lub kryjących się pod wodą zależnie od igry fal; na skałach, co cierpliwie wyczekują nocy i oślepłego statku, któryby się rozbił o nie, jak łupina orzecha.
Jak płaz wślizgiwał się do grot nieznanych, na uśpione jeziora, których nieruchome wody zdają się być taflą lustrzaną. W powietrzu panował tam mrok, a światło tajemnicze rozesnuwało się w przeźroczej wodzie; i głowa pływaka była jak heban a korpus cały zdawał się być z kryształu. Mięczaki, uczepiono do skał, jakie tam znajdował, zjadał na surowo. Bawiło go, śmiał się, że wielkie ryby, wystraszone, uciekały przed nim, jak strzały, puszczone z cięciwy.
Wieczorami Ulises, patrząc na malutkie fregaty dziadkowe, słuchał, jak stryj opowiadał mu o Rybie-Mikołaju: był to człowiek-ryba, mieszkający w cieśninie Mesyńskiej; Cervantes i inni autorzy mówią o nim... Doktór musiał być zapewne jakimś krewniakiem owego Ryby-Mikołaja. Niekiedy też Tryton wspominał o pewnym Greku, który co noc, chcąc widzieć się z kochanką, przebywał wpław Helespont. Ów czyn tkwił wiecznie w głowie opowiadającemu, który marzył, iż popłynie na Dardanele, by nie sam tylko, pewien poeta, zwany lordem Byronem, odnowić miał w pamięci ludzkiej ową legendarną przeprawę.
Księgi jego, mapy morskie, rozwieszone na ścianach domu, wazony szklane, w których hodował ryby, mięczaki i trawy morskie, a nadewszystko upodobania jego w rozdźwięku były z umysłami zrutynizowanemi sąsiadów. Miał on też z tej racji sławę tajemniczego uczonego: w przekonaniu ogółu był czarownikiem.
Ludzie rozsądni mieli go za szaleńca; ale skoro im coś poczynało dolegać, wierzyli weń równie szczerze, jak ubogie kobieciny, wystające godzinami u jego progu, z oczami utkwionemi w łódź, tańczącą na pełnem morzu, czekające cierpliwie aż wróci, by mu pokazać małe chore dzieci, trzymane na ręku. Był też o tyle lepszy od innych lekarzy, że nie trzeba mu było płacić za poradę; wprost przeciwnie, niejeden z „klijentów* unosił z sobą, wychodząc, kilka sztuk srebra w kieszeni.
Doktór był człowiekiem bogatym; był to człowiek najbogatszy w okolicy; nie wiedział, co robić z pieniędzmi. Codzień oddawał służącej — staruszce, co służyła jeszcze u ojca i znała jego matkę — wszystko, co złowił w morzu; było tam tego więcej, niż na nich dwoje na cały dzień. Tryton, rozwinąwszy żagiel ze świtem, przybijał do brzegu przed jedenastą i wkrótce nad zarzewiem w kominie trzaskała szkarłatna langusta, roznosząc słodkie wonie w powietrzu; zupa gęstniała od smakowitego tłuszczu djabłów morskich; oliwa skwierczała w rynce, w której kąpały się, jak płatki bladoróżowych kwiatów, małe łososie; jeże morskie i czarne małże zgrzytały pod nożem, roniąc żywe jeszcze ciało do rondla.
W zagrodzie, przyległej do domu, stała krowa o nabrzmiałych wymionach; ryk jej głuszył niekiedy gdakanie kur, włóczących się gromadami po dziedzińcu.
Mąka, jaką zaczyniała służąca, i kawa — były to jedyne produkty, które Tryton musiał kupować. A jeśli, wróciwszy czasem z jakiejś wycieczki pływackiej, szukał butelki żytniówki, to tylko, by się nią natrzeć.
Raz w rok pieniądz napływał falą do domu. Dziewczęta, najmowane do winobrania, rozpierzchały się po winnicach, by ciąć grona winne o drobnych a jędrnych jagodach. Następnie rozkładały je na pewnych jakby strzechach, zwących się „riurraus“. W ten sposób to otrzymuje się owe drobne rodzynki, tak poszukiwane przez Anglików do przyrządzania ich puddingów. Zbyt na nie był pewny: przypływały po nie statki aż z morza Północnego. I Tryton, z pięcioma czy sześcioma tysiącami peset w dłoni, popadał w kłopot nielada: co człowiek zrobićby mógł z takiem mnóstwem pieniędzy.
— Wszystko to należy do ciebie, — rzekł kiedyś do bratanka, pokazując mu dom.
Należeć też doń miała i łódź, i książki, i meble staroświeckie, gdzie w szufladach pochowane były pieniądze sposobami naiwnie chytremi, właśnie tak, by ściągnąć na się uwagę.
Ale choć ogłoszono go panem wszystkiego, co go otaczało, niemniej jednak Ulises poddawać się musiał twardemu despotyzmowi umiłowania. Jak że daleko był od matki, owej zacnej pani, co zamykała okna, gdy przechodził, i nie wypuszczała go na dwór, nie zawiązawszy mu przedtem pieczołowicie wraz z macierzyńskim pocałunkiem chustki na szyi.
Jeszcze się grążvl we śnie najgłębszym, gdy nagle stryj go budził, ciągnąc go gwałtownie za nogę — Tryton miał zawsze ruchy porywcze a twarde; — dziecko, rozespane, protestowało napróżno.
— Wstawaj, chłopcze okrętowy!
Czyż bowiem nie byt istotnie chłopcem okrętowym na owym statku, gdzie doktór pełnił funkcje jednocześnie kapitana i załogi? Żelazne ręce Trytona stawiały go na równe nogi wprost przed oknem, w powiewie słonego powietrza. Nad ciemnem morzem unosiły się jeszcze lekkie mgły. Gwiazdy nikły nagle jedna za drugą. Rzekłoby się, że ostatnie z pośród nich mrugały powiekami w zadziwieniu.
Na widnokręgu o szaro-ołowianej barwie rozwierała się blizna: barwiła się przez chwilę na czerwono: rzekłbyś rana, do której krew nabiegała. Na dole, w kuchni, dymiła się już kawa obok sucharów okrętowych. Chłopiec brał kilka pustych koszy. Przed nim szedł patron,[14] podobny do wojownika morskiego, z siećmi, przerzuconemi przez ramie. Szybkie jego stopy zostawiały na piasku nadbrzeżnym potężny ślad. Poza nimi wieś poczynała się budzić. Nad ciemnemi wodami żagle rybacze, lecące ku pełnemu morzu, rozwijały się jak całuny.
Dwa mocarne rzuty wiosłami i barka odbijała od kamiennego obramowania wybrzeża. Tryton przechodził od krawędzi do krawędzi łodzi, napinając żagiel i gotując liny; pod krokami jego kołysała się łódź. Żagiel wznosił się, skrzypiąc; rozwinięty, brał w siebie powietrze, wydymał się i bielał.
— Już jesteśmy na miejscu: a teraz jazda! Słychać było cichy bełkot wód, ciętych na dwie strony dziobem łodzi. Pomiędzy przodem barki a brzegiem żagla widać było skrawek czarny morza i olbrzymią czerwoną brew, wznoszącą się zwolna nad widnokręgiem. Brew stawała się kaskiem, półkolem, łukiem maurytańskim; wreszcie słońce, otoczone łuną pożarów, odrywało się jak bomba od płynnej masy. Chmury o barwach popiołu malowały się nagle krwią; skały nadbrzeżne poczynały się lśnić jak miedziane zwierciadła. Od strony lądu gasły ostatnie gwiazdy. Przed dziobem łodzi pływały stada ognistych ryb. Dokoła przylądków piana na falach stawała się różowa; zdawało się, że to odbłyski podmorskiego wybuchu barwiły tak jej biel.
— Dzień dobry! — wołał doktór do Ulisesa, rozcierającego ręce zgrabiałe od zimnego wiatru.
I doktór, ogarnięty ową młodzieńczą radością, jaką świat budzi w duszach ludzkich, słał swój basowy głos w ciszę morską. Niekiedy nucił on romanze sentymentalne, zasłyszane za czasów młodości; wolał jednakże od nich śpiewy walenckie nadbrzeżnych rybaków, śpiewy, tworzone w czasie splatania sieci, przetykane nieprzystojnościami, jakie się nawijały dla rymu.
Dobiwszy do pewnych przystani, Tryton zwijał żagiel: łódź, już bez napędu, stała w miejscu, zwolna się obracając dokoła liny kotwicznej.
Ulises, patrząc na wodę w pasie cienia, jaki padał od łodzi, widział dno tak dokładnie, że zdawało się, jakby mógł sięgnąć doń końcem wiosła. Skały wydawały się jakby szklane. W szczelinach ich i zagłębieniach porosty poruszały się, jak stworzenia żyjące, zwierzęta trwały nieruchomo jak rośliny lub kamienie. Łódź zdawała się unosić w powietrzu; haczyki wędek spływał zwolna poprzez płynną atmosferę, spowijając ów świat przepaścisty; ryby, liczne a chybkie w ruchach, poruszając ogonami, mknęły ku śmierci. Cudowna gra żółtych ogni, błękitnych łusek, różanych płetw. Niektóre z pośród ryb, drżące i jakby posrebrzane, przypominały swym wyglądem owe połyski subtelne, jakie drżą na powierzchni rtęci; inne pływały powolnie, brzuchate, niekiedy prawie krągłe, zdając się być przyodziane w kolczugi. sporządzone ze złotej łuski. Po skalach włóczyły się skorupiaki, poruszając ciężko podwójnemi rzędami łap, wabione owym ruchem, mącącym spokój śmiertelny głębin morskich, gdzie wszystko ściga coś i pożera, by samemu z kolei by pożartem. Tuż pod powierzchnią unosiły się meduzy naksztalt żywych opalowo-białych parasoli, obrzeżonych fjoletowemi szlarkami.
Dość było pociągnąć za wędki i nowy połów spadał na dno łodzi. Kosze się wypełniały. Wreszcie ta nazbyt łatwa zdobycz nużyła Trytona i jego bratanka... Słońce dobiegało już prawie zenitu: wielkie pasmo złota kładło się na morzu; każde drgnienie wód rwało zeń coraz-to nowy strzęp. Drzewo łodzi parzyło dłonie.
— Tośmy się już napracowali dość na dzisiaj! — mawiał Tryton, poglądając naprzód w niebo, a potem na kosze. — A teraz trzaby zażyć ochędóstwa.
Rozbierał się i rzucał się w morze. Ulises patrzał nań, jak się zanurzał śród pierścienia pian, jaki się czynił dokoła potężnego korpusu. Wówczas dopiero chłopiec zdawał sobie sprawę z głębokości tego fantastycznego świata. Brunatne ciało pływaka nabierało, zagłębiając się, przejrzystości porcelany. Zdawało się stawać błękitnym kryształem, posągiem ze szkła weneckiego, tak kruchym, żeby się stłukł, spadłszy na dno.
A on sunął, jak bożek wód najgłębszych, rwąc rośliny, rękoma goniąc za złocistemi lub czerwonemi błyskawicami, chowającemi się w szczeliny skalne. Upływały długie minuty... A jeśli tak zostanie tam w dole już nazawsze? Jeśli już nie wypłynie nigdy? Już malca przejmował niepokój...
I nagle posąg z przeźroczystego kryształu stawał się zielony... wznosił się, wznosił... nabierał barwy miedzi... i głowa pływaka, prychając i parskając, wynurzała się wreszcie na powierzchnię; ramiona się prostowały, ofiarując chłopcu cały swój zbiór podmorski, a tymczasem potężny głos rozkazywał:
— A teraz na cię kolej!
Próżno się było opierać. Stryj lżył go okrutnie lub przypochlebnie uspokajał, zapewniając bezpieczeństwo. Malec nie wiedział dobrze, czy za pierwszym razem on sam skoczył do wody, czy też stryj go siłą z łodzi wyciągnął. Lecz gdy minęło już pierwsze wrażenie, zdawało mu się, jakgdyby przypominał sobie ruchy zapomniane. Pływał instynktownie, zgadując, co robić powinien, nim nawet nauczyciel zdołał go o tem pouczyć. Odzywały się w nim doświadczenia, nawyki przodków.
Aż nagle myśl, że tam pod nim istniał świat cały, mąciła mu spokój ducha. Czuł, że wyobraźnia go ciągnie, nakształt kuli armatniej, ku głębiom.
— Stryju!... Stryju!...
I przywierał konwulsyjnie do owej wyspy z muskułów, brodatej i uśmiechniętej. Stryj wynurzał się z wody, nieruchomy, jakby kamienne jego stopy w spierały się o dno...
Tak im schodziły poranki na łowieniu ryb i na pływaniu... Potem, po południu, szli na przechadzki na nadbrzeżne skały urwiste.
Doktór znał równie dobrze wyniosłość przylądku, jak i głębie, jakie go otaczały. Ścieżkami kozic skalnych prowadzał malca na szczyty, skąd można było dostrzec wyspę Ivicę.[15] O wschodzie słońca odległa ziemia Balearów wyglądała stamtąd, jak róża, wynurzająca się z wody. Niekiedy znów szli na przechadzkę u stóp skalistych urwisk. Tryton pokazywał bratankowi zapomniane groty, gdzie bałwany morza Śródziemnego odbijały się słabem falowaniem. Były to jakby wielkie sale morskie, gdzie statki zapuszczać mogły kotwicę, kryjąc się tak przed oczyma ludzkiemi. Tam to Berberowie chowali niegdyś swe galery, by znienacka napadać na bliskie wioski.
W jednej z tych grot Ulises spostrzegł pewnego razu stos pak, złożonych na skalnym cokole.
— Chodźmy stad! — rzekł doń doktór. — Każdy zarabia, jak może.
Napotykając gdzieś po drodze samotnego karabinjera, wspartego na lufie i poglądającego na morze, doktór częstował go cygarem lub doradzał mu coś, jeśli tamten się skarżył na jakieś dolegliwości. Biedni ludzie! Tak licho płatni!... Ale prawdziwą sympatją otaczał tamtych, przeciwników prawa. Był bowiem prawym synem owego morza Śródziemnego, gdzie wszyscy, bohaterowie czy marynarze, potrosze byli korsarzami i przemytnikami.
Korsarstwo i przemytnictwo: istotnie w tem streszczała się przeszłość wszystkich owych wsi nadbrzeżnych, jakie zwiedza! Ulises. Stare kościoły wieńczyły się blankami, a mury ich podziurawione były strzelnicami... Tam-to chroniła się ludność, gdy dymy strażnicze obwieszczały im, że na brzeg wylądowali korsarze algierscy. Wzdłuż pobrzeża przylądka ciągnął się łańcuch czerwonych wieżyc; z każdej z pośród nich widać było dwie inne na widnokręgu. Linja ta ciągnęła się ku południu aż do cieśniny Gibraltarskiej, a ku północy — aż do Francji.
Doktór widywał podobne im wieżyce na wszystkich wyspach zachodniej połaci morza Sródziemnego, u brzegów Neapolu i na Sycylji. Było to dziedzictwo wojen tysiącletnich, walki trwającej od dziesięciu stuleci pomiędzy Maurami a światem chrześcijańskim o władztwo nad błękitnem morzem; walki korsarskiej, w czasie której ludzie z ponad morza Śródziemnego — różnych wyznań lecz o duszach podobnych — dotrwali aż do początków XIX wieku śród przygód, godnych Odysei.
We wsi swej Ferragut znał wielu starców, którzy za młodu byli jeńcami w Algierze. W zimowe noce stare kobiety śpiewały jeszcze żałosne pieśni branek, z trwogą wspominały berberyjskich zbójców. Rabusie morscy mieli jakieś pakta tajemne z czartem, który im dawał znać o pomyślnych sposobnościach. Gdy czasem w klasztorze gdzieś, jakieś piękne nowicjuszki składały śluby zakonne, nagle nocą wrota pękały pod ciosami toporów; i wnet korsarze uprowadzali ku swym galerom ładunek ciał dziewczęcych. To znów jeśli się odbywało wesele jednej z dziewcząt z nadbrzeża, znanej z urody, nagle u wyjścia z kościoła jak z pod ziemi jawili się niewierni... Mężczyzn z orszaku mordowano puginałami... Padała salwa z garłaczy i napastnicy nikli bez śladu, unosząc dziewczęta w świątecznych strojach.
Na całem wybrzeżu korsarze obawiali się je dynie mężczyzn z ponad Mariny: bo też ci byli równie odważni, równie waleczni jak oni sami. Maurowie napadali też na ich wsie jedynie pod nieobecność męskiej połowy ludności, mężów, którzy tymczasem łupili niewątpliwie i puszczali z dymem jakąś wieś na afrykańskiem wybrzeżu.
Latem Tryton z bratankiem obiadowali w cieniu altany. Gdy już sprzątnięto nakrycia, Ulises zbliska oglądał dziadkowe fregaty: uczył się nazw masztów, żagli i lin; uczył się, jak rozwijać i zwijać żagle. Niekiedy do późna siadywali na tarasie przed domem, patrząc na morze, srebrzone przez księżyc, lub po którem czasami w ciemne noce ślizgały się wąskie i blade odblaski gwiezdnej poświaty.
W bibljotece swej nagromadził doktór wszelkie książki, mówiące o morzu Śródziemnem, wszystkie poematy, jakie powstały pod wpływem jego czaru; wiedzę tę przelewał też w swego ucznia. Mare Nostrum[16] dawnych Latynów było dla Ferraguta rodzajem jakby błękitnego tworu żyjącego, potężnego a inteligentnego stworzenia naprawdę świętego, podobnie jak owe smoki i węże, w których postaci czci się w pewnych religjach pierwiastki życia...
Doktór prawił długo bratankowi o wodach morza Śródziemnego, o rybach, jakie w niem żyją, o brzegach, jakie je otaczają: najbardziej jednak lubił opowiadać mu o dziejach „swego morza“, będących zarazom dziejami cywilizacji.
Malował więc naprzód przed oczyma chłopca jakieś nędzne szczepy ludzkie, włóczące się po piaskach nadbrzeżnych w poszukiwaniu skorupiaków. wyrzucanych przez morze. Aż z chwilą, gdy się ośmielono puścić na wody, brzegi nagle poczęły się zaludniać. Świątynie, wzniesione niegdyś na dalekich zabrzeżach, odbudowywano na półwyspach i na przylądkach; wnet potem powstały miasta nadmorskie, pierwsze kolebki dzisiejszej cywilizacji. Na owem morzu wewnetrznem ludzie nauczyli się pływać. Wszyscy na wodę pozierali naprzód, nim zaczęli pozierać w niebo. Po tej błękitnej drodze zeszły ku nim cuda życia; z łona jej zrodziły się bogi. Fenicjanie, stawszy się żeglarzami, porzucili swe grody, by szerzyć tajną wiedzę Egiptu i Azji na wszystkich wybrzeżach wewnętrznego morza. Potom zastąpili ich w tem Grecy z nadmorskich republik.
Ateny były demokracją marynarzy i, zdaniem Ferraguta, to właśnie było najpiękniejszym tytułem do ich sławy...
Bóstwa „Naszego Morza“ przejmowały doktora uwielbieniem, pełnem rozkochania. Wiedział, że nie istniały, lecz wierzył w nie, jak w poetyckie symbole sił przyrody.
Świat starożytny domyślał się raczej, niż wiedział coś o olbrzymim Oceanie, wyobrażając go sobie jako pasmo wody, okalające dokoła Ziemię. Okeanos był odwiecznym bogiem o długiej brodzie, z rogami na głowie, mieszkającym w pieczarze podmorskiej wraz z żoną Tetydą i z trzema-set córkami, oceanidami. Żaden z argonautów nie ośmieliłby się dotrzeć do tych bóstw tajemniczych.
Bogowie śródziemnomorscy na pierwszy rzut oka zdawali się być przystępniejsi. Brat oceanid, Nereus, panował nad głębinami morza wewnętrznego. Ów syn Oceana miał brodę niebieską i zielone oczy: ponad oczami i na piersiach rosło mu morskie sitowie. Pięćdziesiąt jego cór, nereid, roznosiło po falach rozkazy boga. Ale synowie Chronosa, zwyciężywszy tytanów, podzielili się światem. Zeus otrzymał ziemię, Hades — otchłanie piekielne, Posejdonowi przypadły morza.
Nereus, wydziedziczony monarcha, uszedł do jednej z pieczar morza Egejskiego, by tam pędzić żywot filozofa. Posejdon zamieszkał w pałacach z masy perłowej, osadziwszy tam śnieżne rumaki o kopytach z bronzu i grzywach ze złota.
Oczy nowego władcy morza w miłosnych wejrzeniach zwracały się ku pięćdziesięciu księżniczkom śródziemnomorskim, nereidom. których imiona wyrażały odcienie lub właściwości fal: Modra, Zielona, Chyża, Przesłodka... Z pośród wszystkich zaś wyróżniał Posejdon nereidę pian, białą Amfitrytę. Ta jednak odpierała jego zaloty. Wiedziała, iż nowy bóg zaludnił już wybrzeża cyklopami i potworami, żywem świadectwem miłostek swych z boginiami i śmiertelniczkami... Mimo to jednak delfin pewien, służący Posejdonowi za wysłannika, zdołał ją nakłonić i wreszcie zgodziła się zostać żoną boga. Morze Śródziemne zdawało się zyskiwać dzięki temu nową krasę. Stawała mu się zorzą różaną; stawała się słodką godziną południowa: dwuwstęgą pian, bramującą obydwie krawędzie dziobu łodzi, wonnym wiatrem, wzdymającym żagle, całunkiem nabożnym, jaki uspakaja i usypia rozbitka, nim nie zapadnie w głębiny.
Amfitryta!... Ferragut opisywał ją tak, jakgdyby widział ją był na własne oczy. Niekiedy, opływając dokoła któryś z przylądków, gdy. jak człowiek pierwotny, wyczuwał dokoła siebie ślepy pęd sił przyrody, — zdawało mu się, że dostrzega wynurzającą się z pomiędzy dwu skał boginię i roześmiany jej orszak. Wracała niewątpliwie z wytchnień gdzieś w jakiejś grocie podmorskiej.
Koncha perłowa była jej kolaską. Sześć delfinów w purpurowej uprzęży z korala ją ciągnęło. Trytony, jej synowie, trzymali wodze Najady, jej siostry, biły rybiemi ogonami o fale morskie, wznosząc ponad nie swe torsy kobiece, upowite w bujne zielone włosy. Na pąkach różanych ich piersi drżały jeszcze krople wody. Gruchając jak gołębie Afrodyty, białe mewy trzepotały skrzydłami ponad pieszczotami i uściśnieniami boskiego orszaku. Ona zaś, władczyni, patrzyła na te igry, naga na ruchomym swym tronie, uwieńczona perłami, jak obłok biała, biała jak żagiel, biała jak piany morskie, a tylko na ustach i na obrzeżach stóp, na piersiach i na łonie miała nieco owej czerwieni, barwiącej róże i nadającej połysk muszlom.

Całe dzieje Europy — czterdzieści wieków wędrówek ludów, starć wzajemnych i wojen — tłumaczył doktór pragnieniem posiadania tego morza, gdzie wszystko było jasnością i harmonją. Przez tysiące lat ludy biły się o posiadanie błękitnego puharu Amfitryty.
Narody, osiadłe ponad brzegami morza Śródziemnego, były dla Ferraguta arystokracją ludzkości. Klimat wyposażał ich w dzielność. Przepojeni słońcem i energją, marynarze ich stawali się posągami ze spiżu. Ludzie z Północy mogli być silniejsi, śródziemnomorcy bardziej byli wytrwali.
Po obu brzegach morza ludzie, krajobrazy, góry, rośliny wzajem były do się podobne. Katalończycy, Prowansalczycy lub Sycylijczycy więcej mieli rysów wspólnych z mieszkańcami wybrzeży afrykańskich, niż z tymi z pośród swych współrodaków, którzy zamieszkiwali na dalekich zabrzeżach.
Jak muszle morskie, co mimo wszelkie burze trwają uczepione u skał, śródziemnomorzec naginał się do okoliczności, przystosowywał do najrozmaitszych ustroi. Jedynym warunkiem, na jakim mu zależało, była możność przemieszkiwania w pobliżu lazurowego morza. Widywało się też Hiszpanów, wiosłujących na rzymskich galerach, a w średniowieczu chrześcijan, służących na statkach saraceńskich: jeden z poddanych Karola Piątego z galer, żeglujących pod znakiem Krzyża, przeniósł się na galery pod znakiem Półksiężyca, został panującym w Algierze i imię swe wsławił śmiałością wypraw morskich.
Bohaterowie czasów mitologicznych, zdobywcy, żeglarze, wodzowie, zrodzeni nad brzegami morza Śródziemnego, budzili w Ferragucie szczególne zaciekawienie; przez długie godziny umiał też opowiadać bratankowi legendy o nich lub dzieje ich życia. Ludzie z ponad morza Śródziemnego mogli być świętymi lub zbójcami, nigdy jednak nie byli dlań przeciętnymi... Pod wpływem owych rozmów Ulises z szacunkiem poczynał patrzeć na starożytne wazy, na posążki, mułem okryte, zdobiące pokój sypialny stryja.
Były to przedmioty, wyrzucone na brzeg przez morze: amfory z muszlami przyrosłemi do nich przez długi czas pobytu na dnie wód: skamieniałe kawałki lin; pazury kotwic, rozsypujące się za najlżejszem dotknięciem w rdzawe rozpryski.
Na niektóre ze statui, przeżartych przez sól morską. chłopiec poglądał z tem samem uwielbieniem, co na dziadkowe fregaty. Śmiał się i drżał równocześnie na widok owych bóstw, jakie niegdyś broniły birem[17] fenickich czy kartagińskich, śmiesznych a straszliwych kabirów,[18] krzywiących twarze w chutliwe a okrutne wyrazy.
Niektórzy z owych bogów morskich, muskularni a brodaci, zdawali się być krewniakami Trytona. Tak niekiedy musiał sam on wyglądać. Czasem, jakieś zdanie, rzucone przez rybaka, zwróciło uwagę Ulisesa... Widywał też, jak kobiety przyśpieszały kroku z wyrazem niepokoju w oczach, napotykając doktora w jakimś odludnym zakątku wybrzeża. I tylko obecność bratanka nieco im dodawała pewności siebie.
Z morza płynęły niekiedy ku Ferragutowi owe potężne nawałnice zmysłów. Zgadywał, jak Posejdon pojawiał się znienacka, by sprzewracać boginię lub śmiertelnicę. Kobiety porzucały praną bieliznę i uciekały, wzorem owych księżniczek greckich na malowanych wazach, przerażonych widokiem przedsiębiorczego trytona. Nienawidził on miłości śród czterech ścian, trzeba mu było pościgu czasów pierwotnych, trzeba mu było ruchliwej pieszczoty fal, gdy jak potwór morski chwytał swą ofiarę w dziki uścisk.
Czasami wieczorem, gdy latarnie morskie świecić się poczynały jak gwiazdy w zapadającym mroku, doktorem owładała melancholja i, zapominając o różnicy wieku, dzielącej odeń bratanka, zwierzał mu się, jakby dawnemu towarzyszowi wspólnych włóczęg. Żałował, że się nie ożenił. Miałby już był syna w tym samym wieku. Znał przecie kobiety wszelkich barw, białe, czerwone, żółte, oliwkowe... Miłość jednak raz tylko w życiu napotkał... Daleko, hen! tam, po drugiej.stronie kuli ziemskiej, w Valparaiso.
I zdawało mu się, że widzi jeszcze tę pełna wdzięku Chilijkę, udrapowaną w czarny szal, niby bohaterka Calderona, malutka, drobną, z wielkiemi oczyma, ciemnemi a pałającemi, o głosie tak słodkim, iż niekiedy skarga, się wydawał.
Lubiła romanze i wiersze z warunkiem, by były bardzo smutne; i Ferragut pożerał ją wzrokiem, gdy nuciła, wtórując sobie na gitarze, pieśni Malek-Adhela i inne romanze o „różach, o westchnieniach i o Maurach Grenady“, Lecz niechby chciał jej rękę uścisnąć, już się dąsała: „To na potem!“ Zgodziła się wyjść zań za mąż; chciała ujrzeć Hiszpanję... I spełniłyby się wszystkie pragnienia doktora, gdyby jakaś dobra dusza nie uprzedziła go, że nocami o późnej godzinie krajowcy się schodzili również, by słuchać tych pieśni — w samotności... Eh, kobiety! Ferragut winszował sobie w duchu, iż pozostał bezżennym, wspominając o końcu owej idylli.
Już późno jesienią notarjusz osobiście musiał się udać nad brzegi Mariny, by brat zgodził się wreszcie puścić od siebie Ulisesa. Chłopak dzielił najzupełniej poglądy stryja. Nie pojmował, jak można było wyrzec się zimowych połowów, zimnych rozsłonecznionych ranków, widoku wielkich burz jedynie dla tak błahego powodu, iż instytut rozwarł swe podwoje i że gotować się trzeba było do bakalaureatu!...
W roku następnym dońa Cristina sprzeciwiła się, by Tryton miał zabrać znów jej syna. Chłopak mógł przecież tylko nabrać złych manjer i złego smaku w starem domostwie Ferragutów. Pod pozorem więc koniecznych odwiedzin swej rodziny zostawiła notarjusza samego w Walencji pojechała z synem nu lato na wybrzeże katalońskie, w pobliżu granicy francuskiej.
Była To pierwsza prawdziwa podróż Ulisesa. W Barcelonie poznał swego wuja „bogacza“, największego z pośród Blanesów finansistę, jednego z braci swej matki, posiadającego wielki handel żelazem w jednej z wąskich, wilgotnych, przeludnionych uliczek, wychodzących na Ramblę.[19] Zawieziono też Ulisesa i do innych wujów. Mieszkali oni w jednej z osad tuż u przylądka Creus. Cypel ów o dzikich wybrzeżach przypominał chłopcu okolice, gdzie mieszkał Tryton. I tu również pierwsi żeglarze heleńscy założyli niegdyś miasto; i morze wyrzucało tu na brzegi również amfory, statuetki i skamieniałe żelaziwa.
Blanesowie wiele żaglowali. Jak Tryton i oni kochali morze, ale miłością zimną i bez słów. Cenili w niem nie piękno, lecz zyski, jakie zeń można było ciągnąć. Podróżowali zwłaszcza po wodach amerykańskich na własnych brygantynach.[20] Wozili cukier z Hawany i kukurydzę z Buenos-Ayres. Morze Śródziemne było dla nich drobnym etapem w podróży, jaki przebywali, pełni roztargnienia, przy wyjeździe i za powrotem. Żaden z nich nie słyszał nawet nigdy o Amfitrycie.
Wreszcie nie mieli oni owego romantycznego, niedbałego wyglądu samotnika z Mariny, gotowego zawsze do rzucenia się w morze wzorem ziemnowodnych. Byli to „panowie“ nadbrzeżni, co, nie pływając już sami, powierzali statki swe kapitanom, służącym im za pilotów. Nabrawszy zwyczai miejskich, nie obywali się już bez krawata ani bez jedwabnej czapeczki, symbolu swych wysokich stanowisk w mieście rodzinnem.
Miejscem, gdzie się schodzili ludzie bogaci, było Ateneum. Mimo tej nazwy w klubie owym znaleźć można było z druków ledwie dwa katalońskie dzienniki. Tytułem do sławy natomiast członków klubu była wielka luneta na trójnogu, wymierzona na port. Dość było, by któryś z wujów Ulisesa zbliżył oko do soczewki, a już mógł określić kategorię i narodowość statku, pojawiającego się ponad linją widnokręgu. Owi weterani morza rozmawiali jedynie o frachtach okrętowych, o tysiącach duros, zarobionych kiedyś tam w ciągu jednej podróży, nadewszystko zaś i przedewszystkiem o straszliwej konkurencji, jaką mi czyniły, obecnie parowce.
Próżno spodziewał się Ulises, że kiedyś wreszcie wspomną, o nereidach czy innych poetycznych stworzeniach, jakich istnienie doktór Ferragut wyczuwał zawsze w pobliżu swego przylądka. Blanesowie nie widywali nigdy tych niezwykłych tworów. W morzach ich istniały tylko ryby. Byli to ludzie zimni, w słowach zwięźli, oszczędni, szanujący porządek i hierarchję społeczną. Ulises odgadywał. iż zdolni są do pokojowej, chłodnej energji. Bohaterstwo ich musiało być owem bohaterstwem kupców, gotowych znieść wszystko, jeśli ładunek ich nie jest zagrożony, lecz przeistaczających się w dzikie zwierzęta, skoro tylko ktoś sięgnąłby po ich skarby.
Członkowie Ateneum, wszyscy już w wieku poważnym, stanowili przez większą część roku niemal całą męską połowę ludności osady. Było tam też kilku karabinjerów. osadzonych w koszarach, i kilkunastu robotników, stukających wciaż młotkami w pudło jakiegoś dwumasztowca Blanesów. wymagającego naprawy.
Wszyscy zaś mężczyźni w sile wieku byli na morzu, jedni w drodze do Ameryki, jako majtkowie na jakimś katalońskim żaglowcu; inni (nieśmiali czy nieszczęśliwi) poprostu na połowie ryb. Co do parobczaków najśmielszych i najambitniejszych, to ci trudnili się przemytnictwem nad granicą francuską, hen, po drugiej stronie przylądka. W osadzie zaś były kobiety i tylko kobiety. Niektóre, siedząc we drzwiach na progach, robiły ...... inne, skupiwszy się w grupy, rozprawiały z ożywieniem w obliczu owego morza, gdzie byli ich mężowie; nagle głosy się podnosiły, wzrastały jeszcze, wreszcie wybuchały burze... Ojciec Jordi, ksiądz proboszcz, był ofiarą owego kobiecego narodu; wskutek kłótni ich i utarczek gorzkniało mu życie. Człowiek boży kochał samotność i spokój; spieszył więc jak mógł ze mszą, by móc się jaknajrychlej schronić gdzieś w jakimś zakątku wybrzeża wraz z wędkami i siećmi.
Nikt lepiej odeń nie znał przyczyny owej skłonności do swatów kobiecych. Wiecznie prawie same, zmuszone wciąż do ustawicznego współżycia, poczynały się wreszcie nienawidzieć, jak pasażerowie na statku w czasie zbyt długich podróży. Nie było dnia, by w jednej z ulic połowa owych kumoszek nie kłóciła się z drugą połową, nie było dnia, by osada nie podzieliła się na dwa swarliwe stronnictwa. I zacny ojciec Jordi, którego język miał brutalna szczerość prostaczków, rozpaczał wskutek szałów owych furyj, poddanych jego duchowym rządom.
— Kiedyż wreszcie wrócą ci, co są na morzu, by spokój tu już zapanował!... Kiedyż wreszcie mężczyźni spać będą po domach, byście się uspokoiły!...
Mądrość tak przemawiała przez jego usta. Załogi coraz-to lądowały; kończyły się ich podróże. Ulice wówczas pustoszały. Nie było już grup walczących. A jeśli pojawiały się u progów domostw kobiety, to z uśmiechem na ustach i z blogiem uczuciem wychodzącego z gorącej łaźni w całem jestestwie. I stary proboszcz mógł przez kilka tygodni oddawać się w spokoju ducha połowom ryb, nie potrzebując rzucać się w środek garści walczących kumoszek.
Była wszakże okoliczność, gdy kobiety nawet w czasie swego wdowieństwa stawały się nagle zgodne, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Byłv to rewizje, dokonywane przez karabinjerów. Istotnie, niekiedy przedsiębrali oni poszukiwania po domach, pragnąc odnaleźć paki towarów, przyniesione przez przemytników. Trzebaż było widzieć wówczas, do jakiej amazonki te zdolne były energji. Wykazywały one chytrość dzikich w przenoszeniu ze schowka do schowka zakazanych towarów.
Gdy zaś strażnicy celni, domyśliwszy się wreszcie, gdzie paki ukryto, szli na cmentarz, — znajdywali już jeno puste mogiły. I tylko na spodzie, śród spróchniałych napół czaszek znajdywali jeszcze po garści cygar. Komendant nie śmiał dokonywać rewizji w kościele. Nie dlatego zresztą, by ojca Mosena Jordiego uważać miał za najzupełniej wolnego od podejrzeń. Przeciwnie, sądził on, że ów święty człowiek najchętniej zezwoli na schowanie tytoniu choćby poza ołtarzem, byleby móc w spokoju oddawać się rybołówstwu.
Ulises w osadzie znalazł przyjaciela. Był to sekretarz magistratu, jedyny człowiek na całą okolicę, który posiadał trochę książek. Traktowany, przez bogaczy z pewną pogardą, poszukiwał towarzystwa chłopca, który, jeden jedyny, słuchał go z zaciekawieniem.
Jak doktór Ferragut, i sekretarz równie ubóstwiał morze Śródziemne. Nie troszczył się wszakże ani o nawy fenickie czy egipskie, ani o tryremy[21] greckie czy kartagińskie, ani o monstrualne galery tyranów sycylijskich, podobne do pływających pałaców, zdobnych w posągi, wodotryski i ogrody. Zaciekawiało go jedynie morze Śródziemne z czasów średniowiecza. I jakby obawiając się zadrapnąć walencką miłość własną młodego słuchacza, nieszczęsny sekretarz rozwodził się w wyjaśnieniach.
— Owa flota, zwana katalońską, nie należała przecież wyłącznie tylko do Katalonji: stanowiąc własność monarchów Aragonji, skupiała w sobie siły wszystkich ich prowincyj nadmorskich. Gdy, królowie tworzyli flotę, składała się ona z trzech eskadr: katalońskiej, majorkańskiej i walenckiej. Stocznie walenckie głośne były dzięki statkom, przez nie wybudowanym. Stamtad to pochodziły najlepsze hiszpańskie okręty. „Galera genueńska a okręt kataloński“ miały być, zdaniem średniowiecznych żeglarzy, „nec plus ultra“ w zakresie budownictwa morskiego.
Od brzegów aragońskich aż po krańce morza Czarnego całe morze Śródziemne roiło się od statków floty katalońskiej...
I w porywach entuzjazmu sekretarz kreślił Ulisesowi dzieje walk pomiędzy Katalończvkami a Genueńczykami, by wreszcie dotrzeć do opowieści o słynnej wyprawie Katalończyków i Ara- gończyków do Konstantynopola.
Dońa Cristina jednak spieszyła się z powrotem do męża, by mu znów dać możność, rozkoszowania się tem uczuciem dobrobytu, jakie daje dom dobrze rządzony. Wyrwała więc znów Ulisesa z owego nadbrzeżnego życia.
Przez szereg lat chłopiec z mórz widywał tylko zatokę walencką. Notarjusz wynajdywał przeróżne pozory, by doktorowi uniemożliwić zabranie do siebie bratanka.
Tryton kilkakrotnie przyjeżdżał do Walencji. Począł on żywić iście ojcowskie uczucia dla chłopca i, wytrącony z równowagi życiowej wskutek jego braku, narażał się na najrozmaitsze przykrości i niebezpieczeństwa tych lądowych wycieczek.
W czasie rozmów z Labarta o przyszłości Ulisesa przybierali obaj miny wspaniałomyślnych regentów, którym powierzono wychowanie książątka. Zdawało się, jakgdyby chłopiec do nich raczej niż do ojca należał. W czasie pobytu lekarza w mieście rozmowy poobiednie toczyły się jedynie dokoła studjów Ulisesa i jego przyszłych losów.
Don Esteban z pewnem zadowoleniem wychwalał wobec brata urok życia osiadłego a lukratywnego.
— Tam, na wybrzeżu katalońskiem mieszkają moi szwagrowie, Blanesowie; istne wilki morskie; wilki morskie, temu przecież nie możesz zaprzeczyć! I cóż, synowie ich pracują w Barcelonie, jedni jak pracownicy handlowi, inni jako kanceliści w biurach swego stryja bogacza. Wszyscy są synami marynarzy, a przecież uwolnili się od owych więzów morskich. Prawdziwe interesy robi się tylko na lądzie. Jeno szalone pałki mogą marzyć o statkach i o przygodach.
Na te docinki Tryton odpowiadał jedynie lekkim uśmiechem, ale jednocześnie zamieniał z bratankiem porozumiewawcze spojrzenia.

Obu ich wiązała pewna tajemnica. Ulises, kończący już swe przygotowania do bakalaureatu, przechodził jednocześnie w instytucie kurs nawigacyjny. Jeszcze tylko dwu lat mu brakowało do ukończenia studjów. Stryj łożył na kupno skryptów i książek; nadto polecił go jednemu z profesorów, wespół z którym odbył długi szereg morskich podróży.

PATER OCEANUS

Gdy don Esteban Ferragut zmarł — niemal nagle — syn jego miał lat osiemnaście i chodził na uniwersytet.
W ostatnich chwilach przed śmiercią notariusz zwątpił wreszcie, by Ulises zostać miał głośnym prawnikiem, jak to sobie był marzył. Auli unikał a ranki spędzał w porcie, ćwicząc się w robieniu wiosłem. Na uniwersytecie pedle unikali go, bojąc się jego pięści. On sam uważał się za marynarza, a jako człowiek, nawykły do mierzenia się z żywiołem, sądził, iż kłótnie pomiędzy mężczyznami nie prowadziły do niczego.
To zapalczywie oddając się pracy, to znów zapadając w zupełne niemal rozleniwienie, Ulises mozolnie zbliżał się do kresu swych studjów, gdy nagle angina płucna zabrała mu ojca.
Dońa Cristina, ledwie otrząsnąwszy się ze straszliwego ciosu, jaki w nią uderzył, rozejrzała się dokoła w zdumieniu. Pocóż tu siedzieć w Walencji!... Skoro już niema człowieka, który ją przeniósł w te strony, najlepiej będzie wrócić do swoich. Poeta Labarta zająćby się mógł majątkiem, który zresztą nie był bynajmniej tak duży, jakby to można było przypuszczać, wnosząc z dochodów. Don Esteban stracił bardzo wiele na pewnych niezwykłych przedsiębiorstwach, w które się wdał jedynie przez swą poczciwość; mimo to zresztą dobytek, jaki zostawił, zapewniał wdowie żywot beztroski u boku krewnych w Barcelonie.
Jedyną przykrością, jakiej zeznała biedna dońa Cristina w czasie urządzania swego nowego życia, był „bunt“ Ulisesa. Chłopak oświadczył stanowczo, że dłużej nie będzie się uczył; chciał zostać marynarzem, dodając, że zdał już umyślnie w tym celu egzamin na kapitana.
Próżno dońa Cristina odwoływała się do krewnych swych i przyjaciół o pomoc (nie zwróciła się zresztą do Trytona, którego odpowiedzi łatwo się była domyśliła). Bogaty brat z Barcelony potraktował sprawę krótko a w sensie przychylnym:
— Jeśli mu to da zyski...
Inni złożyli dowody rezygnacji lub obojętności.
— Nie sposób się opierać, skoro chłopak ma powołanie. Morze mocno trzyma swych wybrańców i niema siły ludzkiej, któraby mu ich zdołała wydrzeć!
Zaprotestował jedynie tylko Labarta.
— Marynarzem, zgoda! ale wojskowym, oficerem królewskiej marynarki!
I poeta malował już wytworny strój wojskowy swego chrześniaka; na codzień nosić będzie granatowy surdut ze złotemi guzikami; w dnie uroczyste zaś kurtkę z galonem i z czerwonemi wyłogami, kapelusz stosowany, szpadę...
Ulises ramionami wzruszył na owe zachwyty. Za stary był, by wstępować do szkoły marynarki. Przytem chciał żeglować po wszystkich oceanach, w marynarce wojennej zaś miało się sposobność krążyć jedynie wzorem kaboterów od portu do portu, albo też lata całe ślęczyć w ministerstwie. Jeśliby więc chodziło o to, by życie spędzić przy biurku, to lepiej już było przejąć ojcowską kancelarię.
Gdy więc dońa Cristina osiadła na stałe w Barcelonie, śród grona siostrzeńców, schlebiających bogatej ciotce z Walencji, młodzieniec zaciągnął się jako aspirant na jeden ze statków transatlantyckich, krążący, stale pomiędzy, Hiszpanją a Kubą i Stanami Zjednoczonemu. W ten sposób rozpoczęła się włóczęga morska Ulisesa, która wraz z życiem dopiero miała się skończyć.
Rodzina szczyciła się, iż umieściła chłopca na statku pasażerskim. Był to istny hotel pływający, którego oficerowie wyglądali trochę na zarządzających w „Palac‘ie“. Zadania naprawdę doniosłe przypadały w udziale mechanikom, którzy wciąż tkwili przy maszynach, a gdy przypadkowo wychodzili na pokład zaczerpnąć powietrza, zachowywali się jak podwładni. Tak nakazywała hierarchja, ustanowiona jeszcze przed postępami mechaniki.
Ulises przebył kilkakrotnie ocean, jak się przejeżdża poprzez dalekie lądy w ekspresie kolejowym, mknącym cała parą. I cóż zostało z boskiego spokoju morza przy ciągiem warczeniu śrub i głuchem dudnieniu machin. Bodajby niebo było najbardziej błękitne, wiecznie przesłaniał je zwiewny tuman, zrodzony w głębi kominów. Ulises żałował, iż nie jest na jednym z owych żaglowców, które transatlantyk zostawiał poza sobą. Były one, jego zdaniem, podobne do owych głębiej myślących podróżnych, którzy poją się krajobrazem i duszę w nim swoją kąpią. Ludzie na parostatkach czynili nań wrażenie obieżyświatów, wpółsennie poglądających przez małe okienka wagonu Da oszałamiający korowód mglistych widoków, przeciętych drutami telegraficznemu
Ukończywszy służbę aspirancką, Ulises przeszedł jako drugi oficer na trójmasztowiec, płynący do Argentyny po ładunek zboża z Bahia-Blanca. Powolny bieg, dnie o słabym wietrze, olbrzymie cisze mórz podzwrotnikowych, wszystko to pozwoliło mu zgłębić tajemnice tego ciemnego Oceanu, który dla ludów starożytnych stawał się „Nocą otchłani“. „Morzem Ciemności“, smokiem błękitnym, codzień pożerającym słońce. Zdał sobie sprawę, że „Pater Oceanus“ nie był bogiem kapryśnym, lecz że wszystko tam stosowało się do reguł, podlegało pewnej harmonji całości.
Łagodne wiatry, wiejące regularnie w pewnych okresach, gnały statek ku południowemu zachodowi. Nic nie mąciło przejrzystości morza i nieba. Słychać było z poprzed dziobu statku cichy chrzęst jedwabistej płetwy ryb latających. Ponad ożaglowaniem albatrosy, orły pustyni atlantyckiej, zataczały szerokie kręgi. Ich rozłożyste skrzydła odcinały się od lazuru. Od czasu do czasu statek napotykał obszerne pola alg, łąki pływające morza Sargasów. Drzemały tam żółwie olbrzymy. zapadłszy w owe trawy morskie. Mewy siadały na krótki spoczynek na ich skorupach. Były tam algi zielone, żywiące się jasną wodą z nawierzchni; były czerwone, przybyłe z głębin wodnych, gdzie mrą zimne już, ostatnie promienie słońca. Widać było pływające na wodzie owoce oceaniczne, kiście ciemnych winogron, drobnych, łykowatych jagód, nalanych słonawą wodą.
Gdy się zbliżano do równika, wiatr opadał, upał zapierał oddechy. Na oceanie, zastygłym jak oliwa, statki tygodniami całemi tkwiły nieruchomo; najlżejszy podmuch nie wydymał ich żagli. Po morzu zwolna snuły się cienie szybujących obłoków. Nagle nawałnice dżdżów zmywały pokład. I znów błyskało słońce, tchnące pożarem, i znów kryło się za chmurami w czasie nowej ulewy.
Majestat Atlantyku w czasie nocy podzwrotnikowych zacierał w pamięci Ulisesa grozę dni burzliwych. W świetle księżyca wszystko dokoła stawało się olbrzymią, srebrzystą łąką, po której włóczyły się kapryśne cienie. Życie drobnoustroi ożywiało łagodne falowania wód. Morze rozświetlało nocną pomrokę. Miljony fosforyzujących infuzoryj siały lazurową jasność. Jaśniejący ocean wyglądał jak z mleka. Garście pian, dobywających się z pod dziobu statku, lśniły się jak snopy, iskier.
Niekiedy zapanowywała cisza absolutna siatek stał w miejscu: żagle zwisały w bezruchu; tylko ledwie uchwytne kołysanie fali sprawiało, że gwiazdy zwolna przechodziły z jednej strony omasztowania na drugą. Subtelne meduzy, które najlżejszy bałwan rwie na strzępy, pływały w wirach wodnych dokoła wyspy z drzewa lub wznosiły się ku powierzchni. Wyglądały niby tysiące malutkich parasolek, zwolna dokądś dążących; były śród nich zielone, niebieskie, różowe; niektóre, o barwach nieokreślonych, przypominały wyglądem łagodne światła lamp olejnych; rzekłoby się, że to procesja japońska, widziana z góry, nieskończony pochód, gubiący się śród tajemnicy czarnych wód.

W ciągu lat sześciu Ulises po wielokroć razy przechodził ze statku na statek. Poznał dokładnie język angielski, wszechświatową mowę błękitnych dziedzin, i dla rozrywki studjował mapy Maury‘ego, ewangelję żeglarzy, owoc cierpliwych studjów tajemniczego genjusza, co po raz pierwszy, wydarł Oceanowi i atmosferze tajemnice ich praw.
Pragnąc poznawać coraz-to nowe morza i lądy, Ulises nie wyrzekał na długotrwałość podróży; było też dlań rzeczą bez znaczenia, czy popłynie tam, czy gdzieś indziej. Kapitanowie angielscy, norwescy, północno-amerykańscy chętnie zawierali kontrakty z tym młodym oficerem o dobrem ułożeniu, a który przytem nie był zbyt wymagającym, jeśli chodziło o warunki materjalne. Ulises wędrował też po oceanach, jak król Itaki po morzu Śródziemnem, posłuszny losowi, jaki go gnał zdała od ojczyzny, ilekroć razy obiecywał sobie do niej powrócić. Dość było, by statek, stojący na kotwicy w pobliżu jogo statku, ruszyć miał w drogę ku jakiemuś odległemu lądowi: pokusa sprawiała wnet, iż zapominał o zamierzonym powrocie do Hiszpanji.
Podróżował na statkach starych i brudnych, gdzie majtkowie, zagorzali birbanci, rozpuszczali wszystkie żagle w czasie burzy i, upiwszy się, szli spać, ufając w djabła, opiekuna śmiałych, który nie omieszka ich zbudzić nazajutrz zrana. To znów pędził żywot na statkach białych i czystych, jak domy holenderskie, na które kapitanowie zabierali z sobą, żony i dzieci. Pokojówki w białych fartuszkach gotowały obiady i doglądały czystości tych pływających ognisk domowych. Majtkowie, zacni, spokojni ludziska o ceglastej cerze, z całą obojętnością spoglądali na kobiety, dzielące wraz z nimi niebezpieczeństwa podróży. W niedziele pod słońcem podzwrotnikowem czy przy zszarzałem na popiół świetle północnego nieba młodszy oficer odczytywał wyjątki z pisma świętego. Kobiety nakładały wówczas czarne suknie, czepce koronkowe i mitynki.
Włóczęgi pilota Ferraguta obfitowały w przygody dramatyczne. Niektóre z pośród nich utkwiły mu nazawsze w pamięci, gdzie już poczynało zlewać się z sobą tyle wrażeń z egzotycznych lądów i mórz niezmierzonych.
W Glasgow zaciągnął się jako młodszy oficer na stary kliper,[22] płynący do Chile, gdzie wyładować miał węgiel w Valparaiso i naładować saletrę w Iquique. Przeprawa przez Atlantyk była pomyślna, od wysp Malwińskich wszakże statek walczyć musiał z burzami, ciągnącemi z południa, jakie mu, zdało się, chciały zagrodzić drogę na ocean Spokojny. Cieśnina Magellana dostępna jest tylko dla parowców, posługujących się dowolnie popędem silników. Żaglowiec, zmuszony do wyszukiwania szerszych obszarów, wyczekiwać musi na wiatry pomyślne, któreby mu pozwoliły opłynąć dokoła przylądek Horn, cypel wysunięty najdalej na południe, gdzie szaleją nie kończące się nigdy gwałtowne burze.
Gdy więc słońce prażyło latem na drugiej półkuli, tu powitała podróżników straszliwa zima południowa. Statek powinien był zdażać ku zachodowi, a wiatr wiał właśnie od zachodu, grodząc drogę. Przez dwa miesiące zrzędu walczono tak przeciw morzu i przeciw niebu. Wiatr zerwał całe jedno ożaglowanie; drewniany statek nie był w stanie przetrzymać tej walki i począł ciec; dniem i nocą załoga pracowała przy pompach. Nikt nie mógł spać po kilka godzin zrzęda. Pochorowali się wszyscy. Kapitan, choć głos miał ostry i klął siarczyście, z największym wysiłkiem utrzymywał karność. Majtkowie kładli się, woląc już raczej umierać, i kijami ich trzeba było podnosić. Po raz pierwszy Ulises zdał sobie sprawę z tego, czem mogą być fale morskie. Widywał góry wodne, walące na pokład. I gdy bałwan taki szalał po pokładzie, wówczas dopiero Ferragut oceniał potworny ciężar słonej wody. Ani kamień ani żelazo nie miały brutalnej potęgi tego płynnego żywiołu; walił się on nagle, by spłynąć strumieniami albo też rozwiać się w nieuchwytne pyły wodne. Czasami trzeba było wycinać otwory w zrębie statku, by te miażdżące masy wody mogły spłynąć.
Tygodniami całemi żyło się w płynnej, omglonej pomroce. Zdawało się, że słońce już nazawsze uciekło od ziemi. Wszystko było szare: niebo, piany, mewy, śniegi... Od czasu do czasu ołowiane tumany nawałnicy rwały się, a z poza nich pojawiała się jakaś zjawa przerażająca. Pewnego razu były to czarne skały cieśniny Beagle, spowite w lodowy całun. Statek zawrócić musiał w miejscu, chcąc uniknąć owego kurytarza, usianego podwodnemi głazami. Innym razem wprost przed dziobem statku wyłonił się znagła cypel Diego Ramirez i znów kliper musiał zawrócił, chcąc uniknąć tego cmentarza okrętów. Płynąc pod wiatr, dobito aż do pierwszych gór lodowych, znów więc musiano się cofnąć, by nie zatracić się gdzieś w samotniach bieguna południowego.
Ferragut zwątpił już wreszcie, by kiedykolwiek się im udało opłynąć przylądek. Jak ów przeklęty statek z legendy, tak i fregata ich wieczyście błądzić będzie śród burz. Kapitan, zdziczały wskutek pobytu na morzach, niemowny a przesądny, pięścią wygrażał przylądkowi i przeklinał go, jak bóstwo piekielne. Był przekonany, że nie zdołają go opłynąć, nim go nie przejednają ofiara, ludzka. I Anglik ów przypomniał Ulisesowi pierwszych argonautów, którzy ofiarami ludzkiemi odwracali od siebie gniew bóstw morskich.
Nocy pewnej fale porwały jednego z majtków. Nazajutrz majtek, siedzący na bocianiem gnieździe, spadł ze szczytu masztu i nikt nie był w stanie pomyśleć nawet o niemożliwym wprost ratunku. Wówczas demon Południa nasycił się jakby tym krwawym haraczem; wiatr zachodni ustał niezwłocznie i statek nie miał już przed sobą owej zapory nie do przebycia wrogich żywiołów. Wpłynął na ocean Spokojny i w dwa tygodnie potem zarzucił kotwicę w zatoce Valparaiso.
Ulises łatwo zrozumiał wówczas, czemu marynarze z taką wdzięcznością wspominają ów port. Był to dla nich spoczynek po walce, radość życia tem większa, iż czuło się już podmuch śmierci, godziny, upływające w kawiarniach, gdzie się pije i je do sytości, gdy organizm jeszcze cierpi wskutek nadmiaru słonych konserw, a skórę pociętą się ma bliznami.
Patrząc na wdzięczne dziewczęta w czarnych szalach, Ulises myślał o stryju doktorze. Spędzając noce na lądzie, odwracał niejednokrotnie oczy od młodych czarnych piękności, porwanych „zamacuec’ą“[23] z uwaga poczynał się przypatrywać matronom, otulonym w żałobne welony, a które grały na pianinie lub na harfie i śpiewały miłosne melopeje do wtóru toczącym. Być może jedna z tych pań sentymentalnych a nabożnych omal nie została jego stryjenką.
Z podróży tej Ferragut wyniósł uczucie dumne pewności i ufności w siebie, które pozwalało mu gardzić wszelkiem niebezpieczeństwem.
Poznał potem straszliwe cyklony azjatyckie; te jednak srożyły się, niszcząc i łamiąc wszvstko. zaledwie po parę godzin, po parę dni najwyżej: gdy tymczasem, chcąc opłynąć dokoła przylądek Horn w pełni zimy walczyć musiał z żywiołami około dwóch miesięcy. Mógł potem stawić czoło największym niebezpieczeństwom: Ocean nie miał już dlań niespodzianek... A przecież najstarszliwszą z przygód przeżył właśnie śród ciszy na morzu.
Od siedmiu lat już żeglował. Po raz niewiadomo który zamierzał właśnie wrócić do Hiszpanji, gdy w Hamburgu namówiono go na przyjęcie stanowiska młodszego oficera na żaglowcu, płynącym do Kamerunu i do niemieckiej Afryki zachodniej. Jeden z marynarzy norweskich chciał go odwieść od tej podróży. Statek był stary a ubezpieczono go na kwotę czterykroć razy przewyższającą jego wartość. Kapitan był wspólnikiem właściciela okrętu, który bankrutował już po kilka razy... Ale właśnie dlatego, że wyprawa ta była niedorzecznością, Ulises tem chętniej się na nią zgodził. Przezorność wydawała mu się uczuciem gminnem; wszystko to, co groziło niebezpieczeństwem, budziło w nim pociąg nieodparty.
Pewnego wieczoru, na wysokości Portugalji, właśnie gdy byli zdala od zwykłej drogi okrętowej, słup dymu i ognia buchnął z pod pokładu, zżerając w chwilę potem ożaglowanie.
Ulises z pomocą paru murzynów usiłował ugasić ogień, a tymczasem kapitan statku i majtkowie Niemcy zbiegli z okrętu na dwóch łodziach ratunkowych, zawczasu przygotowanych. Ferragut był pewien, że zbiegowie drwili zeń, biegnąc po pokładzie, który się już zaczynał palić.
Sam nie wiedząc, jak ani kiedy, znalazł się na najmniejszej z łódek wraz z kilkoma murzynami i pośród rozlicznych przedmiotów, jakie przypadkowo znalazły się pod ręką: była tam baryłka sucharów napół już próżna i beczułka wody, mieszcząca ledwie kilka litrów...
Rozbitkowie wiosłowali przez całą noc: poza nimi od płonącego statku padały na fale krwawe światła. O świtaniu na kręgu słonecznym dojrzano linję lekko falistą. Była to ziemia: lecz jakże daleka!
W ciągu dwóch dni błądzili po ruchomych wzgórkach i po ciemnych dolinach lazurowej pustyni. Ferragut po wielokroć razy zapadał w letarg. Ptactwo morskie zataczało zwykłe kręgi dokoła owej pływającej mogiły i odlatywało pośpiesznie z głośnem krakaniem śmierci. Rozbitkowie znów zaczynali wiosłować z energją rozpaczy, a potem zapadali w bezwład, zdając sobie sprawę z bezcelowości wysiłków.
Próżno dawali sygnały dalekim statkom, jakie niknęły za widnokręgiem nie dostrzegłszy ich nawet. Dwóch murzynów zmarło wskutek zimna. Trupy ich długo płynęły za łódką: zdało się, nie były w stanie się od niej oderwać; potem nagle zapadły w głąb, jakby porwano czyjemiś niewidzialnymi rękoma, i tylko płetwy trójkątne musnęły powierzchnię wód, tnąc ją ostrzami, gdy tymczasem dwa hebanowo-czarne cienie nikły szybko w wirach wodnych.
Gdy wreszcie zbliżyli się do ładu, Ferragut spostrzegł się bliższym śmierci, niż na pełnem morzu. Brzeg wznosił się stromo naksztalt olbrzymiego muru. Z łodzi zdawał się przesłaniać pól nieba. Potężne falowanie oceanu przeistaczało się tu w szturm wściekły bałwanów na skały nadbrzeżne, o jakie rozbijały się w snopy rozpyłów wodnych i kaskady pian.
Łódka, jakby ją jakaś dłoń potężna uchwyciła za wiązanie, wyprostowała się nagle i skoczyła naprzód. Ferragut, wyrzucony jak pocisk w powietrze, znalazł się rantem śród zapienionych wirów, wespół z ludźmi i baryłkami, tańczącemi jak i on na falach.
W oczach błyskały mu białe od pian wiry i czarne przepaście. Kręcił się jak wrzeciono, porwany przez zmagające się z sobą prady. Myśl mu się rozdwoiła: „Niema się co opierać!“ szeptał mu w duchu głos rozpaczy. „Nie chcę umierać!“ wołała rozpaczliwie druga połowa jestestwa.
Tak upływały godziny, zdające mu się chwilami. Nagle poczuł, że się ociera do bólu o jakąś podwodną wyniosłość, że uderzył o coś brzuchem... Uchwyciwszy się załamów głazu, wynurzył głowę z wody i odetchnął. Fala spłynęła, nadlatywała jednak inna: zalała go zapieniona masa wód i oderwała od skały, której nierówności poorały mu ręce, pierś, kolana.
Odpływ go poniósł z powrotem mimo rozpaczliwych wysiłków... „Na nic się to nie zdało, zginę napewno!“ mówił sobie a przez myśl leciały mu z szybkością błyskawic wszystkie wspomnienia z przeszłości.
Przypływ znowu rzucił nim o skały; przywarł do nich instynktownie i, nim fale spłynęły, posunął się naprzód ostatnim wysiłkiem aż do następnego głazu... Fala cofnęła się i nie zniosła go... Walczył tak długo, aż wydostał się wreszcie na jakiś zrąb wystający brzegu. I gdy fale przestały mu grozić, energja w nim nagle opadła.
Woda, jaką ociekał cały, krwawiła się, krwawiła coraz bardziej; spływała strużkami malutkiemi poprzez zielone rozpadliny skalne. Czuł ból niezmierny: jakgdyby całe ciało, wszystkie kończyny odarte były ze skóry...
Chciał iść naprzód, poprzed nim jednak wznosił się brzeg stromy, jak mur nie do przebycia. Wyjścia nie było. Uratował się od zatonięcia w morzu, by umrzeć zamurowanym w jego obliczu. Trup jego nie spłynie nawet do brzegów zamieszkałych przez ludzi. Tylko kraby olbrzymie, włóczące się śród głazów, i mewy, spadające prostopadle ze zwiniętemi skrzydłami, wiedzieć będą, co się z nim stało.
Krew w dalszym ciągu barwiła malusieńkie jeziorka, jakie się potworzyły w szczelinach głazu. Poczuł się nagle nieskończenie słabym i nędznym... Zamknął oczy, gotując się na śmierć, i nagle w cieniu dojrzał pobladłą twarz i ręce robiące delikatną koronkę... Nim noc padła na jego znużone powieki, szepnął jakimś dziecinnym, skarżącym się głosem:
— Mamo!... mamo!...

W trzy miesiące potem, przybywszy do Barcelony, zastał matkę taką, jaką ją widział owej chwili tragicznej... Dogorywał niemal, gdy go znaleźli rybacy.
Podczas pobytu swego w szpitalu w Lizbonie wysłał cały szereg listów do dońi Cristiny, wesołych i pełnych ufności, starając się wytłomaczyć pobyt swój w Portugalji jakiemiś ważnemi sprawami.
Na widok syna matce wypadła z rąk koronkowa robótka: ręce jej drżały, z twarzy odpłynęła wszystka krew, oczy straciły zwykły wyraz. Musiała wiedzieć całą prawdę; lub, jeśli jej nie wiedziała, odpadła ją od pierwszego rzutu oka.
— Oh! synu!... Czy długo jeszcze? Czas już był doprawdy, by ochłonąć z owego szału przygód... Jeśli chciał być marynarzem, niechby nim był, ale na porządnych statkach, w służbie jakiegoś wielkiego towarzystwa okrętowego... Nie mógł przecież włóczyć się tak po wszystkich morzach kuli ziemskiej wraz z całą ową hołotę, jaka ofiaruje swe usługi w portach do uzupełniania załóg. Najlepszem wyjściem z tego byłoby, gdyby pozostał w spokoju u domowego ogniska. Cóżby to było za szczęście dla matki, gdyby zechciał zostać przy niej! Ulises, ku zdumieniu dońi Cristiny, zgodził się z tem postanowieniem.
Zacna pani mieszkała nie sama, lecz w towarzystwie jednej z bratanic, którą uważała niemal za córkę. Cinta, smukła, o cerze matowej, miała włosy czarne jak heban, a oczy o barwie zmiennej jak morze. Była córką jednego z Blanesów (jedynego ubogiego w rodzinie), który był kapitanem na statku jednego ze swych krewniaków. Zmarł on na żółtą febrę przed laty w jednym z portów środkowej Ameryki.
Ferraguta pociągała prostota Cinty, wdzięk nieśmiały jej słów i jej uśmiechów. Dziewczyna była czemś tak nowem dla tego włóczęgi, który znał jedynie. mulatki o zwierzęcym śmiechu, azjatki o kocich ruchach, lub wreszcie owe europejki wielkich miast portowych, co po pierwszem zamienionem słowie chcą się czegoś napić, ze śpiewką siadają na kolanach zapraszającego i przymierzają jego czapkę na dowód swej dla niego miłości.
Cinta — było to jej imię — zdawała się znać dokładnie życie marynarza. Był on przedmiotem rozmów jej z dońa Cristiną, gdy we dwie zabiialy monotonję życia robieniem koronek, jak to było we zwyczaju w ich mieście rodzinnem. Przechodząc obok pokoju dziewczęcia, Ulises spostrzegł tam swe fotografje z czasów, gdy był jeszcze aspirantem na pokładzie transatlantyka. Cinta musiała je ściągnąć pokryjomu z pokoju ciotki. Na długo nim go poznała, ubóstwiała już tego awanturniczego kuzyna.
Pewnego wieczora marynarz opowiedział obu paniom, jak się ocalił na wybrzeżu portugalskiem. Matka słuchała go, kryjąc przed nim swe oczy; ręka jej, trzymająca szydełko, drżała nerwowo. Nagle rozległ się krzyk. To Cinta nie była już w stanie dłużej słuchać... Ulises był jej wdzięczny za owe łzy, za łkanie spazmatyczne, za oczy, rozszerzone z przerażenia.
Matka Ferraguta troskała się o przyszłość ubogiej bratanicy. Uważając, że jedynem dla niej wyjściem mogło być tylko małżeństwo, zacna pani przemyśliwała o jednym z krewniaków, który już przekroczył był czterdziestkę.
Był to uczony w rodzinie. Wykładał retorykę i łacinę w instytucie w Manresie i mówił, że wkrótce przeniosą go do Barcelony; było to chlubne zakończenie świetnej karjery. Co niedzielę przyjeżdżał na kilka godzin do stolicy, gdzie składał długie wizyty wdowie po notarjuszu.
— Nie dla mnie on tu przychodzi! — mawiała zacna matrona. — Któżby tam sobie trud zadawał dla starej?... Powiadam ci, że się kocha w Cincie. a dla tej małej to będzie prawdziwe szczęście, jeśli zaślubi człowieka tak uczonego i tak poważnego.
Słuchając tego, Ulises zastanawiał się, którąby z kości marynarz mógł przetrącić profesorowi retoryki, by mu za to nie groziła odpowiedzialność.
Pewnego dnia Cinta szukała po całym domu swego starego naparstka. Nagle zaniechała poszukiwań. zaczerwieniła się jak róża i spuściła oczy. Spostrzegła jedno ze spojrzeń niespokojnych kuzyna. To on niewątpliwie schował ów naparstek. pokoju Ulisesa były wstążki jej, motki włóczki, wachlarz stary: ta sama siła tajemnicza, co w swoim czasie przeniosła podobizny Ferraguta z pokoju dońi Cristiny do jej panieńskiego pokoiku, teraz nosiła te drobne przedmioty, kładąc je pomiędzy karty książek Ferraguta.
Marynarz lubił siadywać u siebie. Długie godziny spędzał tani na rozmyślaniu, wsparłszy się łokciami na stole... Umiał wszystko: trygonometrię dwuwymiarową i trójwymiarową, kosmografię, reguły wiatrów i burz, wiedział o wszystkich ostatnich odkryciach oceanograficznych... Ale któżby mu mógł powiedzieć, jak trzeba rozmawiać z młodem dziewczęciem, by się nie wystraszyło? Gdzie, u djabla, możnaby się nauczyć, jak się należy oświadczyć młodej, dobrze wychowanej panience?
Natura jego jednak nie znosiła długiego wahania. Naprzód, marsz! Każdy sobie radzi, jak umie.
Pewnego wieczora Cinta, idąc z salonu do pokoju ciotki, w korytarzu spotkała się niespodziewanie twarzą w twarz z Ulisesem.
Gdyby go nie była poznała, zadrżałaby może o życie. Potężne ręce porwały ją i uniosły z ziemi. Poczem spragnione usta wycisnęły jej na wargach dwa natarczywe pocałunki.
— Masz, a masz! Nagle Ferragut począł sobie w duchu czynić wyrzuty, widząc, jak kuzynka, drżąca cala, oparła się o ścianę. Blada była jak trup, a oczy jej wezbrały łzami.
— Wystraszyłem cię! Brutal ze mnie... cóż za brutal! Kląkł przed nią, błagając o przebaczenie? zdawało się, że zaciśniętemi pięściami bić się pocznie, by ukarać się za nadmierną porywczość. Ale nie dopuściła do tego.
— Nie!... Nie!...
Z jękiem niemal zaprotestowała przeciw temu przypuszczeniu, a ręce jej zawarły się w uścisku dokoła szyi Ulisesa. Głowa jej schyliła się ku niemu, jakby szukając ukrycia w jego ramionach. Wilgotne jej wargi przywarły w pokorze jakby do ust marynarza, którego brodę zwilżyła rosa łez.
I nie powiedzieli sobie już nic więcej.
Gdy w kilka tygodni potem Ulises oświadczył matce, że prosi ją o rękę bratanicy, dońa Cristina uczyniła naprzód ruch, jakby chcąc protestować. Marzyła o świetniejszym ożenku dla syna; wahanie jednak nie trwało długo. To nieśmiałe dziecko może najlepszą będzie towarzyszką życia dla jej syna. Cinta pozatem była przygotowana, od dziecka bowiem wiedziała, co to jest być żoną marynarza... Żegnaj więc, profesorze!
Pobrali się. Poczem Ferragut, niezdolny do trawienia życia w bezczynności, znów się puścił na morze, tym razem jednak, jako pierwszy oficer na statku transatlantyckim, krążącym regularnie pomiędzy Hiszpanją a południową Ameryką. Dla Ferraguta równało się to urzędowaniu w jakiemś pływającem biurze: odwiedzał wciąż te same porty, załatwiał wciąż te same sprawy. Matka się cieszyła ze wspaniałego uniformu syna. Cinta oczy miała wiecznie utkwione w rozkłady jazdy statków. Wiedziała napewno, że po dwu miesiącach ujrzy go znów, obładowanego egzotycznemi podarkami.
Po dwakroć zrzędu za jego powrotem oczekiwała na przystani, wypatrując zdala czapki ze złotym galonem i błękitnej kurtki śród tłumu pasażerów, uradowanych z przybycia do Europy.
Za następnym razem dońa Cristina skłoniła młodą małżonkę, by pozostała w domu, obawiając się, że wzruszenie i potrącania ciżby zaszkodzić mogą przyszłemu jej macierzyństwu. Następnie za każdym powrotem Ferragut oglądał syna swego w coraz-to nawej postaci: naprzód był to zwój batystów i koronek na ręku odświętnie przyodzianej niani; potem — gdy został już kapitanem transatlantyku — powitał go pucołowaty malec z okrągłą główką, pokrytą jedwabistemi kędziorami, wyciągający doń malutkie rączki; wreszcie był to chłopaczek, zaczynający już chodzić do szkoły, ściskający twardą dłoń ojca i patrzący nań z takim podziwem, jakgdyby w ojcu skupiała się suma wszystkich potęg wszechświata.
Co do profesora zaś, to ten składał w dalszym ciągu wizyty swe dońi Cristinie, choć już nie przesiadywał tak długo. W zachowaniu się jego dostrzegało się rezygnację i zimną wściekłość człowieka, któremu się zdaje, że się spóźnił i że niepowodzenie swe winien przypisać własnemu tylko zaniedbaniu... Gdybyż był wcześniej przemówił! Wiara we własna dostojność nie pozwalała mu wątpić, że panienka byłaby z uniesieniem przyjęła oświadczyny.
Przekonanie to nie przeszkadzało mu jednak odzywać się niekiedy tonem napastliwie ironicznym, wyrażającym się w nadawaniu rodzinie imion klasycznych: młoda małżonka Ulisesa, pochylona zawsze nad robótką, była dlań Penelopą, wyczekującą powrotu męża, błądzącego po świecie.
Dońa Cristina nie wzbraniała mu tego: wiedziała coś niedokładnie, że było to imię cnotliwej królowej. Gdy jednak pewnego razu profesor, posuwając się w swych wywodach, nazwał synka Cinty Telemakiem, babka go zgromiła:
— Chłopiec na imię ma Esteban, jak dziadek... Telemak to dobre byłoby do teatru...
W czasie jednej ze swych podróży Ulises skorzystał z kilkugodzinnego postoju w porcie walenckim, by odwiedzić ojca chrzestnego. Labarta pisywał doń od czasu do czasu coraz-to krótsze i coraz smutniejsze listy.
Wszedłszy do gabinetu poety, Ulises miał wrażenie, jakiegoby doznawać mogli owi uśpieni z legendy, budząc się z uczuciem, iż spali kilka godzin, gdy w istocie rzeczy przespali długi szereg lat. Wszystko tam zostało tak, jak było za czasów jego dzieciństwa: popiersia głośnych poetów nad bibljotekami, wieńce pod szklanemi kloszami, przedmioty artystyczne, posążki, nagrody z konkursów poetyckich, książki ze złoconemi grzbietami, ustawione na półkach w zwarte szeregi. Ale popiersia pożółkły, śniedź osiadła na bronzach, z wieńców opadły liście. Rzecby można, iż owe nieruchome przedmioty posypał deszcz popiołów.
Ulises zastał poetę zagłębionego w fotel. Wychudł on, zżółkł; brodę miał białą zupełnie; jedno z oczu było stale zamknięte, drugie rozwarte niepomiernie. Na widok marynarza wspaniale zbudowanego, opalonego, silnego, starca ogarnęło dziecinne łkanie.
Odwiedziny były krótkie. Kapitan musiał wracać do Grao, gdzie czekał nań transatlantyk, gotów do drogi na południe Ameryki.
Poeta znów się rozpłakał, całując chrześniaka na pożegnanie. Wiedział, że nie ujrzy już tego olbrzyma, którego potężny oddech zdawał się odtrącać jego starcze uściski.
— Ulisesie, mój synu! Myśl zawsze o Walencji... Rób dla niej wszystko, co możesz... Wiesz dobrze przecież: Walencja, zawsze Walencja!
Poprzysiął więc wszystko, czego odeń żądano, nie wiedząc dobrze, czegoby Walencja spodziewać się mogła po nim, zwykłym marynarzu, błądzącym wiecznie po morzach.

W rok potem Labarta umarł. Ferragut był podówczas na morzu. Gdy przybył do Barcelony, matka wręczyła mu list, jaki poeta napisał doń na kilka dni przed zgonem: „Walencja, mój synu! zawsze Walencja!... Zaklęcie to powtarzało się po kilkakroć razy... W końcu Labarta zawiadamiał marynarza, że czyni go swym spadkobiercą.
Książki, statuje, wszystkie pamiątki sławy Labarty przybyły do Barcelony, by zdobić dom marynarza. Mały Telemak mógł się bawić odzieraniem liści ze starych wieńców trubadurów, wyrywaniem rycin z książek ze spokojną beztroską dziecka, wiedzącego, że ojciec jest bardzo daleko, a nie robiącego sobie nic z napomnień wychowujących go kobiet. Pozatem poeta pozostawił chrześniakowi w spadku stary dom w Walencji, kawał ziemi i pewną kwotę w gotowiźnie: ogółem, trzydzieści tysięcy duros.
Co do drogiego opiekuna Ulisesa, potężnego Trytona, to tego wiek się zdawało nie imał. Za powrotem do Barcelony Ferragut niejednokrotnie zastawał go u siebie: na Cintę i na jej syna przeniósł on część uczuć, jakie się ogniskowały niegdyś na Ulisesie... Donn Cristina żywiła dlań głuchą nienawiść; on zaś naprawdę pragnął, by mały Esteban poznał dom swych dziadów.
— Powierzysz mi go! Wiesz przecie, że tam u nas ludzie się stają, jak z bronzu. Powierzysz mi go, nieprawdaż!
Dońa Cristina odpowiadała wybuchem oburzenia. Wnuka swego powierzyć Trytonowi, by wpoił weń, jak w Ulisesa, zamiłowanie do przygód marynarskich! Apage, satanas!
Raz powracającemu z wyprawy na morze Czarne synowi dońa Cristina oznajmiła krótko:
— Stryj twój umarł.
Nabożna pani po chrześcijańsku opłakiwała zgon szwagra i część modlitw poświęcała jego pamięci. Mimo to z pewnem okrucieństwem rozwodziła się nad szczegółami smutnego końca doktora. Nie mogła mu wybaczyć, że wywarł tak zgubny wpływ na losy Ulisesa. Zmarł, jak żył, na morzu, padając ofiarą swej lekkomyślności; a zmarł przytem bez spowiedzi, jak poganin... Nowy spadek przypadł w udziale Ferragutowi.
Stryj, kąpiąc się, popłynął w dal pewnego słonecznego ranka zimowego i już nie wrócił. Starcy z pobrzeża po swojemu wyjaśniali ów wypadek: osłabieniem jakiemś, czy uderzeniem o głaz wodny. Doktór dzielnie się jeszcze trzymał, ale wiek swoje waży. Niektórzy przypuszczali, że Tryton padł w walce z rekinem lub z innym jakimś potworem, polującym na morzu Śródziemnem. Próżno rybacy przeszukali wszystkie zatoki przylądka, wszystkie mroczne groty i wszystkie wietrzste otchłanie — zwłok Trytona nie odnaleziono.
Ferragutowi przyszedł na myśl orszak Amfitryty, jaki mu stryj tylekroć razy opisywał całemi nocami, gdy w dali lśniły gwiazdy morskie latarni. Może Tryton napotkał gdzieś owo roześmiane grono nereid i z własnej woli się z niem połączył.
To niedorzeczne przypuszczenie wywołało na usta Ulisesa smutny półuśmiech niedowierzania; ale równocześnie przyjęte zostało z wiarą, pod niewiele różną postacią przez wielu z pośród mieszkańców Mariny.
W śmierć doktora nie chcieli oni uwierzyć. Czarownik by się nie utopił. Znalazł widocznie na dnie morza coś, co go bardzo zajęło: a gdy mu się znudzi pobyt w zielonych głębinach, powróci wpław do domu.

Nie, doktór nie umarł! To też przez długie jeszcze lata potem kobiety, którym się zdarzyło iść brzegiem morza o zmierzchu, przyśpieszały kroku, żegnając się, na widok gałęzi lub pęków wodorostów, pływających na szarej fali. Bały się, że znagła wypłynie Tryton, powracają cy wreszcie z gościny w tajemniczych otchłaniach morskich.

FREYA.

Nazwisko Ferraguta zaczynało się stawać słynnem śród kapitanów w portach hiszpańskich. Popularność tę w słabym stopniu tylko zawdzięczał Ulises swym dotychczasowym przygodom. Wilcy morscy wszyscy niemal bez wyjątku ocierali się przecież o największe niebezpieczeństwa; wobec Ulisesa jednak przejmowało ich owo instynktowne uczucie poszanowania, jakie wpaja ludziom energicznym a prostym umysł, o którego wyższości są przekonani. Czytując samym zaledwie książki niezbędne dla swego zawodu, z podziwem mawiali o licznych dziełach, wypełniających kajutę Ferraguta, których znaczna część dotyczyła przedmiotów, jakie się im wydawały tajemniczemi. By podnieść jeszcze autorytet swego kolegi, niejeden z nich posuwał się aż do twierdzenia:
— O, to człowiek niezmiernie uczony... Nie dość, że jest marynarzem, jest on prócz tego adwokatem.
Majątek jednał mu również ogólne poważanie. Był on jednym z poważnych akcjonarjuszy towarzystwa okrętowego, dla którego pracował. Koledzy z przesadą, pełną dumy, obliczali bogactwa jego matki: posiadać miała, ich zdaniem, miljony.
Na wszystkich statkach, pływających pod flagą hiszpańską, bez względu na ich port macierzysty, bez względu na to, skąd pochodziły ich załogi, Ulises napotykał wszędzie przyjaciół.
Lubili go wszyscy: kapitanowie baskijscy, małomówni a twardzi, skłonni do przechodzenia na „ty“ pełne ufności; kapitanowie asturyjscy i galicyjscy, zakochani a rozrzutni, których charakter tak się kontrastowo różnił cd ubóstwa i smętku ich prowincyj; kapitanowie andaluzyjscy, w których mowie, pełnej wdzięku, zdaje się przebijać coś z uroków białego Kadyksu i z win przeźroczach tej prowincji: kapitanowie walenccy, rozprawiający na pokładzie o polityce i usiłujący wyrozumieć, czem być może marynarka przyszłej rzeczypospolitej; kapitanowie katalońscy i majorkańscy, ludzie interesu narówni z właścicielami statków, — zawsze skoro tylko jednoczyła ich konieczność obrony własnych praw, myśleli przedewszystkiem o Ulisesie. Nikt, tak jak on, nie umiał się wypisać.
Po śmierci matki Ulises począł się wahać: czy ma być marynarzem w dalszym ciągu, czy też ma całkowicie zmienić tryb życia? Krewniacy barcelońscy, kupcy o umysłach niezmiernie sprawnych, jeśli chodziło o obliczenie majątku, rozważyli, co pozostało mu w spadku po notarjuszu i po jego małżonce, dodali do tego spadek po Labarcie i po doktorze, doszedłszy tym sposobem, mniej więcej do miljona peset... Czyż człowiek, mający tyle pieniędzy, wiódłby nadal życie ubogiego kapitana, oglądającego się na swą gażę, by zapewnić rodzinie utrzymanie?
Cinta słowa nie rzekła, któreby wpłynęło na decyzję męża. Córka marynarza, zgodziła się zostać żoną marynarza. Nadto małżeństwo pojmowała, jak ją uczyły dawne tradycje rodzinne: żona powinna być panią wszechwładną w domu, lecz we wszystkich innych sprawach polegać ma na woli męża; nie pojmowała ona, by żona pozwolić sobie mogła na ganienie czynów, głowy domu.
Sam więc Ulises postanowił porzucić zawód marynarza. Przy wpływie rad krewniaków starczyło drobnej sprzeczki z jednym z dyrektorów towarzystwa okrętowego, by zdecydował się złożyć podanie o dymisję; ani prośby, ani wyjaśnienia innych wspólników nie były w stanie skłonić go do cofnięcia postanowienia.
W czasie pierwszych miesięcy życia na lądzie nieruchomość rzeczy wydała mu się dziwna i niemiła. Była w jego otoczeniu stałość i sztywność, które mu się zdawały antypatyczne. Wyczuwał coś nakształt początków choroby morskiej, widząc, że wszystkie przedmioty leżą ściśle tam, gdzie je umieścił, nie pozwalając sobie na ruch najmniejszy, na najlżejszy kaprys dynamiczny.
Rankiem, otwierając oczy, doznawał wprawdzie kojącego uczucia, iż nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Losy domu w niczem odeń nie zależały. Życie śpiących na innych piętrach, pod nim i nad nim, nie zostało powierzone jego czujności. Ale po kilku dniach już wyczuł, że brakło mu jednej z największych rozkoszy dotychczasowego istnienia: mocy i prawa rozkazywania. Dwie służące nadbiegały z wystraszonemi minami, słysząc jego wołania i dzwonki. Ale tego nie dość było dla człowieka, który dowodził tłumami marynarzy, siejących wyglądem swym przerażenie w portach.
Nikt go teraz nie prosił o wskazówki, gdy na morzu wszyscy błagali go o rady, niekiedy budząc po nocy. Dom stał na miejscu, choć nie zwiedzał go codzień od piwnic aż do poddasza, choć nie poddawał w nim drobiazgowemu przeglądowi wszystkiego, aż do najmniejszego kranika.
Ulises czuł się poniżonym, umniejszonym jakby. Przypomniał mu się Herkules, przędący kądziel w kobiecem przebraniu. Miłość rodziny sprawiła, że zrzekł się czynnego, męskiego istnienia.
Jedynie tylko wyróżnienia, jakiemi go na każdym kroku otaczała małżonka, czyniły mu znośnem jego położenie. Rola „lądowego“ ojca przypadała mu również do smaku; zajmował się synem, przygotowującym się do wstąpienie do liceum; przeglądał wraz z nim podręczniki i wyjaśniał mu rzeczy mniej zrozumiałe.
Ale przyjemności te trwały równie krótko, jak i inne. Zebrania rodzinne u niego lub u kuzynów, rozmowy z wujami, z krewniakami i z siostrzeńcami o zyskach i o interesach lub wreszcie o przykrościach tyranji rządów centralistycznych[24], — wszystko to doprowadzało go do rozpaczy.
Z żalem wspominał czasy, gdy był kapitanem na transatlantyku: widnokręgi coraz to nowe, tłum kosmopolityczny. Widział się na pokładzie, otoczony gronem młodych, wytwornych panien, proszących go o zorganizowanie nowych bali na dany tydzień. Gdy przechodził, ukazywały się na jego widok białe, zwiewne spódniczki, woale unosiły się za wiatrem, jak różnobarwne chmurki; jak race strzelały śmiechy; słówka przelatywały tak lekkie, tak melodyjne, że zdawały się niemal śpiewem.
W czasie parnych wieczorów podzwrotnikowych dość było jego rozkazu, by wszystko, ludzie i rzeczy, otrząsało się wnet z gnuśnej ospałości: „Niech tu przyjdzie orkiestra i niech roznoszą chłodniki“. W parę chwil potem pary wirowały już po pokładzie, usta stroiły się w uśmiechy, w oczach zapalały się błyski świetliste zachwytu i pożądania.
Za plecami kapitana rozlegał się chór pochwalny. Matrony znajdowały go bardzo dystyngowanym: „Widać zaraz, twierdziły, że to ktoś bardzo dobrze!“ Służba i ludzie z załogi unosili się nad jego zamożnością i wiedzą. Młode panienki, jadące do Europy, o wyobraźniach przeładowanych romantycznemi marzeniami, ku żywemu rozczarowaniu dowiadywały się, że bohater ich jest żonaty i ma już syna. Tylko panie, leżące na szezlongach z książka, w ręku, pośpiesznie obciągały na jego widok suknie: chciały zakryć niedyskretnie wysuwającą się nóżkę, lecz wskutek pośpiechu — odsłaniały ją tylko tembardziej, wreszcie, wpatrując się weń przenikliwie, rozpoczynały konwersację, zawsze w ten sam sposób:
— Jakim sposobem w tak młodym wieku zdołał pan osiągnąć już stanowisko kapitana?
O, nędzo ludzka! On, co przez tyle lat zrzędu podróżował po Atlantyku, żyjąc w świecie bogatym, cieszącym się życiem, wonnym, umiejąc niejednokiotnie zastosować rozważną rezerwę w wypadkach kaprysów kobiecych, by uczynić im zresztą zadość w innych okolicznościach z całą dyskrecja, jaka przystoi marynarzowi, — on obecnie, w ostatecznym wyniku rzeczy, ograniczyć się musiał poprostu do admirowania wulgarnego szczepu Blanesów.
Co rano, skoro się tylko obudził, wszystkim upodobaniom jego działo się na wspak. Mieszkanie wydawało mu się bezosobowem. Nic z jego indywidualności nie było w owym domu, gdzie służące dbały o nienaganną, do przesady posuniętą czystość przy zupełnym jednocześnie braku logiki: przedmiot każdy co chwilę przerzucany był coraz to gdzieindziej. Z jakimże żalem myślał o niewielkiej kabinie, gdzie wszystko było rozmieszczone tak szczęśliwie, gdzie nic nie niknęło z przed oczu. Nie było tam ani kąta, ani występu, o którym Ulises podświadomie niemal nie wiedział. Właśnie w ten sposób żywe tkanki mięczaków wypełniają wszystkie zagłębienia skorupy.
Istotnie bowiem kabina Ulisesa stała się dlań skorupą ślimaczą czy żółwią, towarzyszącą mu w podróżach poprzez dalekie morza, rozgrzewającą się do wysokich temperatur podzwrotnikowych, zasklepiającą się naksztalt chaty eskimoskiej w pobliżach mórz lodowatych.
Żywił dla niej to przywiązanie, jakie mnich żywi dla swojej celi; ale cela ta wędrowała po całym święcie. Kapitan czuwać mógł po całych nocach na mostku swym podczas burzy, mógł wysiadać na ląd w najprzeróżniejszych portach; skoro wracał do siebie, wszystko było na swojem miejscu: książki leżały nietknięte na stole, ubrania wisiały na szaragach, fotografie przymocowane były do ścian. Zmieniał się widok mórz i lądów, zmieniała się temperatura i układ gwiazd; pasażerowie otulali się w płaszcze zimowe, by w tydzień potom przebierać się w białe kostjumy i poszukiwać na niebie gwiazd drugiej półkuli; kabina zaś była zawsze ta sama; jakby odprysk samotnej planety, nie objęty zmiennością tego świata.
Rankiem, gdy się budził, opromieniała go łagodna zielonkawa jasność, jakgdyby spał gdzieś na dnie zaczarowanego jeziora. Na białej podłodze i na bieli prześcieradeł słońce malowało złocistą migotliwą sieć, której oczka były w ustawicznym ruchu. Było to odbicie niewidocznej wody. Gdy statek stał na kotwicy w porcie, przez okienko wpadał zgrzyt żurawi, krzyki tragarzy, rozmowy przepływających szalupą w pobliżu transatlantyka. Na pełnem morzu kabinę wypełniała dźwięczna, spokojna cisza nieskończoności. Powiew, nadlatujący skądś z drugiego końca planety, powiew, co się może unosił poprzez tysiące mil nad słoną pustynią, nie otarłszy się o najmniejszy zarodek rozkładu, wnikał Ferragutowi do piersi, jak łyk lekkiego, musującego, upajającego wina. Potężna pierś rozkoszowała się tym życiodajnym łykiem; oczy mrużyły się na widok olśniewających lazurów widnokręgu.
Z domu zaś swego, skoro się tylko zbudził, widział gmach kataloński, bogaty a monstrualny, podobny do owych pałaców, jakie medja rysują w swych snach hypnotycznych, amalgamat kwiatów perskich, kolumn gotyckich, pni drzewnych, czworonogów, płazów, mięczaków i cementowych liści.
Z wysokości balkonów sypał się kurz z trzepanych dywanów; chimeryczny pałac zagrabiał sobie na własność z bezczelnością nowobogackich całe niebo i wszystko słońce, jakie się należało Ferragutowi.

Pewnego wieczora Ulises oznajmił swym krewnym, ku ich zdumieniu, że zamierza znów puścić się na morze. Oświadczenie to Cinta przyjęła bolesnem milczeniem: rzęcby można, że przewidywała je już oddawna. Były to rzeczy nieuniknione, była to życiowa konieczność: można się było jeno wobec niej ugiąć.
— Chcę jeszcze dowodzić statkiem, — tłumaczy! Ulises — własnym statkiem. Będę miał tym sposobem jedną tylko powinność, mianowicie opłacania podatków, przypadających cd właścicieli okrętów. Na ten zbytek mogę sobie pozwolić. Statek mój będzie rodzajem ogromnego jachtu, będzie pływał tam, dokąd zechcę i gdzie mi to będzie dogadzało, a jednocześnie będzie mi dawał sowite zyski. Może synowi memu uda się zostać dyrektorem towarzystwa żeglugowego i z czasem dokoła tego pierwszego parowca zgrupować olbrzymią flotę.
W dwa miesiące potem doniósł z Anglji, że nabył właśnie parostatek „Fingal“, pojemności trzech tysięcy beczek, kursujący dotychczas regularnie dwa razy na tydzień pomiędzy Londynem a jednym z portów szkockich.
Ulises unosił się nad taniością kupna. „Fingal“ był poprzednio własnością jednego ze szkockich kapitanów, który minio długiej choroby nie chciał opuścić stanowiska i umarł na pokładzie statku. Spadkobiercy jego, ludzie lądowi, znużeni długiem wyczekiwaniem, pragnęli wyzbyć się statku za jakąkolwiekbądż cenę.
Skoro nowy właściciel znalazł się w salonie w tylnej części statku — wraz z kabinami, jakie go otaczały, była to jedyna mieszkalna część okrętu, — ogarnęły go wspomnienia po zmarłym. Na ściankach pomiędzy drzwiami wymalowani byli bohaterowie Iljady szkockiej: bard Osjan z harfą w ręku; Malwina, bohaterka o gibkich, złocistych warkoczach; wąsaci rycerze z uskrzydlonemi hełmami, których miecze, dzwoniące o puklerz, budziły echa w zielono-modrych jeziorach.
Przed piecykiem ustawiony był głęboki, miękki fotel. Tam to właściciel statku spędził ostatnie lata. Dotknięty chorobą sercową, od której puchły mu nogi, z owego fotela kierował podróżami, powtarzającemu się co tydzień, poprzez mgły i chłodne fale, tłukące o statek kawałami lodu odłupanymi od gór lodowych. W pobliżu stało pianino, a na niem piętrzyły się stare, pożółkłe z biegiem czasu partycje: „Lunatyczka“, „Łucja“ romanze Tostiego, piosenki neapolitańskie, łatwe a pełne wdzięku melodje, wybrzękiwane przez odwieczne struny instrumentu, którego starczy, krystaliczny ton przypominał dawne pozytywki. Biedny marynarz o skamieniałych nogach chorem sercem rwał się ku morzu jasności. Pod zamglonem niebom oczom jego muzyka malowała wzgórza Sorrento, porosłe pomarańczami i cytrynami, kwietne i wonne wyniosłości Sycylji.
Załogę swą Ferragut zwerbował z pośród przyjaciół i rodaków. Zastępcą jego został oficer, który początkował na barkach rybackich. Pochodził z tych samych okolic, co dziadowie Ulisesa, i w pamięci przechowywał pełne czci i zachwytu wspomnienia po doktorze. Ferraguta znał jeszcze z czasów jego chłopięcych, gdy ze stryjem puszczał się on na połowy ryb. Toni wówczas był już marynarzem na małym brzegowcu: ta różnica wieku pozwalała mu zwracać się do Ulisesa na „ty“.
Przeszedłszy pod jego rozkazy, chciał zaniechać tego nawyknienia, kapitan się jednak na to nie zgodził. Toni i on byli może dalekimi krewnymi. Od szeregu stuleci wszyscy mieszkańcy Mariny pędzili to samo życie odludków, dzielili te same niebezpieczeństwa.
Załoga, począwszy od pierwszego mechanika» aż do ostatniego majtka włącznie, traktowała kapitana z tą samą pełną szacunku poufałością. Jedni pochodzili z tych samych, co i on, okolic, inni długie lata żeglowali pod jego rozkazami.
Ulises, jako właściciel okrętu — spotkał się z całem mnóstwem zatrudnień, których istnienia się nawet nie domyślał. Nie mógł się oddawać wyłącznie swemu tylko romantycznemu umiłowaniu morza ani marynarskim przygodom; musiał troszczyć się o zasób węgla i o jego cenę, myśleć o zajadłej konkurencji, obniżającej ceny frachtów.
„Fingal“ więc, którego nowy nabywca ochrzcił nowem imieniem „Mare Nostrum“ ku pomięci doktora, był w rezultacie nabytkiem wątpliwym, mimo niskiej ceny. Jako prawdziwy marynarz, Ulises zachwycał się wyniosłym, wydłużonym przodem, doskonale dostosowanym do fal burzliwych, lekkością szybkobieżnego statku, mechanizmem, jak na transportowiec potężnym, słowem wszystkiem, co pozwalało mu być przez przeciąg długich lat statkiem pośpiesznym. Parowiec jednak pochłaniał zbyt wiele węgla, by można go było użyć z zyskiem do transportowania ładunków. Kapitan w czasie podróży myślał wyłącznie tylko o spalanym węglu. Wydawało mu się ustawicznie, że „Mare Nostrum“ płynie zbyt szybko.
— Zmniejszyć szybkość! — wołał przez tubę na pierwszego mechanika.
Mimo jednak tę ostrożność i wiele innych zużycie węgla w stosunku do przewożonego ładunku było olbrzymie. Statek pochłaniał wszystkie zyski. Szybkość jego była minimalna w stosunku do transatlantyku, była atoli wprost niedorzeczna w stosunku do statków, towarowych o znacznej pojemności, które, posiadając niewielkie maszyny, mogły po niskiej cenie przewozić ładunki, po jakie dążyły we wszystkie strony swata.
— Będąc więc niewolnikiem wyższości swego statku i walcząc przeciw niej stale, Ferragut dokładał wszelkich wysiłków, by żegluga nie przynosiła mu strat zbyt wiele. Wszystkie morza planety oglądały kolejno „Marę Nostrum“. Dzięki niemu flaga hiszpańska powiewała w portach, jakie jej nigdy przedtem nie oglądały.
Podróże te jednak, któreby niegdyś przejmowały Ferraguta zachwytem, obecnie stały się dlań gorzkiem rozczarowaniem. Po opłaceniu kosztów, przy najzajadlejszej oszczędności w wydatkach, ledwie drobne kwoty przypadały w udziale właścicielowi statku. A transportowce stawały się coraz liczniejsze, obniżając coraz ceny frachtów.
W czasie jednej z takich bezowocnych wypraw, gdy Ferraguta bardziej niż kiedykolwiek ogarnęło zwątpienie, niespodziewana wiadomość zmieniła nagle cały stan rzeczy. „Mare Nostrum“ z ładunkiem argentyńskiej kukurydzy i wiązkami suchej lucerny dobiło właśnie do Teneryfy. Toni wrócił z urzędu portowego, dokąd się udał celem zawizowania dokumentów okrętowych.
— Wojna! — zawołał, ledwie wstąpiwszy na pokład.
Ulises, przechadzający się po pokładzie przyjął wiadomość tę obojętnie. „Wojna? Co za wojna?“ Dowiedziawszy się jednak że Niemcy i Austrja wszczęły akcję zbrojną przeciw Francji i Rosji, oraz że Anglja interwenjuje w obronie Belgji, kapitan zaczął snuć wnioski polityczne z owych powikłań. O niczem innem nie myślał.
Toni, mniej bezinteresowny, począł mówić o przyszłości statku.
— Koniec naszej nędzy! Koniec trzem szylingom za tonę, przewiezioną z jednej półkuli na drugą! Już o tych cenach nie usłyszy się nigdy, wkrótce wydadzą się one nam hańbiącem wspomnieniem.
Już nie będziemy potrzebowali, jak dotychczas, żebrać o ładunki od portu do portu! staniemy się wielcy! O łaski nasze ubiegać się będą kupcy, dotychczas tak wyniośli i wzgardliwi. „Marę Nostrum“ warte będzie tyle złota, ile samo zaważy.
Przepowiednie te, którym Ferragut początkowo nie dowierzał, wkrótce się sprawdziły. Statki na drogach oceanicznych napotykało się coraz rzadziej. Niektóre w obawie krążowników nieprzyjacielskich chroniły się do najbliższych portów neutralnych. Większość zmobilizowały rządy państw walczących do olbrzymich transportów sprzętu wojennego, jakich wymaga wojna tegoszesna. Niemieckie statki korsarskie zwiększały swojemi napadami panikę śród floty handlowej.
Ceny frachtów skoczyły z trzech szylingów za tonę na pięćdziesiąt, wnet potem przekroczyły siedemdziesiąt, w ciągu kilku dni doszły do stu. Zdaniem kapitana Ferraguta wyżej już wznieść się nie mogły.
— Jeszcze się podniosą. — twierdził młodszy oficer z rozradowaniem. — Będą nam płacić po sto pięćdziesiąt za tono, po dwieście!... Będziemy jeszcze bogaci!
Toni używał liczby mnogiej, mówiąc tych przyszłych bogactwach, choć na chwilę nawet nie przyszło mu na myśl, że mógłby poprosić kapitana bodaj o centyma więcej ponad owe czterdzieści pięć duros, stanowiące jego lafę miesięczną. Bogactwa Ferraguta, losy statku uważał za swoje, co do siebie osobiście, poczytywał się za szczęśliwego, jeśli nie brakło mu nigdy tytoniu i jeśli mógł wszystek grosz zapracowany wysłać żonie i synom, mieszkającym, hen, nad brzegami Mariny.
Jego punktem ambicji było zwykłe marzenie wszystkich skromnych marynarzy: kupić kawał ziemi i zostać na starość rolnikiem. Piloci baskijscy marzyli o łąkach i sadach, pełnych jabłoni, u chatce na szczycie skalnym i stadku krów. On zaś marzył o winnicy na zboczu górskiem, o białym domku z altanką, w której cieniu paliłby fajkę, gdy cała rodzina, synowie i bratankowie, rozkładaliby suszone grona winne na wiklinowych sitach.
Toni, smukły i gibki, cerę miał smagłą, jak każdy z mieszkańców pobrzeży morza Śródziemnego. Słony wiatr raczej aniżeli wiek wygarbował mu skórę i wyżłobił głębokie zmarszczki. Twarz, okrytą bruzdami i guzami, osłaniała krótka, szorstka broda. Szerść rosła mu na uszach, w szeroko rozwartych nozdrzach, drgających w chwilach gniewu lub zachwytu. Brzydotę ową jednak łagodziło lśnienie oczu: były one niewielkie, zielono-oliwkowe; wyraz ich, niezmiernie łagodny, przypominał chwilami rezygnację dolnych psów, gdy kapitan z sarkazmem wyszydzał ideje Toniego.
Toni bowiem był ideowcem. Kilka ich poznał Ferragut, wszystkie jednak były twarde, skrystalizowane, podobne do mięczaków, co przywarłszy, do skał, zmieniają się wreszcie w masę kamienną. Doszedł do nich w czasie dwudziestu pięciu lat kabotażowania po morzu Śródziemnem, dzięki czytywaniu wszelkich dzienników, po większej części lirycznie radykalnych, jakie mu tylko wpadały do rąk w portach.
Gdy po długiej niebytności dobijał do jednego z portów południowo-amerykańskich, niechybnie poczynał się unosić nad szybkiemi postępami, do jakich zdolne są ludy młode: olbrzymie mola, wybudowane w ciągu roku; ulice niemal bez końca, nie istniejące jeszcze za poprzednią bytnością; parki wytworne, obficie podszyte, jakie założono na wysuszonych lagunach.
— To zupełnie zrozumiałe, — orzekał krótko. — Nic dziwnego. Mają przecież ustrój republikański!
Za pobytem zaś w porcie hiszpańskim dość było najdrobniejszej przykrości (trudności jakiejś, coby się wyłoniła przy zapuszczaniu kotwicy, sprzeczki z urzędnikami celnymi, braku miejsca ma wyładunek), by z uśmiechem, pełnym goryczy, ironizował:
— Nieszczęsny kraj! Wszystko to są skutki rządów tronu i ołtarza.
Dowiedziawszy się na Teneryfie o wybuchu wojny, zreasumował wszystkie swe doktryny w jedną formułę, triumfalnie lakoniczną:
— Zbyt wielu królów jest w Europie! Ach, gdybyż wszystkie ludy były republikami...!
Ten dopust boży musiał nadejść niechybnie! Tym razem Ferragut nie śmiał drwić ze swego młodszego oficera.
Wszyscy ludzie na „Mare Nostrum“ byli zachwyceni nowym obrotem rzeczy. Majtkowie, dotychczas mrukliwi, jakgdyby przeczuwający, że kapitan ich się zrujnuje lub conajmniej zniechęci się do tych bezowocnych wypraw, teraz pracowali z niekłamanem weselem.
Na przodzie statku, gdzie była kuchnia i kajuta majtków, nad któremi władztwo bezgraniczne przyznano wujowi Caragolowi, panował obecnie dostatek. Ów wuj Caragol był również dawnym znajomym Ferraguta: pełnił on funkcje kuchmistrza okrętowego. Choć nie ośmielał się „tykać“ kapitana, jak za dawnych czasów, intonacje jednak jego pozwalały się domyślać, że w myśli traktował go z tą samą poufałością. Znał jeszcze Ulisesa, gdy, ten wymykał się z uniwersytetu, by wiosłować w obrębie portu. Caragol podówczas, wskutek osłabionego wzroku, zejść musiał z wyżyn żeglugi pobrzeżnej na niziny zwykłego rybactwa. W powadze jego i korpulencji jednak było coś z kapłaństwa. był to śródziemnomorzec otyły; z mała główką, o spasłym karku i potrójnym podbródku; ale gdy siedział u steru swej łodzi rybaczej, wyglądał jak patrycjusz rzymski na tronie swej tryremy.
Talent kulinarny jogo podlegać mógł pewnym przyćmieniom, jeśli ryż nie stanowił zasadniczego czynnika owych kompozycyj. Natomiast był niedoścignionym, jeśli chodziło o wydobycie wszelkich walorów z owego środka odżywczego.
Oliwa była dlań produktem równie jak i ryż drogocennym. Za czasów nędzy, gdy kapitan wszelkich sił dokładał celem uzyskania nowych oszczędności, Caragol specjalnem baczeniem otaczał wielki oliwnik kuchenny[25]. Kuchcików i chłopców okrętowych podejrzewał, że oliwy używają do włosów nakształt pomady, Czyjakolwiek głowa nawijała mu się pod rękę, chwytał ją pod pachę i nos ku niej nachylał. Najlżejszy zapach oliwy rozpalał w nim gniew. „Złodzieju“! — i na głowę winowajcy spadała olbrzymia łapa, tłusta a ciężka, podobna do rękawicy bokserów.
W portach, mimo swej krótkowzroczności, poznawał niezwłocznie narodowość statków, jakie wyładowywały swe towary po obu stronach „Marę Nostrum“. Nozdrza jego wdychały ze smutkiem powietrzem „Nic“! Były to dlań statki jałowe, jak trawa, statki ludzi Północy, gotujących na maśle; może nawet statki protestanckie!
Niekiedy znów szedł zwolna po pokładzie jakby za tropem; wreszcie stąwał naprzeciw sąsiedniego statku i wdychał bujne zapachy: „Hej-że, bracią!“. Nie sposób się było pomylić. Byli to Hiszpanie, abo conajmniej marsylczycy, genueńczycy, lub neapolitańczycy, w każdym bądź razie współrodacy, nie zmieniający nic w swych przepisach kuchennych bez względu na szerokość geograficzną. Niezwłocznie też nawiązywano rozmowy w owem śródziemnomorskiem narzeczu, mieszaninie hiszpańskiego, portugalskiego i włoskiego, jaką wynalazły ludy różnych ras na pobrzeżach afrykańskich od Egiptu aż po Maroko. Czasami posyłano sobie tytułem podarków, jak czynią to napotykające się szczepy dzikich, owoce z dalekiej ojczyzny. To znów wybuchały znagla nienawiści; nie wiedzieć dlaczego poczynano sobie wygrażać pięściami i obrzucać się wzajem klątwami, w których imiona Matki Panny i jej świętego Syna powtarzały się co trzeci wyraz.
Wuj Caragol, o duszy religijnej, wycofywał się wówczas w wyniosłem milczeniu do kuchni... Toni pokpiwał sobie z jego dewocyjnego entuzjazmu. Majtkowie natomiast, materjaliści i łakomcy, słuchali z poszanowaniem kucharza, wydzielającego im wino i co lepsze porcje. Stary prawił im o Chrystusie z Grao, wiszącym w kuchni na miejscu honorowem, oni zaś słuchali z przejęciem, jakgdyby słyszeć mieli opowieść tę po raz pierwszy, dzieje świętego obrazu, przywiezionego przez statek, co się w dym rozwiał, skoro tylko cudowny ładunek złożono na brzegu. Grao podówczas było zaledwie garścią chałup, odległą od Walencji i wystawioną na najazdy piratów maurytańskich. Przez długi szereg lat w dzień święta Caragol boso nosił święty wizerunek.
Obecnie innym marynarzom przypadał ten zaszczyt w udziale, Caragol zaś, stary i niemal ślepy, wyczekiwał pośród widzów procesji, by przedrzeć się ku olbrzymiej relikwji i potrzeć odzież o przenośny ołtarzyk, na którym spoczywał obraz.
Wszystko, co nosił na sobie, tym sposobem było poświęcane. Jeśliby chodziło o ścisłość, nie było to tak wiele, kucharz bowiem krążył po pokładzie w kostjumie niezbyt skomplikowanym, jak mąż nie dbający o małostki ludzkie. Za cały strój starczała mu koszula, wiecznie powiewająca na wietrze, i spodnie z brudno-szarej bawełny lub z żółtej flaneli, zależnie od położenia geograficznego. Z poza rozwartego wiecznie kołnierza koszuli widać było gęsty, biały porost na piersiach. Głowę osłaniał palmowy kapelusz nawet wówczas, gdy kuchmistrz pracował pośród swych rondli.
Pobożność zacnego człowieka ogarniała nawet wszystkie twory morskie, lubił też prawić majtkom przeróżne cudowne opowieści, gdzie delfiny i ryby grały role niezmiennie budujące. Niekiedy podmuch wiatru unosił prawiącemu koszulę, odsłaniając podbrzusze.
— Wuju Caragolu! Jeszcze wam ucieknie! — zwracał uwagę czyjś drwiący głos.
Święty człek uśmiechał się z serafickim spokojem kogoś, kogo już nic nie łączy z próżnościami tego świata.
— Daj mu spokój Nie ucieknie!
I rozpoczynał opowieść o jakimś nowym cudzie.
Ferragut twierdził, iż pomiędzy egzaltacjami kucharza a lekkością noszonej przezeń bielizny zachodzić musi pewien stosunek; stary gorzeć musiał jakimś niewygasającym płomieniem. We dnie mgliste wuj przynosił na pokład czarki dymiącego napoju: był to, jak on to nazywał, „calentet“.[26] Nic nad to nie było lepszego dla ludzi, którzy musieli, nieruchomi a czujni, trwać przez długie godziny śród niepogody na stanowiskach. Była to kawa, zmieszana z rumem; proporcje jednak nie były, równe i alkohol przeważał znacznie nad czarnym płynem. Toni śpiesznie wychylał wszystkie czarki, jakie mu podawano. Kapitan je zletkka odsuwał, żądając kawy bez domieszek, a wówczas Caragol wypijać musiał sam wszystkie „calentet’y“, jakiemi wzgardził kapitan, co oczywista nie wpływało na zmniejszenie liczby innych napoi, jakiemi się zwykł był raczyć w tajnikach kuchni. We dnie upalne przyrządzał olbrzymie wazy „refresquet’ow“. Chłodniki owe składały się w połowie z wody, w połowie zaś z rumu, wszystko to na obfitem podłożu z cukru; mieszanina ta sprawiała, iż wuj Caragol z piorunującą szybkością przechodził ze stanu zwykłej błogości do anielskiego opilstwa.
Kapitan go strofował, widząc, jak mu się oczy czerwienią. Gotów do reszty oślepnąć... On jednak nie przejmował się zbytnio tem niebezpieczeństwem. Musiał przecież na swój sposób uczcić pomyślność statku. Z pomyślności owej zaś obchodziło go osobiście to przedewszystkiem, iż mógł hojnie szafować oliwą i rumem, nie potrzebując się obawiać strofowań podczas obrachunków. Chryste z Grao, gdybyż tak wojna mogła trwać wiecznie!

„Mare Nostrum“ potrzykroć zrobiło drogę z Ameryki południowej do Europy. Ostatnia z tych podróży zakończyła się w Neapolu, gdzie wyładować miano zboże i skóry. Przy wjeździe do portu statek zderzył się z angielskim okrętem szpitalnym, odpływającym właśnie do Dardaneli; zderzanie uszkodziło tył statku i wyłamało jedno z piór śruby okrętowej.
Toni ryknął z niecierpliwości, dowiedziawszy się, że statek uwięźnie tu conajmniej na miesiąc. Włochy jeszcze nie wypowiedziały wojny, przygotowania obronne jednak zatrudniały cały przemysł morski. Uszkodzenia nie sposób było wcześniej naprawić. Ferragut obliczał straty, jakiemi groziło to przymusowe wyczekiwanie. W Marsylji i w Barcelonie czekały na statek cenne bardzo ładunki... Mimo to, by się uspokoić samemu i udobruchać swego zastępcę, powtarzał niejednokrotnie:
— Anglja wypłaci nam odszkodowanie... Anglicy są hojni.
I, chcąc uśpić niecierpliwość, codzień wysiadał na ląd; zwiedzał pomniki i muzea miejskie, włóczył się po uboższych dzielnicach.
Po pewnym czasie jednak Neapol i jego hałasy go znużyły. Rankiem też dnia pewnego wsiadł w pociąg i, okrążywszy Wezuwjusz, minąwszy parę różowych osad, błyskających z pośród winnic, wysiadł na stacji w Pompei.
Z pustki niemal cmentarnej, ze wszystkich hoteli i restauracyj pojawiła się nagle chmara cała przewodników. Wyrzekali na wojnę, uniemożliwiającą wycieczki turystów. Ferragut był bodaj jedynym, jaki się tu pojawił w ciągu całego dnia. „Signore, za cokolwiek bądź!“ Marynarz jednak szedł dalej, nie zwracając na nich uwagi. Częstokroć, myśląc o Pompei, obiecywał sobie, że zwiedzi ją sam, by zaznać bezpośrednich wrażeń życia starożytnych.

Za pierwszą swą tu bytnością — przed siedemnastu laty — był młodszym oficerem na katalońskim żaglowcu, jaki zawinął do portu w Neapolu. Korzystając ze zniżonych cen niedzielnych, udał się do umarłego miasta i zwiedził je całe... w towarzystwie jednak grupy podróżnych, ustawicznie tłoczących się, by jaknajlepiej słyszeć przewodnika.
Tym razem samotność była równie zupełna, jak tego sobie życzył. W umarłem mieście słychać było jedynie szelest owadzich skrzydeł i szmery płazów, kryjących się popod bluszczami...
U bramy Herkulanum stróż malutkiego muzeum pozwolił mu w spokoju przyglądać się odlewom przedwiecznych trupów: gipsowi pompeajczycy zastygli z gestami przerażenia, jakie śmierć dopiero przerwała. Dozorca nawet się z miejsca nie ruszył, by nudzić Ulisesa wyjaśnieniami; ledwie podniósł nań oczy z ponad dziennika. Ciekawiły go wiadomości z Rzymu, intrygi niemieckich dyplomatów, myśl, że Włochy mogły również wziąć udział w wojnie.
Wnet potem w jednej z odludnych ulic owe troski chwili obecnej znów zakłóciły marynarzowi spokój. Krok jego dzwonił głucho, jakgdyby szedł przez jakieś podziemie nekropolu. Gdy przystawał, zapanowywała znów cisza: „Cisza od dwóch tysięcy lat!“ — myślał. Lecz nagle w ową, odwieczną ciszę wdarły się odległe echa zażartej kłótni; to dozorcy i robotnicy, zatrudnieni przy odkopywaniu miasta, rozsiadłszy się na ruinach przedwiecznych, obrzucali się klątwami i wygrażali sobie pięściami, jedni porwani patrjotycznym entuzjazmem, inni znów — myślący jedynie o straszliwości wojny. Ferragut z planem w ręku minął owe grupy, a nikt z nich nie wstał nawet, by mu zaproponować przewodnictwo. W ciągu dwóch godzin, mógł się był łudzić, że jest mieszkańcem starożytnej Pompei, jaki pozostał sam w mieście podczas święta na cześć bogów polnych. Wzrok jego biegł aż po krańce prostych ulic, nie napotykając niczego, coby mu przypominało o teraźniejszości.
Zmęczony tą przechadzką po moście umarłych, Ferragut siadł wreszcie na kamiennej, ławce pośród ruin jednej ze świątyń. Patrzał na plan, rozłożony na kolanach i rozkoszował się nazwami, jakie ponadawano ciekawszym budowlom, czerpiąc do nich natchnienie z mozaik lub malowideł: willa Diomedesa, willa Fauna, willa o Czarnym Murze...
Na szelest czyichś kroków podniósł oczy. Przechodziły jakieś dwie panie za poprzedzającym je przewodnikiem. Słusznego wzrostu, szły z widoczną pewnością siebie. Obie osłoniły twarze woalkami; podobne woale, skrzyżowane na ramionach, spadały im na barki. Ferragut odgadł, że była między niemi znaczna różnica wieku. Jedna z nich, dość korpulentna, stawiała na ziemi, z pewną dostojnością potężne stopy, obute w luźny trzewik na niskim obcasie. Druga, wyższa i smuklejsza, najoczywiściej młodsza, kroczyła w lekkich podskokach, prostując się z wdziękiem nieco wymuszonym na swych wysokich obcasach.
W pół godziny potem Ulises wstał z ławki, zmęczony widokiem surowej nieruchomości ruin. W ulicy Term zwiedził ponownie dom tragicznego Poety; następnie zaczał podziwiać dom Pansy, największy i najbardziej zbytkowny z całego miasta. Pansa ów był widocznie najwybitniejszym z mieszkańców Pompei. „Xystos“, ogród poza domem, obsadzono na nowo cyprysami, wawrzynami i klombami róż.
Idąc wzdłuż muru, okalającego ów ogród, Ferragut spotkał znowu te panie. Przez kratowane drzwi przyglądały się kwiatom. Młodsza, mówiąca po angielsku, zachwycała się purpurowemi różami, okalającemi piedestał, na którym stał jakiś stary faun.
Ulisesa porwała niepohamowana chęć wydania się nieustraszonym a rycerskim. Chciał rozbudzić w owych paniach ciekawość teatralnym hołdem, zwrócić na się uwagę ich jednym z tych gestów śmiałych, a pełnych galanterji, jakie przydarzają się często Hiszpanom na obczyźnie. Przywykły do wspinania się po masztach, Ulises jednym skokiem przesadził mur ogrodowy. Obie panie krzyknęły, ze zdziwienia: widowisko było dla nich niezwykłe. Starszej zwłaszcza dech w piersi zaparło. Mieszkała niewątpliwie zazwyczaj w kraju dyscyplinowanym, gdzie wszelkie zakazy były ściśle przestrzegane. W pierwszej też chwili miała ochotę, jak się zdawało, uciekać, bojąc się, by jej nie wzięto za wspólniczkę tego nieznajomego. Młodsza uśmiechała się tylko; a widząc powracającego kapitana omal nie klasnęła w ręce, jakby z zachwytu nad owem lekkomyślnem zuchwalstwem gimnastycznem.
Marynarz, biorąc je za Angielki, w tym też języku się do nich zwrócił, podając im dwie róże, trzymane w ręku. Były to kwiaty dość zwykłe, a tylko tysiącletnie mury, sąsiedztwo domu, jaki Pansa wystawił za czasów pierwszych cezarów, nadawało im wartość taką, jakgdyby same miały, po dwa tysiące lat.
Ferragut ofiarował większą i świeższą młodszej z dam. Ta ją przyjęła z uśmiechem: zdawało się, iż wybór ów wydał się jej słusznym. Starsza pani nie czyniła trudności, widać było jednak, że chce się oddalić od owego szaleńca. „Dziękujemy! Dziękujemy!“ i pociągnęła z sobą uśmiechającą się jeszcze towarzyszkę. Poszły spiesznie i znikły za węglem jednej z ulic...
Ulises zjadł obiad w restauracji pod Diomedesem i śpiesznie poszedł na stację: pociąg już wnet miał odejść. Gdy wsiadał do wagonu, zdawało mu się, że dostrzegł woale obu pań, niknące za zamykającemi się drzwiczkami.
Wysiadł w Salerno, które chciał zwiedzić nim się uda do Paestum. Na stacji znów spostrzegł obie nieznajome: siedziały w wynajętym powozie. Spotkał je potem kilkakrotnie w ciągu dnia: w małych miasteczkach podróżni zdają się jakby wzajemnie przyciągać. Spotkali się w porcie, któremu groziły zasypaniem ławice lotnego piasku, dojrzeli się w ogrodach, zstępujących ku morzu, w pobliżu pomnika Pisicana, romantycznego księcia di San-Giovanni, poprzednika Garibaldiego, poległego w młodości za wyzwolenie Włoch.
Wieczorem znów się spotkano: mieszkali w tym samym hotelu. W restauracji stoliki ich stały w pobliżu. Ferragut, złożywszy swym sąsiadkom ukłon, jaki mu z pewnym chłodem oddały, mógł przyjrzeć się obu paniom, mówiącym niewiele i pocichu, jakgdyby w obawie, by nie posłyszał ich rozmowy.
Twarz starszej, wrogiej mu, była taka właśnie, jaką sobie wyobrażał mimo wszystkich woali, w jakie się osłaniała dotychczas. Być może dawnemi czasy burzyła ona spokój mężczyzn; dziś jednak mogły w dalszym ciągu malować się na niej wyrazy wyniosłości nieprzejednanej czy niechęci: kapitanowi nie przyszło przez myśl nawet, że mógłby się tem przejmować.
Musiała już mieć powyżej czterdziestki. Gimmnastyka i zbawienna hygiena pozwoliły jej zachować pewna, świeżość ciała. Ale biała skóra twarzy zasiana była plamkami piegów. W rude włosy wplecione były umiejętnie pasma sztucznych loków. Gdy zdejmowała szkła, świadczące o krótkim wzroku, ukazywały się oczy mętne a pełne spokoju, jak oczy przeżuwających. Poprzez szkła jednak w złotej oprawie wydawały się bystre i przenikliwe: nic i nikt, jak się zdawało, nie powinienby im ujść niepostrzeżenie. Niekiedy wyraz ich dumny a mrożący zdawał się odsuwać i odpychać, czynić dokoła niej pustkę, patrzącemu przychodziły na myśl wówczas kręgi, zataczane ostrzem szpady.
Wygląd młodszej był nierównie bardziej zachęcający. Ferragut widział ją w skrócie trzech czwartych. Ale brzegiem oczu zdawała się doń uśmiechać, przyjmując jego hołdy.
Jak kobieta, która się w niczem nie obawia niedyskrecyj swego uczesania, pozwalała pani buntowniczym kosmykom wysuwać się z popod kapelusza. Włosy miała jasne i jakby przysypane popiołem, o tonach spokojnych, odcinających się żywo od całości postaci. Oczy czarne, wielkie, rozcięte w formie migdała, przypominały oczy tancerek orjentalnych, zręczne cienie ołówka wydłużały je jeszcze bardziej, podkreślając podniecający kontrast ich ze zgasłem złotem włosów.
Gdy odsłaniała ramiona, lub gdy rozchylał się jej stanik, skóra jej błyskała niepokalaną białością: twarz jednak przesłonięta była, jakgdyby maską różaną, lekką ogorzałością od morza i od słońca. Szkarłatny trójkąt rysował się na łagodnym wygibie gardła, znacząc wycięcie sukni. Na ogorzałem zlekka ciele jaśniał kroplami świateł naszyjnik z pereł. Z poza purpurowych warg, rozchylonych w śmiałym a spokojnym uśmiechu, błyskał szereg zębów, zdających się być z masy perłowej.
Ferragut, patrząc na nią, przeżywał całą swą przeszłość, nie mogąc znaleźć w pamięci ani jednej kobiety, któraby się z nią mogła porównać. A przecież niektóre z pań, jakie poznał na transaltantyku, miały również ową pełną elegancji wytworność... Ale to były znajomości przelotne, a przy tem wspomnienia te już tak były odległe!..
Jeszcze raz skrzyżowały się ich spojrzenia i nagle Ferragutowi się zdało, jakby mu serce silniej zabiło: „Ależ ja ją znam! Gdzieżem ja ją widział! Nic już nie wiem, ale pewien jestem, żem ją znał!“ Próżno myśl wytężył, pragnąc skupić wspomnienia... Najdziwniejszą było jednak rzeczą, że dzięki jakiemuś tajemniczemu fluidowi wyczuł, jak w tejże chwili i ona również zrobiła to samo odkrycie. I ona go poznała i najwidoczniej usiłowała sobie przypomnieć jego nazwisko, zebrać rozproszone wspomnienia. Częstokroć teraz zwracała oczy ku niemu, a uśmiech jej stał się bardziej ufny i bardziej odruchowy, jakby na widok dawnego znajomego.
Spotkali się raz jeszcze nazajutrz zrana, na stacji w Salerno. w tym samym przedziale pierwszej klasy. Jechali niewątpliwie w te same strony. Ferragut się ukłonił: wroga dama raczyła odpowiedzieć na ukłon, poczem rzuciła na swą towarzyszkę pytające spojrzenie. Marynarz się domyślił, że w ciągu nocy mówiły o nim, gdy on sam próżno usiłował sobie coś przypomnieć.
Nie wiedział sam dokładnie, jak się nawiązała rozmowa. Bądź, co bądź zaczął nagle rozmawiać z młodszą damą po angielsku, jak to już zrobił w przeddzień zrana. Ona z ową odwagą ludzi, którzy pragną położyć kres wątpliwościom, spytała go, czy nie jest marynarzem. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, spytała jeszcze, czy jest Hiszpanem.
— Tak, jestem Hiszpan.
Odpowiedź Ferraguta wywołała triumfalne spojrzenie młodszej w kierunku towarzyszki. Ta z kolei zdawała się wyzbywać dotychczasowej nieufności i nagle poniechała nieprzyjemnej rezerwy. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do kapitana sino-czerwonemi wargami, przypudrowanemi na żółto policzkami, lśniącą złotem impertynentką.
Tymczasem młodsza dama mówiła wciąż, jakby szczęśliwa, iż może się popisać niezwykłą zaiste pamięcią.
Podróżowała po całym świecie i nie zapomniała żadnego z państw, jakie widziała; mogła wyliczyć nazwy osiemdziesięciu wielkich hoteli, w jakich stają ci, co objeżdżają kulę ziemską dokoła. Spotykając kogoś z dawnych towarzyszy podróży, poznawała go niezwłocznie, choćby go była widziała chwilę tylko, częstokroć nawet pamiętała jego nazwisko. Tym razem wszakże zdawała się wahać.
— Pan się nazywa... kapitan... Pan się nazywa...
Uśmiechnęła się nagle.
— Pan się nazywa — rzekła tym razem już tonem pewności — kapitan Ulises Ferragut.
Przez długą chwilę, uradowana, rozkoszowała się zdumieniem marynarza. Potem ciągnąć zaczęła dalsze wyjaśnienia. Podróżowała mianowicie z Buenos Ayres do Barcelony na transatlantyku, gdzie był kapitanem.
— To już sześć lat temu — dodała. — Nie, siedem.
Ferragut, choć sam przypuszczał, że gdzieś się już przedtem musieli spotkać, nie był sobie w stanie przypomnieć: tyle przecież pasażerek przesunęło mu się przed oczyma! Mimo to uważał za wskazane skłamać przez galanterję; począł twierdzić, że ją pamięta.
— Nie, panie kapitanie. Pan sobie mnie nie może przypominać. Podróżowałam z mężem, a pan na mnie nigdy nie spojrzał. Wszystkie względy podczas owej podróży poświęcał pan pewnej wdówce brazylijskiej, zresztą bardzo pięknej.
Powiedziała to po hiszpańsku, ową słodką, śpiewną hiszpańszczyzną, po jakiej można było odgadnąć, że języka tego nauczyła się w Ameryce, a której lekki akcent cudzoziemski przydawał pewnego, jakby dziecięcego wdzięku. Po chwili dodała z kokieterją:
— Znam pana, kapitanie! Zawsze ten sam! Ów gest z różą w Pompei był bardzo ładny! Był pana godzien.
Widząc się zapomnianą, nie mogąc brać udziału w rozmowie, toczącej się po hiszpańsku, poważna pani z impertynentką zabrała głos.
— Ach, Hiszpanja! — rzekła po angielsku. — Ziemia „caballer‘ów“! Cervantes! Lope! Cid!
Podniosła ku niebu oczy, pełne zachwytu. Zamilkła, jakby czegoś jeszcze szukając. Nagle pochwyciła marynarza za ramię i zawołała z wybuchem energji, jakby czyniąc wiekopomne odkrycie:
— Calderon de la Barca!
Ferragut się skłonił.
— Tak, pani.
Młodsza z pań uważała wówczas za stosowne przedstawić swą towarzyszkę.
— Pani doktór Fedelmann, znawczyni filozofji i literatury.
Ferragut, uścisnąwszy tłustą dłoń doktorki, puścił się na niedyskretne pytania.
— Pani jest Niemką? — zapytał młodą kobietę po hiszpańsku.
Poza złotą impertynentką domyślono się jakgdyby; ku młodszej damie padło niespokojne spojrzenie.
— Nie, — odrzekła tamta — Przyjaciółka moja jest Rosjanką; a ściślej mówiąc Polką.
— I pani jest również Polka! — spytał marynarz.
— Nie, ja jestem Włoszka.
Mimo pewność siebie, z jaką to było powiedziane, Ferragut miał ochotę krzyknąć „to kłamstwo!“ Ale zamilczał i, patrząc w czarne oczy, tak śmiele weń utkwione, gotów był nawet uwierzyć... Być może, mówiła prawdę.
Z kilku słów, zamienionych z paniami, Ulises wywnioskował, że mieszkały przedtem w Rzymie, że niedawno zaledwie przybyły do Neapolu, gdzie pobyt ich może nie całkiem był dobrowolny. Młodsza dama znała te strony i towarzyszka jej korzystała z przymusowej wycieczki, by zwiedzić owe okolice, jakie dotychczas po tylekroć razy podziwiała w książkach.
Wszyscy razem wysiedli na stacji Battipaglia, by przesiąść się do pociągu, idącego do Paestum. Czekać trzeba było dość długo, marynarz więc zaproponował obu paniom, by wstąpić do restauracji. Była to drewniana szopa, pachnąca żywicą i winem.
Barak ów przypominał Ferragutowi i młodszej z pań owe schroniska przygodne, klecone naprędce w odludnych okolicach południowej Ameryki, znowu też zaczęli mówić o wspólnej podróży przez ocean. Tym razem zgodziła się zaspokoić ciekawość kapitana.
— Mąż mój był profesorem. Studjował nauki przyrodnicze. W ciągu roku podróżowaliśmy w celach naukowych po Patagonji.
Poczęła opisywać podróże, w jakich brała udział, w Kordyljerach.
Marynarz słuchał z roztargnieniem; szedł za myślą, jaka go przedewszystkiem ciekawiła.
— A jak się pani nazywa? — rzekł nagle.
Obie panie rozśmieszyło to pytanie; tak było niespodziewane, że aż się im wydało komiczne.
— Nazywam się Freya, To wagnerowskie imię. Znaczy to Ziemia, a jednocześnie Wolność... Czy pan lubi Wagnera?
I, nie czekając odpowiedzi, dodała po hiszpańsku ze swym akcentem kredki:
— Proszę mnie nazywać „wdówką“. Biedny doktór zmarł wkrótce po powrocie naszym do Europy.
Następnie podążyli we troje na stację: pociąg do Paestum już odchodził.
Po obu stronach toru krajobraz się teraz zmienił. Pociąg szedł poprzez tereny błotniste. Po grzązkich łąkach przechadzały się, przeżuwając, stada bawołów, potężnych, jakby toporem ciosanych stworzeń.
Wysiadłszy w Paestum, troje podróżnych udało się ku ruinom. Minęli bramę Syreny, resztkę niegdyś obwarowań miejskich, i szli drogą, wzdłuż której ciągnął się mur z odłamków starożytnych głazów i kolumn. Nagle pojawiły się wspaniałe szczątki umarłego miasta, świątynie o harmonijnych proporcjach.
Było ich trzy, a ich wyniosłe kolumny zdawały się być masztami statków, zatopionych w zieleni. Doktorka z przewodnikiem w ręku wskazywała je z dostojnością uczonego: to była świątynia Neptuna, tamta Cerery a ta wreszcie bez żadnych zresztą uzasadnień nazwana została Bazyliką.
Wielkością, trwałością i wdziękiem przewyższały budowle rzymskie. Może Ateny ze swym Akropolem równać się mogły z temi świątyniami w najczystszym stylu doryckim. W świątyni Neptuna wznosiły się wysokie, potężne kolumny, równie zwarte jak drzewka w szkółce: olbrzymie słupy kamienne, na których wspierała się jeszcze wyniosła tabulatura z wydatnemi gzymsami i trójkątnemi frontonami z dwu fasad. Kamień był tej barwy lekkoróżowej, jakiej nabiera w krajach pogodnych, gdzie słońce go złoci wedle woli, a ciemna patyna deszczów nie niweczy jego dzieła.
Śladem starego dozorcy weszli na stopnie świątyni Neptuna, wycięte w lazurowych blokach. Śród czterech rzędów kolumn znajdowało się tam prawdziwe sanktuarjum, „cella“. Odgłos kroków zwiedzających na płytach posadzki spłoszył całe gromady stworzeń, zażywających drzemki na słońcu.
Obecne mieszkanki miasta, olbrzymie jaszczurki z zielonkowatemi grzbietami, usianemi w czarne cętki, rozproszyły się we wszystkie strony. W oszołomieniu wpadały pod nogi zwiedzającym. Doktorka podniosła suknię, by się o nią nie ocierały i maskowała strach wybuchami nerwowego śmiechu.
Nagle Freya krzyknęła i palcem wskazała na podstawę starożytnego ołtarza. Hebanowo-czarny wąż z czerwonemi plamkami na grzbiecie wił się po głazach z majestatyczną flegmą. Marynarz podniósł laskę do góry, nim jednak zdążył uderzyć, poczuł, jak dwie ręce chwyciły go nerwowo za ramię. Tuliła się doń Freya, pobladła na twarzy, z oczyma nagle błagalnemi i pełnemi obaw.
— Nie, nie, kapitanie! Proszę mu dać spokój!
Ulises drgnął pod tem dotknięciem ciała kobiecego. Wonne tchnienie musnęło mu twarz. Radby był trwać tak długo. Ale Freya się odsunęła odeń i podeszła ku wężowi, nawołując go scicha i wyciągając doń ręce, jak gdy się chce pogłaskać jakieś domowe zwierzątko. Po chwili wąż znikł w szczelinie między dwiema płytami. Doktorka, która uciekła na ten widok aż na najniższy stopień, poczęła teraz nawoływać Freyę i skłoniła ją do zejścia.
Napastliwy gest kapitana wzbudził we Frei jakąś nerwową urazę. Twierdziła, że wie, co to za wąż. Było to najniewątpliwiej bóstwo umarłej świątyni, które przybrało tę postać, by żyć śród ruin. Wąż ten musiał liczyć dwadzieścia stuleci. Z winy Ferraguta Freyą nie mogła go wziąć do rąk... Byłaby z nim porozmawiała... Miała zwyczaj rozmawiać z wężami...
Ulises miał już w sposób dość twardy sformułować swe wątpliwości co do równowagi duchowej towarzyszki wycieczki, gdy przerwała mu doktorka.
Patrzyła na łąkę, zarosłą akantami i paprociami, skąd słychać było ćwierkanie koników polnych. Ta dzika roślinność budziła w niej wspomnienia róż z Paestum, opiewanych przez poetów starożytnego Rzymu. Przytoczyła nawet kilka wierszy łacińskich i przetłumaczyła je, by słuchacze mogli się dowiedzieć, że róże w tej krainie kwitły dwa razy do roku.
Spacerowali tak w ciągu dwóch godzin w obrębie obwarowań miejskich, zwiedzili szczątki ulic, ruiny amfiteatru, Bramę Złotą, wychodzącą na drogę, wzdłuż której ciągną się groby. Bramą Nadmorską weszli na mury, szańce z bloków wapiennych, jakie się jeszcze ostały na przestrzeni pięciu kilometrów. Morze, które z nizin wydaje się wąską wstęgą z lazuru, teraz było olbrzymie i rozsłonecznione; było to wielkie pustkowie wodne, na którem nie było widać ani jednego pióropusza dymu, ani jednego żagla — wszechwładna dziedzina mew.
Doktorka kroczyła naprzód, przeglądając stronice swego przewodnika. Poza nią Ulises pod wpływem niedawno odczutych wrażeń zbliżył się ku Frei.
Podbój tej kapryśnej kobiety o niezależnym sposobie bycia wydał mu się przedsięwzięciem nietrudnem. „Rzecz zrobiona, kapitanie!“ Szybkie triumfy, jakie odnosił był w swych podróżach, nie zezwalały na żadne wątpliwości. Dość było, że widział uśmiech wdówki, jej oczy płomieniste, kokieteryjny wyraz o lekkim odcieniu przebiegłości, jakim odpowiadała na jego pełne galanterji niedomówienia. „Dalej, wilku morski!“ Wziął ją za rękę, słuchając, co mówi o piękności pustynnego morza, a ręka bez protestu pozwoliła na uścisk pieszczotliwy palców. Doktorka była daleko; on zaś, z westchnieniem pełnem hipokryzji, otoczył wolnem ramieniem kibić Frei i pochylił się ku jej szyi, jakby chcąc ucałować sznur pereł.
Mimo, iż był silnym, odepchnięto go gwałtownym gestem; Freya, już wyzwolona z objęcia, o dwa kroki odeń, patrzyła nań z wyrazem oczu tak wrogim, jakiego jeszcze dotąd nie widział.
— Bez tych dzieciństw, kapitanie! Ze mną to nie prowadzi do celu... Traci pan czas napróżno.
I nie dodała ani słowa więcej. Chłód jej i niemowność przez całą resztę wycieczki dały marynarzowi do zrozumienia, do jakiego stopnia się pomylił. Próżno usiłował się znaleźć u jej boku; manewrowała zawsze tak, by doktorka wciąż była między nimi.
Wróciwszy na stację, schronili się przed słońcem do niewielkiego saloniku o kanapkach, pokrytych zakurzonym pluszem. W oczekiwaniu na pociąg Freya dla rozrywki wydobyła z torebki papierosa ze złoconym końcem; wnet potem opjumowany dym z egipskiego tytoniu począł się lekkiemi zwojami unosić ku górze śród pasem słonecznych, przedostających się przez zamknięte zazdrostki.
Ferragut, który wyszedł był dowiedzieć się o godzinę nadejścia pociągu, przystanął w progu zdumiony, widząc, z jakiem ożywieniem obie panie rozmawiają po... niemiecku. Spostrzegłszy marynarza, przeszły niezwłocznie na angielski.
Chcąc się wmieszać do rozmowy, kapitan zapytał Frei, ile znała języków.
— Bardzo niewiele: Osiem zaledwie. Doktorka zna ich zapewne ze dwadzieścia. Zna języki ludów, jakie już od szeregu wieków nie istnieją.
Młoda kobieta wyrzekła słowa te z taką powagą, jakby z ust jej nazawsze już miał zginąć ów uśmiech, co w błąd wprowadził Ferraguta.
W pociągu jednak zrobiła się bardziej towarzyska i wkrótce znikł już ów obrażony wyraz twarzy. Wkrótce już mieli się rozstać. Co do doktorki, to ta wydawała się coraz nieprzystępniejsza w miarę, jak się zbliżali do Salerno. Ogarniał ją ów chłód, jakim tchną częstokroć jednodniowi towarzysze podróży, gdy zbliża się godzina rozstania na zawsze.
Słowa padały smutne, bez echa, jak kawałki lodu. Za każdym obrotem kół majestatyczna pani coraz bardziej grążyła się w rezerwę i milczenie. Powiedziała już wszystko: zostać miała w Salerno z towarzyszką, by stamtąd udać się na wycieczkę powozem wzdłuż pobrzeża zatoki. Potem pojechać miały do Amalfi, a noc spędzić w Ravelio, średniowiecznem mieście, gdzie Wagner mieszkał w ciągu kilku ostatnich miesięcy życia, nim nie umarł w prowincji Weneckiej. Wreszcie po drugiej stronie zatoki Neapolitańskiej zatrzymać się miały w Sorrento; być może pojada też na Capri.
Ulises miał już powiedzieć, że tam właśnie miał się również udać, ale się bał doktorki. Freya, jakby odgadując jego smutek, chciała go pocieszyć.
— To króciutka wycieczka. Trzy dni zaledwie. Niebawem będziemy w Neapolu.
W Salerno pożegnanie było krótkie. Doktorka nie powiedziała nawet Ulisesowi, gdzie mieszkają. Zdaniem jej, znajomość ich już się kończyła.
— Zobaczymy się niewątpliwie, — rzekła lakonicznie. — Tylko góra z górą się nie zejdzie.
Młodsza z pań była rozmowniejsza; wymieniła też hotel na wybrzeżu Santa Lucia, w jakim mieszkały.
Stojąc już na stopniu wagonu, Ulises patrzył za odchodzącem; Freya, nim znikła mu z oczu, odwróciła się, przesyłajcie Ferragutowi blady uśmiech. Potem podniosła lewą dłoń i pogroziła mu palcem, Jakgdyby był małem, krnąbrnem i nazbyt śmiałem dzieckiem.
Pozostawszy sam w przedziale wagonu, jaki unosił ku Neapolowi wspomnienia po nieobecnej i zapach jej perfum, Ulises poczuł się zniechęconym do głębi; życie wydało mu się nagle bez treści i bez uroku.
Na „Mare Nostrum“ przybył w straszliwym nastroju. Rozkapryszony był i wprost nie do zniesienia; skarżył się na Toniego i na dwóch innych oficerów, że nie dość przyśpieszali naprawę statku. W chwilę potem oświadczył znów, że niema czego się spieszyć, bo trzeba, by praca wykonana była dokładnie.
To też po dwóch dniach załoga odetchnęła z ulgą na wiadomość, że kapitan zamierza się przenieść na ląd. Statek był rzekomo w punkcie niedogodnym, zbyt blisko od miejsca, gdzie wyładowywano węgiel. Podniesiono przytem tył parowca ponad wodę, by móc naprawić śrubę. Robotnicy zmieniali uszkodzone blachy i hałasowali, waląc młotami, w straszliwy sposób.
A skoro już trzeba była czekać zgórą miesiąc, Ferragut powinien był raczej zamieszkać w hotelu». Wysłał więc rzeczy do „Albergo Partenope“ na wybrzeżu Santa Lucia. Był to hotel, jaki mu Freya wskazała.
Wyzbyć się pięciolirowego banknotu — zadatku na poczet należności za pewne informacje — było pierwszym czynem Ferraguta, skoro się tylko zainstalował w pokoju, z którego widział w obramowaniu okna lazur zatoki. Służący hotelowy, brunet i wąsacz wysłuchał go z uwagą, z gotowością do usług zawodowego stręczyciela; wreszcie opis Ferraguta pozwolił mu się domyśleć, o kogo chodziło. Panią tą była „signora“ Talberg. Wyjechała właśnie, ale wrócić miała lada chwila.
Ulises, pewien, że nie będzie wyczekiwać napróżno, spędził dzień w zupełnym spokoju. Spoglądał z balkonu na zatokę. U stóp jego rozesłała się wyspa dell’Uovo, którą most łączył ze stałym lądem. W starożytnym zamku, jaki kazał wznieść wice-król don Pedro toledański, koszarowali bersaljerzy. Było to wielkie skupisko potężnych ciemnoczerwonych wież, cisnących się jedna do drugiej na owej niewielkiej wysepce.
Trąbki bersaljerów weseliły kapitana, jakby miały być zapowiedzią triumfalnego wjazdu. „Przyjedzie, przyjedzie lada chwila...“ Patrzał na górę o dwu szczytach na wyspie Capri, zamykającą zatokę niby przylądek i na wybrzeże Sorrento, strome jak mur prostopadły. „Tam jest obecnie!“ Poczem z rozmiłowaniem w oczach wpatrywał się w stateczki, uwijające się po olbrzymiej kruży lazurowej, za któremi rozwłóczyły się trójkątne pasma pian. Jednym z nich powracała Freya.
Pierwszy dzień był ze złota i z nadziei. Słońce lśniło na niebie bez chmur; zatoka zdała się płonąć w ogniu, powietrze było nieruchome; najmniejszy podmuch nie marszczył powierzchni wód; pióropusz dymów ponad Wezuwjuszem wznosił się ponad widnokręgiem prosty i smukły; rzekłoby się pinja z białych oparów. U stóp balkonu coraz to się pojawiał grajek wędrowny: śpiewał zmysłową barkarolę lub serenadę miłosną. A ona nie przyjechała.
Dzień drugi był ze srebra i z rozpaczy. Mgły były ponad zatoką; słońce wydawało się czerwonym kręgiem, w który się można było wpatrywać jak na dalekiej północy; góry się spowiły w ołów; chmury przesłoniły stożek wulkanu; morze wyglądało jakby ze spiżu, a zimny wiatr wydymał na kształt żagli suknie kobiet i płaszcze, zmuszając spacerujących do ucieczki pod dach. Grajkowie chronili się pod murem od gwałtownych podmuchów z nad morza. „Umrzeć, ach, umrzeć dla ciebie...“ zawodził jakiś baryton przy akompanjamencie harfy i skrzypiec... I przyjechała!
Gdy służący zawiadomił Ulisesa, że „signora“ Talberg już wróciła do siebie, marynarka ogarnął nagle szalony niepokój. Co powie Freya, gdy się dowie, że zamieszkał w tym samym hotelu.
Skoro go tylko zawiadomiono o śniadaniu, zeszedł do sali jadalnej. Idąc ku swemu stolikowi, przyglądał się wszystkim po kolei gościom, jacy go już tam wyprzedzili. Freya się spóźni niewątpliwie: ledwie wróciła, musi się więc nieco odświeżyć.
Jadł bez apetytu, utkwiwszy oczy we drzwi o wielkich witrażach, wyobrażających barki, ryby i mewy. Za każdym razem, gdy otwierały się owe wielobarwne podwoje, kęs nieprzełknięty stawał mu w gardle. Długo, powoli pił kawę: nie przyszła.
Wróciwszy do siebie, zadzwonił na służącego i począł się go wypytywać. „Signora“ nie jadła śniadania w hotelu; „signora“ wyszła właśnie, gdy był w sali jadalnej. Ale zobaczy ją niewątpliwie wieczorem.
Podczas obiadu podobnie się niepokoił; za każdym razem, gdy po drugiej stronie witraży dostrzegał zamgloną sylwetę kobiecą, zdawało mu się, że to była Freya.
Przez długi czas przechadzał się po przedsionku, żując ze wściekłością cygaro. Wreszcie zdecydował się zagabnąć portjera, którego chytrą, czarniawą twarz widać było z poza pulpitu ponad błękitnemi wyłogami, zahaftowanemi w złote klucze. Człowiek ów widział wszystko, rozumiał wszystko, choć stale wyglądał na zaspanego.
Na widok podchodzącego Ferraguta zerwał się, jak pociśnięty sprężyną: zdawało się, że dosłyszał szelest banknotu. Informacje były zupełnie ścisłe: „Signora Talberg rzadko jada w hotelu. Ma znajomych, którzy mieszkają w dzielnicy. Chiaia. Spędza tam prawie całe dnie. Niekiedy nawet nie wraca na noc do hotelu“. I siadł, chowając w zaciśniętej dłoni banknot, którego wartość przeczuł, nim go dojrzał.
Po źle przespanej nocy Ulises wstał z postanowieniem doczekania się Frei przy wejściu do hotelu. Pierwsze śniadanie zjadł na stoliczku w przedsionku i zaczął czytać gazetę; wnet jednak musiał się wynieść, wygnany tumanami kurzu, wzniecanego przez służących, zamiatających podłogę i trzepiących dywany.
Skręcił w długą „via Partenope“ i szedł tarasem, wychodzącym na morze; udawał, że obchodzi go niesłychanie wszystko, co spostrzega, ale nie tracił z oka wejścia do hotelu. Przystawał przed sklepikami przekupni ostryg, przyglądał się każdej po kolei łódce motorowej. łodziom rybackim, goeletom[27] przybrzeżnym, żaglowcom pasażerskim, jakie stały na kotwicy w malutkim porcie wyspy dell’Uovo; na długą chwilę przystanął, wpatrując się w łagodne fale, roztrącające lekkie koronki pian o głazy mola, przyglądając się rybakom z długiemi wędkami, zapuszczonemi w lazur wody.
Nagle spostrzegł Freyę, idącą aleją po stronie domów. I ona z kolei go poznała i stanęła u wylotu jednej z przecznic, wahając się, czy iść dalej, czy zniknąć w głębi Neapolu. Wreszcie przeszła na drugą stronę i ze spokojnym uśmiechem podeszła ku Ferragutowi. Zdaleka już witała go jak przyjaciela, którego obecność bynajmniej nie dziwi.
Ta pewność siebie zbiła kapitana z tropu. Podali sobie ręce. Ona zapytała go z całym spokojem, Co tu robił, przyglądając się falom. Czy naprawa statku posuwała się naprzód?
— Niechże pani przyzna jednak, że obecność moja tutaj panią zdziwiła, — rzekł Ferragut nieco poirytowany tym spokojem. — Niech pani przyzna, że nie spodziewała się pani mnie tu napotkać.
Freya uśmiechnęła się znowu z wyrazem jakby łagodnego politowania.
— Ależ to zupełnie zrozumiałe, że pana tu spotykam. Jest pan przecież u siebie, w pobliżu swego hotelu.
Zatrzymała się na dłuższą chwilę, jakby chcąc się rozkoszować zdziwieniem kapitana. Wreszcie dodała:
— Znalazłam wczoraj pańskie nazwisko, przeglądając listę gości hotelowych. Mam ten zwyczaj. Lubię wiedzieć, kim są moi sąsiedzi.
— I dlatego nie zeszła pani do sali jadalnej!
Ulises zadał to pytanie, przypuszczając, że odpowie na nie przeczeniem. Nie mogła przecież odpowiedzieć inaczej przez zwykłą choćby grzeczność.
— Tak, dlatego, — odrzekła Freya poprostu. — Domyśliłam się, że pan na mnie czeka, że szuka pan spotkania i nie chciałam wchodzić do sali jadalnej. Uprzedzam pana zresztą, że zawsze tak będę postępować.
Ulises głośno się zadziwił. Żadna z kobiet nie powiedziałaby mu tego tak szczerze.
— Pańska obecność tutaj tem mniej mnie zresztą zdziwiła, — ciągnęła dalej, — żem jej była pewna. Znam wybornie owe niewinne wybiegi mężczyzn... Nim wyszłam, przyglądałam się z okna, jak pan spacerował tam i z powrotem.
Ferragut patrzył na nią zdziwiony i rozczarowany.
— Mogłam się była wyśliznąć którąkolwiek z przecznic, gdy pan był zwrócony do mnie tyłem. Widziałam pana, nim mnie pan zdążył spostrzec. Ale nie lubię fałszywej sytuacji na czas dłuższy. Lepiej będzie, jeśli sobie powiemy całą prawdę. W tym celu właśnie wyszłam tu na spotkanie.
Instynktownie zwróciła głowę ku hotelowi. Portjer stał w progu, udając, że z ogromnem zajęciem patrzy na morze. Niewątpliwie, im właśnie się przyglądał.
— Chodźmy, — rzekła Freya. — Odprowadzi mnie pan trochę; porozmawiamy; potem się pan ze mną pożegna... Może rozstaniemy się jako ludzie bliżsi sobie, niż dotychczas.
Szli w milczeniu przez „via Partenope“ aż ku ogrodom na wybrzeżu Chiaia. Hotelu już nie było widać. Ferragut chciał podjąć nanowo rozmowę, nie wiedział jednak dobrze, od czegoby zacząć. Bał się wydać śmiesznym. Ta kobieta przejmowała go lękiem.
Przypatrując się jej, zdał sobie sprawę, jak głębokie zmiany zaszły w jej ubiorze. Freya nie była już ubrana w ów ciemny kostjum angielski, w jakim ją widział za pierwszem spotkaniem. Miała na sobie suknię atłasową, biało-niebieską, na barkach zaś wspaniałe futro. Zamiast czarnego woreczka, jaki miała w podróży, pieściła teraz w ręku niezwykle cenną złotą sakiewkę. W uszach miała dwa wielkie kwadratowe szmaragdy, na palcach — około pół tuzina brylantów, sypiących w świetle słonecznem skry tęczowe. Z za wycięcia stanika widać było naszyjnik z pereł. Był to przepych bogatej artystki, noszącej wszystkie kosztowności, jakie posiada; kobiety, kochającej się w klejnotach, nie mogącej żyć bez nich, bez strojenia się w nie, skoro tylko wstanie z łóżka i to bez względu na godzinę jak i na wskazówki dobrego smaku.
Ferragut jednak nie był w stanie dostrzec niewłaściwości tego przepychu. Wszystko w niej wydawało mu się czarującem.
Sam nawet nie wiedząc jak, zaczął mówić. Zadziwił go dźwięk własnego głosu; powtarzał wciąż to samo coraz to innemi słowami. Myśli, choć rozproszone, skupiały się przecie wciąż dokoła twierdzenia, powtarzanego po stokroć razy: kochał, głęboko kochał Freyę.
Ta szła dalej w milczeniu. Wyraz litości dojrzeć było można w oczach jej i na wargach. Jej dumę kobiecą głaskało mile to, że ów mężczyzna, pełen siły, bełkotał coś, zmieszany jak dzieciak. A jednocześnie niecierpliwiła ją monotonia jego słów.
— Nie potrzebuje pan mówić dalej, panie kapitanie, — przerwała wreszcie. — Zgaduję wszystko, coby mi pan mógł jeszcze powiedzieć; zresztą już tylekroć razy słyszałam to, co mi pan powiedział: „Nie sypia pan, jeść pan nie może, żyć pan nie może; a wszystko to z mojej winy“. Istnienie pańskie stanie się niemożliwością, jeśli pana nie będę kochała. Jeszcze parę zdań, a pocznie mi pan grozić, że się pan zestrzeli, jeśli się panu nie oddam... Jakaż to stara piosnka! Wszyscy to powtarzają. Niema chyba stworzeń, bardziej pozbawionych oryginalności, niż mężczyźni, gdy czegoś zapragną...
Byli teraz z jednej z alej spacerowych. Poprzez palmy i magnolje widać było po jednej stronie rozsłonecznioną zatokę, po drugiej — przepyszne gmachy na wybrzeżu Chiaia. Malcy w łachmanach biegli dokoła nich, goniąc się wzajem...
— A więc, zakochany wilku morski, — ciągnęła Freya, — niech pan nie sypia, nie jada, niech się pan zabije, jeśli taki kaprys przyjdzie panu do głowy: ja pana kochać nie mogę, nie będę pana kochała nigdy. „Lasciate ogni speranza!“[28] Życie nie jest wieczną tylko zabawką, ja zaś mam inne sprawy na głowie, daleko ważniejsze, które mi cały czas pochłaniają.
Mimo śmiech figlarny, jaki tym słowom towarzyszył, Ferragut wyczuł w nich stanowczość bezwzględną.
— Wszystko więc będzie napróżno? — rzekł ze zniechęceniem. — Nawet, gdybym się zdobył na najwyższe poświęcenia? Nawet, gdybym pani dowiódł, że ją kocham, jak jeszcze nigdy nie kochano?
— Wszystko napróżno, — odrzekła szczerze, nie przestając się uśmiechać.
Podeszli do niewielkiej świątyni — kilku białych kolumienek i kopuły — okolonej kratą. W centrum widać było popiersie Wirgiljusza: olbrzymią głowę o nieco kobiecej urodzie. Freya przystanęła.
— Tu i ani kroku dalej, — rozkazała. — Pójdzie pan swoją drogą. Co do mnie, ja wracam na Chiaię. Nim się jednak rozstaniemy w zgodzie, jak przyjaciele, da mi pan słowo, że nie będzie mnie pan śledził, że nie będzie mnie pan prześladował miłosnemi wynurzeniami, że nie będzie pan wtrącał się do mego życia.
Ulises nie odpowiadał. Pochylił głowę przygnębiony. Rozczarowanie potęgowała teraz boleść zranionej miłości własnej. Tyle sobie przecież obiecywał po owem pierwszem spotkaniu sam-na-sam!
Freyę żal zdjął na widok tego smutku.
— Niech pan nic będzie dzieckiem... To przejdzie. Proszę myśleć o swoich sprawach, o rodzinie, wyczekującej pana tam, w Hiszpanji... A wreszcie, na świecie przecież tyle jest kobiet. Nie jestem bynajmniej jedyna...
Ferragut jednak jej przerwał. Przeciwnie, była jedyną, jedyną! I powiedział to z takiem przekonaniem, że znów uśmiechnęła się z wyrazem politowania.
Natarczywość Ulisesa poczynała ją już irytować.
— Panie kapitanie, znam pana dokładnie. Jest pan egoistą, jak wszyscy mężczyźni Statek pański wskutek uszkodzeń musi stać w porcie; przez miesiąc musi pan tu czekać na lądzie; spotyka pan w drodze kobietę, która popełniła głupstwo, przypominając panu poprzednią znajomość; powiada więc pan sobie: „Wspaniała sposobność zabicia nudów wyczekiwania“. Gdybym panu uwierzyła i uległa pańskim zachciankom, za kilka tygodni, gdy już statek byłby gotów, bohater mej miłości, paladyn moich snów puściłby się na morze, rzucając mi, jako ostatnie pożegnanie: „Bywaj zdrowa, idjotko!“
Ulises zaczął protestować z energją. Nie; on pragnął, by statku nigdy nie naprawiono; z niepokojem liczył upływające dnie. Jeśli tego trzeba będzie koniecznie, wyrzeknie się „Mare Nostrum“ i nazawsze pozostanie w Neapolu.
— A cóżbym ja tu robiła w Neapolu? — przerwała Freya. — Jam tu ptakiem przelotnym, jak i pan. Niechże pan idzie swoją drogą, rekinie pijany miłością, i niech mi pan pozwoli, bym i ja swoją poszła. Niech pan sobie wyobrazi, że jesteśmy, dwiema łodziami, co się spotkały na jasnem morzu i wymieniają sygnały powitalne, życząc sobie wzajem powodzenia i rozstają się z sobą następnie, by, się nigdy więcej już może nie spotkać.
Ferragut potrząsnął głową przecząco. To tak być nie może. Nigdy się nie pogodzi z tem, by ją na zawsze już miał stracić z oczu.
— Wydaje mi się pan sympatycznym, kapitanie, — odparła Freya, — ale skończy się to tem, że zacznę pana nienawidzieć. Słyszy pan, nieznośny argonauto? Znienawidzę pana, bo nie postępuje pan jak przyjaciel, bo mówi mi pan tylko o jednej i tej samej rzeczy, bo jest pan postacią, jakby, wyciętą z romansu; jest pan przedstawicielem rasy łacińskiej, może niezmiernie zajmującym dla innych kobiet, dla mnie jednak wprost nie do zniesienia.
Twarz jej skurczyła się w wyrazie jakby wzgardy i politowania.
— Ach, ta rasa łacińska! Wszyscy wy jesteście tacy sami: Hiszpanie, Włosi, Francuzi! Wszyscy zrodzeni do tego samego. Ledwie napotkają kobietę, godną pożądania, już poczytywaliby sobie za ujmę, gdyby się nie domagali jej miłości i wszystkiego, co poza tom idzie... A czyż mężczyzna i kobieta nie mogą być poprostu przyjaciółmi? Czyżby pan nie mógł być mym bardzo serdecznym kolegą i traktować mnie, jak swą współtowarzyszkę!
Ferragut zaprotestował z całą energją. Nie, nigdyby nie mógł. Kochał ją, a jeśli odepchnięto go z takiem okrucieństwem, to miłość wzrośnie tylko tem bardziej. Był tego pewien.
Frei głos zadrżał i począł świszczeć, jak cięcie biczem. W oczach zalśniły jej jakieś złe błyski. Popatrzyła na swego towarzysza, jak na wroga, któremu życzyć mogła śmierci.
— Dobrze więc, niechże pan wie. Nie cierpię mężczyzn: nie cierpię ich, bo ich znam. — Życzę im wszystkim śmierci, wszystkim!... Możebym uczyniła wyjątek dla pana!... Z całą swą arogancją junacką jest pan naiwny jak dziecko. Sądzę, że mógłby pan zasypać kochaną kobietę kłamstwami wszelkiego rodzaju, ale kłamstwami, w które pan sam wierzyć poczyna... Inni jednak, ach, ci inni... jakżeż ja ich nienawidzę!
Patrzała na biały gmach Akwarjum, przeglądający z poza kęp drzew.
— Chciałabym być, — ciągnęła w zamyśleniu — jednem z tych stworzeń morskich, pożerających podobne sobie stworzenia i niweczących wszystko, cokolwiekbądź napotykają po drodze.
Ulises zapytywał się w duchu, czy nie zakochał się wypadkiem w obłąkanej. Niepokój jego, zdziwiony, pytający wyraz oczu przywróciły Frei przytomność umysłu:
— Żegnam pana, panie kapitanie. Proszę mnie już nie wyciągać więcej na słowa, gotów pan zwątpić, bym była przy zdrowych zmysłach... Teraz wie pan: jesteśmy przyjaciółmi i nic pozatem. Niech pan nie myśli nawet o niczem więcej. Proszę mi dalej nie towarzyszyć. Zobaczymy się jeszcze... Odszukam pana sama... Żegnam pana.

Ferragut pozostał, choć miał ochotę iść za nią. Ona zaś poszła szybko, jakby chcąc uciec od słów, wypowiedzianych poprzed malutką świątyńką poety.

AKWARJUM NEAPOLITAŃSKIE.

Wbrew przyrzeczeniu Freya nie zrobiła nic, by spotkać znów marynarza. „Zobaczymy się jeszcze... Odszukam pana sama...“ Tymczasem jednak Ferragut krążył dokoła hotelu w nadziei, że ją może spotka.
— Cóż za głupstwa wygadywałam owego rana! Co też pan sobie o mnie pomyślał? — rzekła, spotkawszy się z nim po raz pierwszy oko w oko.
Spotykali się zawsze pomiędzy via Partenope a posągiem Wirgiljusza, jednak spotkania te niecodzień bynajmniej się powtarzały. Ulises spędza i poranki na wyczekiwaniu przed sklepikami przekupni ostryg, gdy grajkowie uliczni wyśpiewywali niezmęczenie przed zamkniętemi oknami hotelowemi arje swe przy akompanjamencie mandolin.
Zniecierpliwiony Ulises wracał wreszcie do hotelu: tu uciekał się do światłych wskazówek portjera. Ów, zachęcony szelestem banknotu, poczynał się telefonicznie wypytywać służących z wyższych pięter. Następnie ze smętnym, pełnym współubolewania uśmiechem, jakby zasmucony własnemi słowy, oświadczał: „Signory niema w hotelu. Signora spędziła noc poza domem“. I Ferragut, wściekły, ruszał do siebie.
Niekiedy szedł na statek, by zobaczyć, jak daleko postępuje napraną; wyborny pretekst do spędzenia złego Humoru na bliźnich. To znów udawał się do ogrodu w stronie Chiai tą samą drogą, którędy szedł wówczas razem z Freyą. Spodziewał się, że ujrzy ją lada chwila...
Gdy wreszcie po długiem wyczekiwaniu już go rozpacz miała ogarnąć, łudził się jeszcze, zwracając oczy ku białemu gmachowi Akwarjum. Freya mu o nim wspominała. Częstokroć przesiadywała tam całemi godzinami, przyglądając się życiu stworzeń morskich.
Ferragut mrużył oczy, wszedłszy nagle z zalanego słońcem ogrodu w mroczne, wilgotne galerje.
Szedł między dwoma rzędami prostokątnych, w górę idących basenów, których wnętrza widać było poprzez grube szyby. Z dwu ścian, z góry oświetlonych promieniami słońca, padała zielonkawa poświata. Na twarzach zwiedzających kładły się niby barwy umarłych: zdawało się, jakby szli poprzez podmorskie przełęcze. Wodę ledwie się rozróżniało w basenach. Była to raczej poza szybami jakby przedziwna atmosfera, we snach widywane przestworza, po których snuły się w górę i w dół barwne twory. Tylko srebrne kuleczki, dobywające się z ich oddechów, przypominały, że tam, poza szybami jest woda. W górze owych zagród wodnych świetlista atmosfera drżała od rozprysków przejrzystego pyłu. To woda morska z wtłoczonem w nią powietrzem lała się w kryształowe przegrody, odświeżając środowisko, w jakiem żyć mogli jedynie mieszkańcy Akwarjum.
Kapitan, zwiedziwszy wszystkie po kolei galerje, w których nie dostrzegł nikogo prócz rzadkich przechodniów i stworzeń morskich poza jasne mi szybami, — popadał w głębokie zniechęcenie. Jeszcze jeden dzień stracony!
— Nie przyjdzie!
Wieczorem bezwiednie niemal szedł ku Chiai. Przyglądał się wszystkim z kolei staroświeckim budowlom o magnackim wyglądzie. Były to wielkie domy czerwonawej barwy, wzniesione za czasów wice-króli hiszpańskich, albo też pałace zbudowane za panowania Karola III.
Ulises przypuszczał, że spotka umiłowaną, przechodzącą w pobliżu tych domostw odnajmowanych teraz całemi piętrami, z zawieszonemi obecnie ponad bramami szyldzikami biur lub składów. Zapewne w jednym z tych gmachów mieszkała owa rodzina, przyjaźniąca się z Freyą.
W chwilę potem znów opanowywało go wahanie na widok białych nowych domów, odcinających się od ogólnego tła dostojnej dzielnicy... doktorka mogła przecież mieszkać tylko w takim tegoczesnym budynku, odpowiadającym wszystkim wymaganiom zdrowotności. Ale nie śmiał się dopytywać nikogo i szedł w swoję drogę, drżąc z obawy, by go nie oglądano z okien.
Wreszcie zrzekał się przedsięwzięcia, — tyle jest przecie ulic na Chiai, — i błądził tylko bez celu... Signora Talberg chytrzejsza jednak była ponad wszelką przebiegłość: o znajomych jej niczego się nie sposób było dowiedzieć.
Nazajutrz rano kapitan znów czatował na miejscu przechadzki, w pobliżu białego Wirgila. Próżny trud. O dziesiątej poszedł znów do Akwarjum, jakby wiedziony jakąś niejasną nadzieją:
— A może dzisiaj przyjdzie!...
Przesądny, jak wszyscy zakochani, wyszukiwał ulubione zakątki Frei, jakby przypuszczając, że zmusi ją tem, by nadeszła.
Pociągały ją zwłaszcza przegrody mięczaków. Przypominał sobie, że Freya często mu o nich mówiła. Z pośród nich zaś ciekawiła ją przedewszystkiem przegroda, opatrzona numerem piętnastym, dziedzina wyłączna mątw. Jakiś mu głos niejasny szeptał w duchu, że przed tym basenem rozegrać się musi jedno z najdonioślejszych w jego życiu wydarzeń. Za każdym razem, gdy zwiedzała Akwarjum, obecna była zawsze podczas karmienia tych odrażających, żarłocznych stworzeń...
Wyczekując na przypuszczalne przybycie Frei, kapitan, niby szczur lądowy, z całem zajęciem przyglądał się krwiożerczym polowaniom i pracowitemu trawieniu owych potworów.
Widział niejednokrotnie znacznie większe okazy mątw podczas połowów ryb na pełnem morzu. Teraz zaś, gdy patrzał na sztuczny basen, wyobraźnia malowała mu przed oczyma niezmierne przestworza oceanu. Kamienie, jakiemi dno było wyłożone, wydawały mu się obecnie prawdziwemi skałami podmorskiemi, a on sam — wskutek procesu myślowego, idącego w odwrotnym kierunku — zdawał się sobie samemu tak małym, jak owe drobne ofiary, chwytane potężnemi mackami. Mątwy w Akwarjum wydawały mu się też tak olbrzymich wymiarów, jak owe potworne atramentnice, kryjące się w głębiach niedostępnych oceanów, gdzie ich oczy fosforyzujące jaśnieją w pomroce nakształt zielonawych gwiazd.
Oczom ludzkim owe olbrzymie mątwy nie raczą się ukazywać. Chyba choroba lub walki podmorskie skłonić je mogą niekiedy, przypadkiem do zdradzenia się przed ludźmi ze swem istnieniem. Czasami tylko pływa na falach jedna z owych macek potężnych, odcięta żelazną szczęką którejś z ryb mięsożernych. A i to trzeba dziwnego zbiegu okoliczności, by ów szczątek w olbrzymiej pustyni wodnej znalazł się właśnie przed dziobem nie spieszącego się żaglowca...
Książę Monako, wielki mistrz oceanografji, dokonał w czasie swych wypraw pewnych odkryć, dzięki którym uwierzył bezwzględnie w istnienie tych mątw-olbrzymów. Dnia pewnego wyłowiono mackę mątwy, mierzącą osiem metrów. Czasem znów, gdy się rozpruje brzuch rekina, zdać sobie można sprawę z przepotężnych rozmiarów ich przeciwników.
Potworne a krótkie walki mącą istotnie śmiertelnemi wirami czarne, fosforyzujące wody o tysiące siągów[29] pod powierzchnią. Rekin opada w dół, wabiony smakowitą zdobyczą, jaką stanowi to stworzenie bez kości, z mięsa jedynie złożone, a tony ważące całe. Podróż tę odbywa możliwie jaknajszybciej, bo nie zniósłby przez czas dłuższy potwornego ciśnienia otchłani. I rozpoczyna się walka, krótka a śmiertelna, pomiędzy dwoma krwiożerczymi zapaśnikami, walczącymi o panowanie w otchłaniach oceanicznych. Szczęki mierzą się ze ssawkami. Potężne ostre zęby usiłują uchwycić fosforyzującą galaretowatą masę, wyślizgującą się i wymykającą. Ciosom łba, tak okropnym jak uderzenia tarana, przeciwstawiają się smagania macek, większych i cięższych niż trąba słonia. Niekiedy żarłacz pozostaje już nazawsze w głębinach, omotany kłębowiskiem miękkich wężów, wsysających go z powolną lubością; to znów wraca pod powierzchnię ze skórą okrytą czarnemi sińcami - śladami po bańkach tak wielkich jak półmiski — ale z błogością w żołądku, wyładowanym galaretowałem mięsem.
Mątwy z Akwarjum neapolitańskiego należały do rodzaju mieszkanek pobliży brzegów morza Śródziemnego; były to ubogie krewniaczki olbrzymich atramentnic, rozświetlających lazurowemi jaśnieniami cmentarne mroki podmorskich otchłani. Mimo jednak, iż stosunkowo były tak niewielkie, niemniej przecież były równie żarłoczne i niszczycielskie, jak tamte, z wiecznie domagająccmi się strawy żołądkami, zdolnemi do wchłonięcia wszystkiego, cokolwiekby żyło w wodzie.
Cały szereg poranków upłynął Ferragutowi na przypatrywaniu się ich zdradliwej nieruchomości, po której nagle następowały mordercze skoki. Znienawidził wreszcie owe potwory dlatego tylko, że zaciekawiały one Freyę. Ich idjotyczne okrucieństwo zdawało mu się jakby odbiciem usposobienia tej niezrozumiałej kobiety, która w chwili nawet, gdy go odpychała, miała w uśmiechu swym lub w intonacji głosu przebłyski niejasnych obietnic, trzymające jeńca na uwięzi.
Męski gniew wstrząsał marynarzem po całodziennem. a bezowocnem poszukiwaniu.
— Jeśli przypuszcza, że mnie tembardziej tom przynęci!.. — wykrzykiwał w duchu. — Nie, dość tego! Pokażę jej, że się bez niej obejdę. Nie zniosę już dłużej tej gry...
Klął w duchu, że już jej nie będzie poszukiwał, i powtarzał, zaciskając pięść:
— Wszystko skończone.
Nazajutrz zrana zaś stał znów na posterunku w pobliżu hotelu, jak i wprzeddzień, potem szedł na spacer a wreszcie wstępował do Akwarjum w nadziei, że ją spotka przed basenem mątw.
I tam ja spotkał istotnie pewnego dnia przed południem. Wracał właśnie ze statku. Jeśli tani wstąpił, to raczej przez przyzwyczajenie, był bowiem pewien, że nie zobaczy o tej porze nikogo prócz dozorców, rozdających właśnie karm rybom.
Oślepiony, mrugał oczyma, znalazłszy się w zielonawej pomroce korytarzy. Wreszcie obrazy poczęły mu się niejasno odbijać na siatkówce i nagle cofnął się wstecz pod wrażeniem niespodziewanego spotkania.
Wątpiąc jeszcze, podniósł dłoń, jakby chcąc przetrzeć oczy. Czyżby to istotnie była ona? Tak, to ona; biało ubrana, oparła się o żelazną barjerę, dzielącą baseny od publiczności. Oczy wlepiła w szybę, zamykającą nakształt drzwi przezroczystych wejście do skalistej pieczary. Przed chwilą właśnie sięgnęła do sakiewki i dala kilką soldów dozorcy, który zawrócił i poszedł w głąb galerji.
— Ach, to pan? — rzekła, spostrzegłszy Ferraguta.
W głosie jej nie było nawet cienia zdziwienia: zdawałoby się, że go przed chwilą pożegnała.
Poczęła się tłumaczyć, co tu robi o tak spóźnionej porze. Oddawna już nie była w Akwarjum. A przecież lubiła swój basen mątw, jak melancholijne samotnice lubią swe klatki z podzwrotnikowemi ptakami.
Ubóstwiała te potwory z poza kryształowej szyby; przed śniadaniem też poczuła nagle niepohamowaną chęć ich zobaczenia. Obawiała się, że dozorcy może niedość obficie je karmią pod jej nieobecność.
— Niech pan zobaczy, jakie one cudne!
Pokazywała na pusty, jak się zdawało, basen. W obumarłej wodzie nie było widać najmniejszego ruchu żywych stworzeń. Ale Ferragut, idąc za wzrokiem Frei i dzięki doświadczeniu, wyniesionemu z poprzednich odwiedzin, dostrzegł przecież trzech mieszkańców wodnej przegrody.
Obdarzone, jak wszystkie z ich rodzaju, zdolnością zmieniania wyglądu — mątwy przeistoczyły się w kamienie. I tylko wytrawne oko mogło je wypatrzeć, ukryte w szczelinach pośród głazów. Gładka ich skóra okryła się naroślami i zmarszczkami a nawet ubarwiła się tym samym, co i sąsiednie kamienie, kolorem. I podobne do trzech występów skalnych wyczekiwały zdradliwie na zdobycz, jakgdyby to było w głębinie morza.
— Zaraz je pan zobaczy w całym ich majestacie, — ciągnęła dalej Freya. — Dozorca zaraz ma im dać jeść... Biedactwa! Nikt się o nie nie troszczy; wszyscy je nienawidzą. Mnie tylko zawdzięczają swe dodatkowe posiłki.
Jakgdyby w przeczuciu pożywienia jeden z tych trzech kamyków drgnął i począł się mienić. Elastyczna jego powłoka się rozciągnęła, pokryła się barwnemi smugami, poczęły po niej przelatywać jakby mgiełki różowe i zielone, sypać się na nią poczęła jakby śnieć migotliwa. Z pośród dwóch fałd błysnęło żółtawe oko okrutne, a bezmyślnie nieruchome, mgława źrenica, podobna do oczu węży. Oko spoglądało w kryształ i zdawało się widzieć coś poza tą ścianą z djamentu.
— Znają mnie! — wykrzyknęła z radością. Freya. — Pewna jestem, że mnie znają!... Najmilsi, najsilniejsi bandyci! — ciągnęła głosem, drżącym z zachwytu. — Ubóstwiam je! Chciałabym je mieć u siebie, jak się miewa złote rybki w czarze kryształowej, móc je karmić ustawicznie i patrzeć, jak umieją pożerać.
Ferraguta ogarnął podobny niepokój, jaki go już raz przejął pewnego ranka przed świątyńką Wirgiljusza.
— Ależ ona jest obłąkana! — powiedział sobie w duchu.
A przecież mimo to obłąkanie pożądał jej z całej mocy. Przesłodki zapach, jakim tchnęła, owiewał go całego. Nie widział tych stworzeń bezgłosych, jakie pływały lub czołgały się tam, w świetlistem przestworzu, poza szybami...
Ona tylko istniała... Głosu jej słuchał jak odległych melodyj: tłumaczyła mu właściwości tych kamieni, przeistaczających się w żywe istoty, owych mas, co pęcznieją, by okazać swe organa, a potem nagle chowają je znowu we wnętrzach galaretowego mięsa. Są to jakby maski elastyczne, wewnątrz których jest tylko woda i powietrze.
Zmętniało oko jednego z tych potworów, to błyskające, to znów niknące śród miękkich fałd, nasunęło Frei dawne wspomnienia. Poczęła mówić półgłosem, jakby sama do siebie; nie troszcząc się o Ferraguta, wytrąconego z równowagi dziwacznością jej słów. Spojrzenie mątwy budziło w jej umyśle wspomnienia „Oka Poranku“.
— Cóż to jest owo „Oko Poranku?“ — spytał marynarz.
I znów przeszło mu przez myśl, że Freya musiała być napół obłąkana, gdy się dowiedział, że było to imię oswojonego węża, płazu o grzbiecie, porysowanym w kwadraty, noszonego przez nią niegdyś naksztatt naszyjnika lub bransolety. Działo się to hen, daleko na Jawie. śród wonnych lasów, gdzie za dnia kwitły mieniące się, potworna kwiaty, a nocą gwiazdy fosforyzujące przelatywały z drzewa na drzewo.
Ferragut nic nie odpowiedział. Chciał wiedzieć, co ją skłoniło do udania się na Jawę, na tę tajemniczą wyspę rajską.
— Mąż mój był wojskowym holenderskim, — odrzekła. — Pobraliśmy się w Amsterdamie i pojechałam z nim do Azji.
Ulises się zadziwił. Wszakże mąż jej był uczonym? Zabrał ją przecież z sobą na wyprawę w Andy?
Freya się zawahała chwilę, jakby chcąc skupić wspomnienia; wahanie jednak było krótkotrwałe.
— Słusznie, — rzekła z zupełną swobodą. — Profesor był moim drugim mężem. Dwa razy byłam mężatką.
Kapitan nie zdążył wyrazić swego zdziwienia. U szczytu basenu, ponad kryształową powierzchnią, wysrebrzoną od słońca, przesunął się cień człowieka. Dyla to sylwetka dozorcy. W dole trzy bezkształtne masy poruszyły się. Freya drgnęła z emocji.
Coś padło w wodę i zwolna opadało na dno: kawałek martwej sardynki, z którego woda odrywała drobniutkie włókienka mięsa i złotą łuskę. W potworach rozbudziła się dziwna solidarność. Najbliższy szyby poruszył się nagle jakby za pociśnięciem sprężyny, na kształt pocisku wybuchającego. Skoczył, jedno z ramion przywarło do gruntu, inne wyprostowały się jak snopek węży. Strzęp bezkształtny zmienił się nagle w gwiazdę potworną, wypełnił niemal całą szybę korpusem, wydymającym się z wściekłości, korpusem, który się coraz to malował na zielono, na niebiesko, na czerwono.
Macki chwyciły zdobycz, potem zwinęły się, by ją ponieść do gęby. Stworzenie się poczęło kurczyć, aż przypłaszczyło się stopniowo i rozciągnęło na dnie basenu. Ramiona znikły, widać było tylko drżącą masę, wzdłuż której sunęła zwolna, z końca w koniec, jakby w szeregu fal, nabrzmiałość trawienna.
Żer padał w dalszym ciągu; pozostałe mątwy rzucały się kolejno, rozwijały w gwiazdę, potem kurczyły si? znowu, by trawić zdobycz.
Freya patrzyła na ten ohydny festyn, drżąc i rozkoszy. Ulises czuł, jak się doń instynktownie przyciskała. Chwilami odrywała się odeń gwałtownym, nerwowym wstrząsem.
Oczy jej parokrotnie odwracały się od straszliwego widowiska i wpatrywały się w Ulisesa z dziwnym wyrazem obłędu.
Przez zwarte zęby głosem, przerywanym przez emocję, sławiła krwiożerczość potworów. Żałowała, że sama nie ma ich siły ani okrucieństwa.
Jak na pierwszej ich wspólnej przechadzce pod świątyńką poety ogarnęła ją nagle głucha nienawiść do mężczyzn. Pożądała ich zguby. Mówiła o tem we wstrząsach niemal lubieżnych.
Mątwy, ukończywszy trawienie, poczęły pływać. Wydawały się teraz wiązkami włókien, rozwiniętemi poziomo w zbiorniku. Wyglądem przypominały torpedowce o stożkowatym dziobie, holujące ciężki, długi snop macek. Pod wpływem rozbudzonego głodu snuły się po wodzie we wszystkich kierunkach, szukając coraz to nowych łupów.
Freya zaczęła się oburzać. Dozorca rzucił im tylko martwe łupy. A ona pożądała widoku walki, ofiar, śmierci. Kawałki sardynki zbyt były jałową strawą dla tych bandytów, którym smakował tylko żer, zaprawny mordem!
Mątwy, jakby posłyszawszy te wyrzekania, opadły na piaszczyste dno basenu i poukładały się tam, spłaszczone bez ruchu.
Mały krab, rozpaczliwie przebierający łapami, zaczął teraz opadać na dno, uwiązany na długiej nici.
Freya, drżąc na myśl o bliskiem widowisku, poczęta się znów tulić do Ulisesa.
Skokiem jedna z mątw przekształciła się znów w gwiazdę i ramiona jej wyciągnęły się jak węże, chcąc pochwycić żywą zdobycz. Dozorca, pragnąc przeciągnąć łowy, począł ciągnąć za nić. Próżno jednak. Macki przywarły niezwalczonemi ssawkami do ciała zdobyczy i szarpnęły tak gwałtownie, że nić prysła, jak odcięta nożem: mątwa opadła na dno, pociągając łup swój za sobą;
Freya chciała niemal klaskać w ręce. Zbladła jak płótno. Poprzez odzież Ferragut wyczuwał febryczną ciepłotę jej ciała. Chcąc lepiej widzieć, przechyliła się, dotykając niemal czołem szyby.
Zwikłany snopek ramion, pokrytych nabrzmiałościami ssawek, popychał kraba ku gębie, z której tryskał na skorupę płyn jadowity gruczołów śluzowych, zwalczający jakikolwiekbądź ruch oporu. Wreszcie mątwa zwolna pożarła swą ofiarę.
— Jakież to cudne! — szepnęła Freya.
Dwa inne potwory dostały również kolejno żywy żer, sparaliżowały go naprzód a potem pochłonęły, falując miękkiemi ciałami, mieniącemi się w różnobarwne pasma i plamy.
Wówczas dozorca rzucił kraba, tym razem już nie na uwięzi. Freyą krzyknęła z zachwytu.
Nastąpiło teraz polowanie takie, jakie się odbywa w pełnych okrucieństwa tajniach morza, wyścig o życie, zaguba poprzedzana straszliwym lękiem i wstrząsającą grą wydarzeń. Nieszczęsny skorupiak, przeczuwając niebezpieczeństwo, płynął ku głazom, by się schować w najbliższej szczelinie. Jedna z mątw porwała się poza nim, inne w dalszym ciągu się oddawały trawieniu.
— Ucieknie jej! ucieknie! — krzyknęła Freya, drżąc z przejęcia.
Krab umykał pomiędzy kamienie, kryjąc się za ich występy. Mątwa już nie płynęła; biegła jak stworzenie lądowe, pnąc się po kamieniach i wspierają się mackami. „Była to walka tygrysa szczurem. Krab się już do pół ciała schował w norę, wysłaną mchami, gdy jeden z ciężkich węży opadł mu na grzbiet. Niechybne ssawki wydarły go z kryjówki; w chwilę potem znikł w rojącem się kłębowisku macek.
— A! — westchnęła Freyą, podając się w tył, gotowa, zdawało się, lada chwila zemdleć na łonie Ulisesa.
Ów drgnął, czując jak mu się dokoła ciała zaciskają wstrząsane dreszczem ramiona.
Zachowanie się pól obłąkanej wywarło nań potężne wrażenie.
Wydało mu się. że to potwór z rodzaju tych, jakie były w basenie, lecz bez porównania ogromniejszy, olbrzymia mątwa z głębin oceanów wśliznęła się tu pozań zdradziecko i nagle oplątała go jedną ze swych macek. Czuł, jak uścisk coraz okropniejszy zaciska mu się do pół ciała.
Freya trzymała go w ramionach jak jeńca. Z całych sil obejmowała go za kibić, jakgdyby chcąc przeciąć mu na dwoje potężny korpus.
Nagle przywarła doń twarzą niespodzianym, gwałtownym ruchem, jakgdyby chcąc go ugryźć... Oczy jej rozszerzone, zwilgotniałe od łez, poglądały gdzieś niesłychanie daleko. Może nawet nie widziały marynarza... Usta jej drżące odnalazły usta Ulisesa, owładnęły niemi; wargi ich zwarły się ze sobą.
Był to pocałunek przeciągły, opanowujący, bolesny jak ssawka. Takich wrażeń Ferragut nigdy nie zaznał. Ślina owych ust, wzbierająca aż po zęby, przelała się w jego usta jak słodkie jady. Dziwny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa; oczy mu się zamknęły. Życie zwolna poczęło go jakby opuszczać...
Przeczuwał, że pocałunek ten znaczyć dlań będzie początek nowego życia; że nigdy już nie będzie w sianie oderwać się od tych ust, co jednocześnie kąsają i pieszczą, od tych ust pachnących daleką wonią cynamonu, kadzideł i lasów azjatyckich...

Oddał się tej pieszczocie drapieżnego zwierza z myślą odbiegła gdzieś, ciałem bezwładnem, nakształt topielca, opadającego powoli, powoli w nieskończone otchłanie oceanu.

CZARODZIEJSTWA CYRCE.

Na odgłos kroków powracającego dozorcy twarze ich odchyliły się od siebie, uścisk się rozwikłał. Freya pierwsza odzyskała spokój. W głębi jej oczu tylko snuła się jeszcze ostatnia chmurka, ostatni dymek płomieni, co już zagasły.
— Do widzenia!... Czekają na mnie.
I wyszła z Akwarjum, a za nią Ferragut, drżący cały i coś bełkocący.
Prośby jednak, jakiemi ją zasypał, na nic się nie zdały.
— Dotąd i ani kroku dalej, — rzekła u wylotu jednej z ulic Chiai. — Zobaczymy się. Przyrzekam to panu jaknajformalniej. A teraz proszę mnie opuścić.
I poszła, stąpając krokiem pewnym pięknej łowczyni.
Tym razem dotrzymała przyrzeczenia. Ferragut widywał ją codzień... Spotykali się rankiem w pobliżu hotelu: niekiedy Freya schodziła nawet na posiłek do jadalni hotelowej, co dla Ferraguta, wściekłego zresztą, że zajmował stolik w oddali, równało się pozyskaniu kilku miłych uśmiechów. Ferragut przysięgał, że ją kocha na wieki: Freya drwiła zeń nieustannie... i to było wszystko.
Pani Talberg chciała poznać życie Ferraguta do najdrobniejszych szczegółów, lecz gdy ten pod wpływem podobnej ciekawości zaczął się jej dopytywać o Jawę, o Andy, o jej tam pobyt, otrzymywał wzamian jedynie odpowiedzi wymijające... Zaczął się wreszcie niekiedy dopytywać w duchu, czy scena w Akwarjum nie była poprostu zjawą senną.
Pewnego ramka jedno z pragnień kapitana spełniło się nareszcie. Zazdrosny był o owych nieznanych przyjaciół, z jakimi Freya przebywała. Wprawdzie utrzymywała ona zawsze, że doktorka jest jedyną jej towarzyszką w chwilach, gdy przebywa poza hotelem, ale marynarz temu nie wierzył i zaczął się domagać, chcąc się uspokoić, by Freya wybrała się z nim na dalszą wycieczkę w okolice Neapolu. „Wstąpimy, dodał, do jakiejś miłej trattorii na śniadanie“.
Dnia tego pojechali razem zębatą kolejką na górę Vomero, aż na szczyt, na którym wznosi się zamek świętego Elma i klasztor kartuzów San Martino. Zwiedziwszy muzeum opactwa, pełne pamiątek artystycznych z czasów panowania Burbonów i Murata, wstąpili do pobliskiej trattorii.
Stoły zastawione były na tarasie, skąd roztaczał się widok na Wezuwjusz i na całą zatokę. Przekupień ostryg, szczupły brunet o oczach jak węgle i o olbrzymich wąsach, u wejścia rozłożył się ze swym kramem; zachęcał on do kupna mięczaków o mocnym zapachu, jakie wieźć musiano zapewne trzy do czterech dni tam na szczyt Vomero. Freya zaśmiewała się z typowej urody przekupnia ostryg i z gorących spojrzeń jakie rzucał, przez przyzwyczajenie wszystkim paniom, wchodzącym do jadłodajni... Był to typ naprawdę jakby znalazł dla podróżniczki, lubiącej przygody o zabarwieniu lokalnem.
W głębi zainstalowała się niewielka orkiestra, to akompanjująca jakiemuś tenorowi, to produkująca się sama, znajdując szczególną przyjemność w przeciąganiu melodyj i ilustrowaniu ich gestami o iście neapolitańskiej przesadzie.
Freya, siadając przy jednym ze stołów, pełna była dziecinnej radości. Poprzed nią malowała się odległa panorama miasta, zatoki i przylądków; od tego tła odcinał się wazon kryształowy, pełen kwiatów, na Białym obrusie. Od dwóch tygodni nie wyjechała poza Neapol: tu upoiło ją górskie powietrze. Harfy i skrzypce, siejące w przestrzeń uczucia, akompanjowały im niby przy rozmowie.
Jedli z tym nerwowym apetytem, jaki daje wesołość. O kilka stołów dalej młoda para zapominała o potrawach, by móc zamieniać uścisk rąk. Dwaj lekarze Anglicy ze szpitalnego okrętu pozwalali stygnąć potrawom, malując w szkicownikach z dziecinną a pełną skrupulatności nieudolnością tę samą panoramę, jaka widniała na pocztówkach, wystawionych na sprzedaż u wejścia do restauracji.
Freya wskazała ręka na pękatą, oplecioną w łyczko butelkę. Zaśmiewała się z wstrzemięźliwości Ferraguta, który wodą rozjaśniał czerwonawą czerń włoskiego wina.
— Tak pijać musieli pańscy poprzednicy, argonauci, — mówiła wesoło. — Tak pijał niewątpliwie pradziad pański, Ulises.
I, napełniwszy własnoręcznie kieliszek kapitana, wymierzywszy z przesadną skrupulatnością dozy wody i wina, rzekła ze śmiechem:
— Wychylmy kielichy na cześć bogów.
Święte libacje powtórzyły się jeszcze kilkakroć razy. Marynarz czuł, jak zapada w stan rozkosznej błogości, pełnej ufności i spokoju: zdawało mu się, że ta kobieta już doń należy, że już należy doń niewątpliwie.
Głos Frei przywrócił mu przytomność umysłu:
— Panie Ulisesie, proszę mi mówić o miłości... Od rana mi pan jeszcze nie powiedział, że mnie pan kocha.
Mimo tonu ironicznego posłuchał wezwania i po raz setny zaczął mówić o swej miłości; mówił, jak bardzo jej pragnie. Wino przydawało jego słowom drżenie wzruszenia; skargi orkiestry podniecały jego czułość. Tenor głosem, wezbranym od uczucia, echowo odpowiadającym na myśli Ferraguta. Śpiewał romanzę „Il festino da Piedigrotta“, melancholijną lamentację miłosną, kantyczkę przedśmiertną, ostatnią ucieczkę kochanków, co utracili nadzieję.
— Wszystko to kłamstwo! — odrzekła. śmiejąc się, Freya. — Cóż to za komedjanci ci śródziemnomorcy, gdy chodzi o miłość!
A potem dorzuciła z odcieniem złośliwości:
— Powinnam pana uprzedzić, że pan ma rywala. Niech się pan ma na baczności, kapitanie.
I zwróciła głowę ku przekupniowi ostryg. Ten się wpatrywał kontemplacyjnie w tłustą, siwiejącą damę, obwieszoną kosztownościami, jaka siedziała za stołem nawprost swego męża. Wydawała się ona mocno zdziwiona morderczemi spojrzeniami, jakie jej rzucał przekupień.
Ten zaś począł gładzić wąsy i od czasu do czasu rzucał okiem na kurtkę angielską, by wyprostować jakąś fałdkę lub strzepnąć niewidoczny pyłek. Był to urodziwy korsarz w przebraniu gentlemana. Widząc, że Freya zwróciła nań uwagę, zmienił kierunek spojrzeń, wyprostował smukłą kibić i na pytające jej wejrzenie odpowiedział uśmiechem potępionego anioła.
— Gotów! — zawołała Freya, wybuchając śmiechem. — Już mam nowego wielbiciela!
Czarniawy uwodziciel zdumiał się, że owa dama w sposób tak skandalicznie rozgłośny przyjęła jego tajemnicze znaki porozumiewawcze. Ferragut był zdania, że drabowi należałaby się para siarczystych policzków.
— Niechże się pan nie ośmiesza! — zaprotestowała Freya. — Biedaczysko jakieś. Ma może żonę i całą chmarę dzieci. Ojciec rodziny pragnąłby zawsze przynieść do domu jaknajwięcej soldów.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Ulises wydawał się nieco urażonym.
— Niech się pan nie obraża, — rzekła. — Niechże się pan uśmiechnie trochę, mój „wilku morski“. Uczuł się pan dotknięty, żem go chciała porównać z tem indywiduum! A jednak pan jest jedynym mężczyzną, dla którego mam trochę szacunku, panie Ulisesie! Mówię to zupełnie serjo, z całą szczerością, jaką daje wino. Nie powinnabym tego mówić, a jednak powiadam to panu... Gdybym mogła kochać kogoś, tym kimś byłby pan.
Ferragut w tejże chwili zapomniał o swym złym humorze i obrzucał swą towarzyszkę rozmiłowanem wejrzeniem...
Na tarasie zabraniała muzyka słodka, leciuchna jak dźwięk delikatnej, kruchej czary kryształowej. Lekkiemi ruchami głowy Freya podkreślała jej rytmy. Znała tę słodyczkowatę, ckliwą „Serenadę“ Tosellego, owe „lamento“ wulgarnych uczuć, miotających duszami podróżniczek w hallach wielkich hoteli. I choć natrząsała się sama niegdyś z tej sztucznej muzyczki, uczuła teraz przecież nagle, że łzy jej stają w oczach.
— Nie móc nikogo kochać! — szepnęła. — Samej się błąkać po świecie! Choć miłość jest taka cudna!
Domyślając, że Ferragut zamierza zaprotestować, wstrzymała go ruchem ręki.
— Nie, panie Ulisesie; nie zna mnie pan. Nie wie pan, kim jestem. Niech się pan usunie odemnie. Jeszcze kilka dni temu był mi pan obojętny. Nienawidzę mężczyzn i nioby mi to nie szkodziło, by im wyrządzać zło. Ale dziś już mnie pan żywo obchodzi. Niech pan jedzie, niech pan ucieka odomnie! To najlepszy dowód życzliwości, jaki panu dać mogę.
Powiedziała to z wybuchem uczucia: możne, było sądzić, że Forragutowi groziło z jej strony niebezpieczeństwo, że wołała nań, by uciekał.
— W teatrze — ciągnęła — istnieje postać „kobiety demona“, zdarzają się artystki, które innych ról grywać nie umieją. Urodziły się, by się w te właśnie typy wcielać. Ja jestem taką „kobietą demonem“, ale w życiu realnem. Gdyby pan znał moje życie. Proszę mi wierzyć, panie Ulisesie, niech się pan usunie odemnie, niech mnie pan opuści nazawsze!
I na myśl, że przyszłość jej być może, że musi być pusta aż do końca. — z oczu trysnęły jej łzy.
Orkiestra przestała grać. Jeden z usługujących, udając, że patrzy gdzieś daleko, przysłuchiwał się ich rozmowie. Dwaj Anglicy, przestawszy malować, poglądali nieprzychylnie na owego gentlemana, pobudzającego do płaczu kobietę. Marynarz odczuł, że sytuacja stała się śmieszną, i począł się denerwować.
Freya zdała sobie z tego sprawę niezwłocznie:
— Panie kapitanie, proszę zapłacić i chodźmy stąd. — rzekła.
U wyjścia przekupień ostryg odwrócił się do niej tyłem, udając, że jest niesłychanie zajęty porządkowaniem cytryn, zdobiących kram. Twarzy jego dojrzeć nie mogła, ale się przecież domyśliła, że na wargach zawisło mu paskudne przekleństwo.
Odludnemi uliczkami, wzdłuż których ciągnęły się ogrody, szli zwolna ku stacji zębatej kolejki. Freya wsparła się na ramieniu Ferraguta z dziecięcą ufnością: wydawała się znużoną do ostateczności.
Libacje na cześć bogów dodały kapitanowi śmiałości:
— Biedna malutka moja!... Szalona główka! — szepnął, przyciągając ku sobie głowę Frei, schyloną ku jego ramieniu.
Pocałował ją, ona zaś mu się nie opierała tym razem. Z kolei i ona na pocałunek odpowiedziała mu pocałunkiem, ale pocałunek jej był smutny, lekki, jakby omdlewający, nie podobny w niczem do krwiożerczej pieszczoty w Akwarjum. Głosem jakimś, jakby płynącym z oddali, powtórzyła znów to, co mu mówiła w „trattorii“.
— Niech pan sobie idzie odemnie, Ulisesie, niech mnie pan nie widuje. Mówię to dla pańskiego dobra...
Marynarz korzystał z każdego zakrętu uliczek, by pocałunkami przerywać Frei, Szła prawie przezeń ciągniona, bez woli, niemal senna.
Jakiś głos śpiewał, kapitanowi w duchu z szatańska uciechą: „Gotowa jest i... Gotowa!“ — i ciągnął ją dalej, samemu dobrze nie wiedząc, dokąd ją prowadził, lecz pewnym będąc teraz triumfu.
Opodal stacji podszedł ku nim staruszek o wyglądzie godnym szacunku. Podał im kartę z adresem hotelu, jaki posiadał tu w pobliżu, i zaczął zachwalać wszystkie zalety pokoi umeblowanych:
— Z całym nowoczesnym komfortem... Woda gorąca...
Ferragut po raz pierwszy ozwał się do Frei na ty:
— Czy chcesz!... Czy chcesz!...
Zdawało się, że się nagle zbudziła i gwałtownym ruchem odtrąciła jego ramię.
— Niech pan nie będzie szaleńcem, panie Ulisesie! Nigdy to nie nastąpi! Nigdy!
I, wyprostowawszy się raptem, poszła naprzód i wbiegła na stację, pełna godności, nie obejrzawszy się, nie zatroszczywszy się nawet, czy Ferragut idzie za nią czy też ją opuścił...
Podczas długiego wyczekiwania na dworcu a potem powolnego zjazdu ku miastu Freya była ironiczna i rozbawiona: wydawało się, że w pamięci jej niema śladu nawet po jej niedawnem oburzeniu. Co do marynarza, to ten, zmiażdżony niepowodzeniem i zbyt obfitemi libacjami, siedział nadąsany i milczący.
Rozstali się na Chiai. Ferragut, zostawszy sam, odczuł silniej jeszcze skutki niewstrzemięźliwości. Przez chwilę miał złośliwą chętkę iść na statek. Czuł potrzebę komenderowania, pokłócenia się z kimkolwiek. Ale wzgląd, że nogi się pod nim zlekka uginały, skłonił go do powrotu do hotelu. Znalazł się wreszcie w swym pokoju, zachwycony bezgraniczną powagą, z jaką był w stanie wykonać swe przedsięwzięcie, i rzucił się na łóżko na wznak, kapelusz upuściwszy na podłogę.
Zdał sobie potem sprawę nazajutrz, że Freya nie odniosła zbyt złego wrażenia z wycieczki na San Martino.
— Sentymentalizm mój wydać się panu musiał nadzwyczaj śmieszny! Co do pana, był pan jak zawsze zbyt porywczy i zbyt natarczywy... Mniej będziemy pili następnym razem.
Ostatnie jej słowa były aluzja, do ponawianych codzień przez Ferraguta zaprosin; pragnął, by Freya pojechała z nim na obiad do jednej z owych trattoryj przy drodze na Pausilippe, skąd o zachodzie słońca widać było całą zatokę, malowana na różowo.

Pewnego wieczoru Ulises oczekiwał na panią Talberg nieco opodal hotelu, by ujść wiecznemu szpiegowaniu portjera. Przyszła wreszcie; marynarz rzucił okiem na rząd powozów do wynajęcia. Czterech woźniców naraz podjechało z impetem kwadryg rzymskich, współubiegających się o wieniec wawrzynu. Konie się rwały, woźnice trzaskali biczami, wymachiwali rękoma, obrzucając się wzajem przekleństwami i wzywając imienia Madonny. Zdawało się, że rzucą się wnet na siebie i poczną się mordować: Ferragut, słysząc ich neapolitańskie wyzwiska, był tego niemal pewien... Wsiadł wraz z towarzyszką do najbliższego powozu: zgiełk ustał niezwłocznie; próżne pojazdy zawróciły i spokojnie stanęły w rzędzie, krwawi rywale rozpoczęli z powrotem swą pokojową pogawędkę.
Koń miał na łbie olbrzymi pióropusz. Woźnica, sądząc, że ciągle siedzenie tyłom do swych klijentów byłoby nieobyczajnością, zwracał się ku nim od czasu do czasu i usiłował im dawać wyjaśnienia.
Milczenie, jakiem przyjmowano te informacje, sprawiło, że począł się im przyglądać. Pan ów wziął za rękę swą towarzyszkę i, ściskając jej dłoń, mówił coś do niej po cichu. Pani zdawała się go nie słuchać i przypatrywała się willom i ogrodom.
Neapolitańczyk, rządząc się szlachetnem uczuciem wspaniałomyślności, nie zaprzestawał kształcić owych obojętnych turystów i w dalszym ciąga wskazywał końcem bata na cuda i dziwowiska okolicy.
— Ten kościół to Santa Maria del Parto, zwany przez innych kościołem Sannazara. Sannazaro[30] był wielkim poetą, co opisywał miłość pasterek. Fryderyk II aragoński[31] darował mu w upominku willę i ogrody...
Uciął nagle. Oboje podróżni, nie racząc słuchać jego wyjaśnień, zaczęli z sobą rozmawiać w jakiejś niezrozumiałej gwarze. „Cudzoziemscy głupcy?“. Improwizowany cicerone popadł w dumne milczenie obrażonego i tylko, dając ujście wrodzonej gadatliwości, pokrzykiwał i pomrukiwał coraz na konia.
Dotarto wreszcie na szczyt Pausilippy. Po prawej stronie drogi wznosił się pretensjonalny nowoczesny budynek z widniejącym na froncie napisem wielkiemi złotemi literami „Ristorante“. Po stronie przeciwnej znajdował się cały szereg tarasów, na których widniały stoły, zastawione na dworze, i chatki o niskich daszkach, pokrytych pnączami. Okienka owych domeczków, wychodzące na zatokę, na znacznej wysokości, zabiegały jakiejkolwiekbądź niewczesnej ciekawości.
Stary „maitre d’hotel“, jaki wyszedł na spotkanie przybyłych, rzucił Ferragutowi porozumiewawcze spojrzenie: „Mam właśnie to, o co panu idzie!“ I, minąwszy taras, osłonięty altaną, wprowadził gości swych do niewielkiego saloniku o jednem tylko oknie.
Freya instynktownie podbiegła do okna, jak owad, dążący do światła.
— Jakże tu pięknie! — zawołała.
I gdy rozkoszowała się widokiem zatoki, kapitan tymczasem układał jadłospis, przyglądając się zresztą z uwagą mimice, do jakiej się uciekał dyskretny służący: jedną z rąk przytrzymywał na pół uchylone drzwi, głaszcząc czubkami palców olbrzymią zasuwę. Ferragut się domyślił, że zaważy ona całym swym ciężarem na rachunku.
Freya przestała się nagle przyglądać zatoce, poczuwszy, że wargi Ferraguta usiłują spocząć jej na karku.
— Proszę o spokój, kapitanie! Niech pan pamięta, żem przyjęła zaprosiny tylko pod warunkiem, by się pan nie naprzykrzał.
Pozwoliła jednak, by w pocałunku zbłądził jej na policzek a nawet na usta. Pieszczotę tę przyjęła, ale obawiając się dalszych nadużyć, odsunęła się od okna.
— Obejrzyjmy więc ten pałac zaczarowany, jaki mi flirt mój przyobiecał, — rzekła z uśmiechem, chcąc odwrócić jego uwagę.
Pośrodku pokoju stał stół ze źle heblowanych desek. Freya z niesmakiem potoczyła wzrokiem po koślawych krzesłach, po ordynarnem obiciu papierowem, po brudnych ramkach chromolitografij, wreszcie oczy jej przez dłuższą chwilę zatrzymały się na czemś ciemnem, zajmującem jeden z kątów pokoju. Było to coś pośredniego pomiędzy łóżkiem, kanapą a katafalkiem; co — trudno było ściśle określić. Mogły to być nary poprostu, koszarowe czy więzienne, na które rzucono jakiś szary łachman.
— A! nie!...
Freya poskoczyło ku drzwiom. Za nicby nie mogła jeść tu, w pobliżu tego plugawego mebla.
Ulises stał przy drzwiach: bał się, by Freya nic więcej nie odkryła i całym sobą zasłaniał ową olbrzymią zasuwę, jaką się tak chlubił usługujący. Szeptał coś nakształt przeprosin, ona zaś, nie rozumiejąc dobrze, o co mu chodzi, przypuszczała, iż chce jej zagrodzić drogę.
— Panie kapitanie, proszę mi pozwolić wyjść! — rzekła wreszcie zirytowana. — Nie zna mnie pan, jak widzę, dotychczas! Proszę się usunąć, jeżeli pan nie chce, bym pana wzięła za gbura.
Przystanęła w altanie, uspokoiwszy się nagle, skoro się już znalazła na dworze; po chwili siadła przy jednym z bardziej oddalonych stołów.
— Cóż za nora ohydna! — rzekła. — Proszę tu, panie Ulisesie, obok mnie! Stąd lepiej będziemy widzieli zatokę. Niech pan siada i niech pan nie będzie dzieckiem. Wszystko już zostało zapomniane. Nie było w tem przecież pańskiej winy.
Stary służący, nadchodzący z serwetą i talerzami, najmniejszym gestem nie okazał swego zdziwienia, ujrzawszy, że goście zainstalowali się na tarasie. Przyzwyczajony był do podobnych niespodzianek. Unikał tylko wzroku pani a na pana poglądał z takim zrozpaczonym wyrazem oczu, jaki umiał udawać, informując, że właśnie brakło jednej z potraw, zamieszczonych w jadłospisie. Mina jego wyrażała przy tem jakby niemą zachętę: „Cierpliwości! Widziałem jeszcze trudniejsze zwycięstwa śród mej klijenteli“.
Nim zaczął podawać potrawy, postawił na stole pękatą butelkę miejscowego wina, nektaru ze stoków Wezuwjusza o leciutkim zapachu siarki. Frei chciało się pić, a wody w owej trattorii nie była pewna. Ulises pragnął zapomnieć o swem ostatniem niepowodzeniu. Poczęli też oboje spełniać libacje na cześć bogów winem, którego nie zmąciła najmniejsza kropla wody.
Na taras wbiegła grupa śpiewaków i tancerek. Młoda dziewczyna o miedzianej cerze, piękna i brudna — czupryna poczochrana, wielkie kolce w uszach, fartuch w pasy wszelkich barw — zaczęła tańczyć w altanie, potrząsając w powietrzu tamburynem; dwaj chłopcy, ubrani jak niegdyś ubierali się lazzaroni: w czerwonych czapeczkach i w podkasanych spodniach, akompanjowali wrzaskiem tej oszalałej taranteli.
Zatoka malowała się na czerwono, jakby tam, w głębinie wód, pod skośnemi promieniami słońca wyrastały olbrzymie zagaje korali... Ulises doznawał owych przesłodkich wrażeń, jakie się wyczuwa na widok krajobrazów, widywanych w dzieciństwie. Ileż razy oglądał tę panoramę wraz z tancerkami i wulkanem w domu ojczystym w Walencji: „widywał ją na wachlarzach w stylu romantycznym“ w zbiorach swego ojca...
Freyę ogarnęło wzruszenie podobne do wrażeń Ulisesa. Tam, gdzie nie dochodziły promienie słońca, zatoka była nieskazitelnie błękitna, brzegi zdawały się być malowane ochrą, fronty domów śmiały się krzyczącemi barwami a mimo to dysonanse owe zlewały się w harmonijną, wytworną niemal całość.
Tancerki zbiegły na niższy taras, gdzie było więcej gości. Nadjeżdżali coraz nowi przybysze, prawie zawsze parami. Ktoś ze służby wprowadził do salki o wielkiej zasuwie parę jakichś wymalowanych zalotnic w towarzystwie kilku młodzieńców. Po przez uchylone drzwi dał się wkrótce słyszeć hałas gonitwy, głośne wybuchy śmiechu i zadyszane piski łaskotanych kobiet.
Stary służący zajął się obecnie Ferragutem i jego towarzyszką. Po pękatej butelce wina ze stoków Wezuwjusza, jaką wychylili do kropli, nastąpiła druga, ciesząca się niemniejszem powodzeniem.
Freya wpadła w melancholję, której może nie obce były pierwsze objawy pijaństwa. Co do marynarza, to ten zwolna stawał się coraz bardziej ponury i żądny gwałtu. Poglądać zaczynał na Freyę jakimś wzrokiem enigmatycznym, niemal gotów żywić względem niej nienawiść na wspomnienie o wzgardzie, jaką mu okazała tam, w owej salce. Czyjś głos brutalny szeptał coś na ucho Ferragutowi...Dziś muszę ją posiąść! Dziś muszę ją posiąść!” — powtarzał sobie w myśli, postanowiwszy sobie uciec się choćby do gwałtu, byleby już raz skończyć z tą sytuacją, tak jego zdaniem głupią.
Ona zaś, nie zdając sobie sprawy z jego myśli, wprowadzona w błąd nieruchomością jego wyrazu twarzy, szeptała pocichu z oczyma, utkwionemi w daleki widnokrąg... Marzyło jej się ciche, jakby zakonne życie w malutkim domku, tu na Pausilippie.
— A przecież — ciągnęła dalej — otoczenie to nie sprzyja wcale samotności; krajobraz ten jest jakby stworzony do kochania. Ach, starzeć się tak powoli we dwoje, kochając się, w obliczu tych niezmiennych uroków zatoki! Jakiż żal, żem nigdy nie była kochana.
Słowa te dotknęły Ferrtguta, który w odpowiedzi swej dał ujście zgryźliwemu, napastliwemu nastrojowi. A on?... Czyżby więc on jej nie kochał? Czyż nie byłby gotów dowieść jej tego choćby poświęceniem bez granic Na te poświęcenia jednak, któreby miały dowodzić miłości, pani Talberg nie wydawała się bynajmniej wrażliwa.
— Wszyscy mi to powtarzali; wszyscy przysięgali mi, że się zabija, jeśli ich kochać nie będę... Ale samobójstwo, w gruncie rzeczy, jest kwestją chwili: i nawet niema czasu potem, by go żałować; to jest poprostu wstrząs nerwów; gest, jaki się czyni z myślą, co inni o tem powiedzą, w przystępie pustej dumy aktora, pragnącego pięknie polec... Pewien człowiek odebrał sobie dla mnie życie...
Ferragut, posłyszawszy te słowa, drgnął zlekka. Czyjś złośliwy głos szepnął mu w myśli: „To już trzeci!“
— Widziałam go konającego — ciągnęła Freya — na hotelowem łóżku. Krwawa rana coraz mu rosła na białej opasce przez czoło: strzelił sobie w łeb z rewolweru... Był to pewien śpiewak rumuński. To było w Rpsji... Byłam przez pewien czas, artystką... Marynarz miał ochotę zadziwić się głośno, słysząc o coraz nowych epizodach z owego tajemniczego, koczowniczego życia; wstrzymał się jednak. On przecie wcale nie miał zamiaru zabić się dla niej... Przeciwnie: w niej raczej widzieć chciał swą najbliższą ofiarę.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Zmierzch zapadał coraz szybciej. Połowa nieba wydawała się jak z bursztynu, druga malowała się nocnym błękitem; pierwsze gwiazdy się poczynały zapalać. Zatoka zasypiała zwolna pod ołowianym płaszczem wód, tchnąc tajemniczemi, chłodnemi powiewami na góry i na drzewa. Krajobraz cały wydawał się tak kruchy, jak kryształ.
Służba szła teraz od stołu do stołu, rozstawiając świece w barwnych latarkach papierowych. Komary i ćmy, zbudziwszy się o zmroku, bzykały już dokoła owych czerwonych i żółtych kwiatów, utkanych ze światła.
Głos Frei zabrzmiał znowu w pomroce, taki nieuchwytny jakiś, jakby słyszany w marzeniu.
— Jest poświęcenie większe, niźli ofiara z życia; jedyne, jakie mogłoby przekonać kobietę, że jest kochana.
Zmilkła na chwilę, a potem podjęła znowu:
— Honor droższy jest od życia dla pewnych ludzi: tylko mężczyzna, któryby go postawił dla mnie na kartę, byłby w stanie mnie przekonać; człowiek, któryby zechciał się dla mnie poniżyć aż do ostateczności, nie wyrzekając się przytem życia... To byłoby poświęcenie!
Słowa te przejęły Ferraguta obawą. Jakichże poświęceń chciała zażądać odeń ta kobieta? Uspokoił się jednak, słuchając jej w dalszym ciągu. Wszystko to były niewątpliwie fantazje jej niezrównoważonej wyobraźni.
— Marzyłam często, bardzo często — ciągnęła Freya — o człowieku, któryby kradł dla mnie, zabijał, gdyby tego była potrzeba, któryby się zgodził na spędzenie reszty, swych dni w więzieniu...
Biedny mój złodziej kochany! żyłabym tylko dla niego, nocami i dniami przesiadywałabym pod murami więzienia, wpatrywałabym się w kraty u okien, ręce urabiałabym sobie po łokcie, by posyłać jaknajlepszą żywność swemu bandycie... To jest miłość! Ale nie te nasze kłamstwa na zimno, teatralne przysięgi naszego świata.
Ulises znów sobie w duchu powtórzył: „Ona jest stanowczo obłąkana!“ Tym razem myśl ta się tak wyraziście odmalowała w jego oczach, że ją Freya odgadła.
— Niech się pan nie obawia, panie Ulisesie, — rzekła z uśmiechem. — Nie chcę od pana wymagać podobnych ofiar. Bawię się tylko w przypuszczenia, ot tak, dla rozrywki...
Noc już zapadła. W ciemnem niebie migotały niezliczone oczy gwiazd. Od latarni restauracyjnych padały na obrusy purpurowe plamy, dokoła których widać było twarze obiadujących, dziwacznie modelowane wskutek gry świateł i mroku. Z zamkniętych sal dochodziły skandaliczne odgłosy pocałunków, gonitw, przewracanych mebli.
— Chodźmy! — rzekła Freya.
Hałas trywjalnej orgji raził ją, jakgdyby uchybiając majestatowi nocy. Pragnęła ruchu, chciała iść przez ciemność, wdychać wilgotne powiewy tajemniczych mroków.
U bramy ogrodowej woźnice zaczęli ofiarowywać swe usługi. Freya jednak odmówiła. Pieszo chciała wrócić do Neapolu łagodnemi zboczami Pausilippy. Ulises podał więc jej ramię i poszli w mrok, tem szybciej, że schodzili w nizinę. Freya znała ryzyko takich wycieczek. Od pierwszej chwili Ferragut nadał ton ich przechadzce, musnąwszy jej szyję pocałunkiem. Były to jednak rzeczy dozwolone, przeciw którym Freya już nie stawiła oporu. Była pewna swej zimnej krwi, wiedziała, że utrzyma zakochanego w niej człowieka w granicach, jakie sama wykreśli. Będąc też przekonaną, że na czas będzie umiała zareagować, poddawała się narazie, jak czynią kobiety podbite. Ferragutowi nigdy się dotąd nie zdarzyła sposobność równie pomyślna. Jednakże to, że musiał iść, stanowiło dlań poważną przeszkodę: ani pocałunki, ani przysięgi żadne nie były w stanie wpłynąć na jego towarzyszkę, by się zatrzymała; z upojeni odrzucała wszelkie propozycje, by siąść na chwilę na skarpie przydrożnej.
Ferragut zrezygnował pod wpływem nadziei. Tam, w owym luku świateł dokoła zatoki był hotel; marynarz myślał już o nim jako o przybytku szczęśliwości.
— Powiedz..tak — szepnął do ucha Frei, przerywając sobie pocałunkami. — Dziś w nocy, dobrze, zgadzasz się?
Nie odpowiadała, powolna uściskom Ferraguta, pozwalając wieść się jakby omdlała, z oczyma zwróconemi ku Ferragutowi, z ustami podanemi do pocałunków.
Ulises szedł więc, zasypując ją pocałunkami i pieszczotami, a głos wewnętrzny mu śpiewał pieśń triumfu: „Jest! Jest nareszcie! Teraz chodzi o to tylko, by ją zaprowadzić do hotelu!“
Podszedłszy do ogrodów, w jakich się kryje „Villa Nazionale“, w pobliżu Akwarjum, stanęli chwilę. Było tam więcej świateł i ludzi niż na drodze do Pausilippe. Unikając wielkich lamp łukowych na „Via Caraccioln“ instynktownie podeszli ku jednej z ławek, osłoniętej cieniem drzew.
Freya nagle oprzytomniała zupełnie. Zdawała się być gniewna na siebie samą za owo oddanie się bezsilne w czasie drogi powrotnej.
— Żegnam pana, panie Ulisesie, — rzekła, — zobaczymy się jutro. Przenocuje dziś u doktorki.
Ulises cofnął się o krok ze zdumienia: byłżeby to żart? Ale nie, trudno było wątpić: ton Frei wyrażał dość jasno bezwzględność jej postanowienia.
Począł ją błagać pokornie, by sobie nie szła. A jednocześnie głos wewnętrzny jął mu doradzać: „Drwi sobie z ciebie! Raz przecie trzeba skończyć! Niech-że odczuje nareszcie przewagę mężczyzny!“... Skoczył ku niej nagle w brutalnym, wstrętnym porywie.
Rzucił się na nią, jakby ją chciał zabić, wziął ją w ramiona; oboje padli na ławkę, zmagając się i dysząc ciężko... Trwało to jednak ledwie chwilę... Pożądanie odejmowało Ferragutowi część zwykłej siły. Raptem skoczył w tył, obie ręce podnosząc do ramienia. Czuł ból dotkliwy, miał wrażenie, że mu kość strzaskano. To Freya odparła jego napaść jednym z ciosów dżu-dżitsu.
— Ach, ty k....! — ryknął.
I znów się na nią rzucił, tym razem nietylko chcąc ją posiąść, ale i chcąc ją powalić i zdeptać. Ów jednak atak rozwścieczonego byka wstrzymało zimne przytknięcie do czoła jakiegoś malutkiego metalowego krążka, jakby coś naksztalt lodowatego naparstka oparło mu się o skórę.
Spojrzał: był to malutki rewolwerek, mordercza zabaweczka z lśniącego niklu. Freya z palcem na cynglu wpatrywała się weń przenikliwie. Widać było, że umie się obchodzić z trzymaną w ręku bronią.
Marynarz krótko się wahał. Gdyby miał był sprawę z mężczyzną, potrafiłby chwycić za tę grożącą mu rękę, wykręcić ją aż do bólu, zmiażdżyć, — nie obawiałby się napewno rewolweru. Ale tu do czynienia miał z kobietą, kobieta zaś ta mogła go zranić, gorzej, mogła go przytem ośmieszyć...
— Proszę odejść, panie! — nakazała tonem ceremonjalnym a groźnym.
Odeszła jednak sama ostatecznie, widząc, że Ulises, cofnąwszy się o krok wstecz, stał zamyślony i zmieszany. Odwróciła się doń tyłem, rewolwer znikł jej niezwłocznie z ręki. Nim jednak odeszła, szepnęła doń kilka słów, których Ferragut nie zrozumiał, choć miał wrażenie, że nie były to obelgi ani wyzwiska.
— Skończone! Raz na zawsze skończone! — powtarzał sobie po stokroć razy, wracając do hotelu. Myśl ta prześladowała go całą noc, którą spędził napół bezsennie, napół męczony przez okropne zmory.
Nazajutrz zrana zapłacił rachunek hotelowy, dał portjerowi ostatni napiwek, zapowiadając mu, że za parę godzin przyśle kogoś ze statku po rzeczy.
Był wesół ową wesołością z musu, jaką wyczuwają ludzie, skłonni do ulegnięcia okolicznościom. Winszował sobie swobody, jakgdyby ją zdobyć miał dobrowolnie. Wrażenia z wydarzeń ubiegłego wieczoru były mu niemiłe; uważał, że zachował się śmiesznie i po grubijańsku. Lepiej było doprawdy nie myśleć o przeszłości!
Szczersza nierównie radość opanowała go, gdy wstąpił na pokład „Mare Nostrum“. Tu jedynie mógł trwać, zdała od powikłań i kłamstw lądowego życia.
Wszyscy ludzie załogi, przywykli przez długie tygodnie do wściekłych bur, jakie spadały na nich podczas odwiedzin kapitana, teraz rozjaśnili twarze w uśmiechach: słońce rozbłysło po burzy. Ferragut dzielił między wszystkich przyjazne pozdrowienia i serdeczne uściski ręki. Naprawa nazajutrz miała być ukończona ostatecznie... To doskonale! Bardzo był z tego rad. Wnet będzie można wypłynąć na morze.
Poszedł do kuchni przywitać się z wujem Caragolem. Ten człowiek naprawdę rozumiał życie! Wszystkie kobiety z całego świata oddałby bez wahania za dobrą miskę ryżu. Mądry chłop!... Żyć będzie niechybnie do stu lat!
Kucharz zaś, któremu pochlebiały oczywiście wszystkie te pochwały, choć się zresztą nie domyślał ich ukrytej przyczyny, odpowiadał jak zawsze: „Tak jest, panie kapitanie!“
Dla Toniego, dyscyplinowanego, małomównego, obeznanego ze sprawą, Ferragut również pełen był uniesień. Chwalił mu zwłaszcza, ze nie było dlań na świecie kobiet prócz własnej żony, czekającej nań tam, daleko, nad brzegami Mariny...
Od pierwszej chwili Toni przejrzał tajny powód zachwytów i wściekłości kapitana. „Musi mieć jakąś kobietę“ — powiedział sobie w duchu, skoro tylko Ferragut przeniósł się do hotelu w Neapolu.
Tego dnia zaś, słuchając owych radosnych komentarzy, jakie kapitan głosił na cześć filozoficznego trybu życia „tego zacnego Toniego“, młodszy oficer zawnioskował: „Zerwał z nią widać, miał jej już pewno dosyć. Lepiej też, że się tak stało“.
Projekty, jakie rozsnuwać przed nim zaczął Ferragut, potwierdziły też te przypuszczenia.
— Skoro tylko statek będzie — naprawiony, przeniesiemy się do portu handlowego. Mówiono mi o ładunku do Barcelony; jakiś ładunek okazyjny; zawszeć to lepiej, niż płynąć próżnym. Zresztą gdybyśmy zbyt długo mieli czekać, to weźmiemy balast poprostu. Trzeba jaknajrychlej wrócić do naszej dawnej żeglugi.
„Mare Nostrum“ opuściło więc stocznię i zapuściło kotwicę w porcie handlowym. Nie było już śladu nawet niedawnych uszkodzeń.
Pewnego rana kapitan wraz ze swym oficerem rozważali w salonie na tyle statku sprawę rychłego odjazdu. Zastanawiali się, czy opuścić mają Neapol jeszcze tej nocy, czy też zaczekać jeszcze ze cztery dni, jak tego chcieli właściciele ładunku.
Nagle wszedł trzeci oficer, młody Andaluzyjczyk, przejęty wiadomością, jaką przynosił. Pewna pani, bardzo piękna i bardzo elegancka — młodzieniec z zachwytem podkreślał te szczegóły — przypłynęła łódką do statku i, nie pytając o pozwolenie, weszła na pokład z taką pewnością siebie, jakby statek ten do niej należał.
Toni poczuł, jak mu serce nagle zabiło w piersi. Bronzowa twarz zbladła mu nagle na popiół. „Chryste! Dama z Neapolu!“ Nie wiedział zgoła, kto jest ową damą z Neapolu, nie widział jej nigdy na oczy, ale był pewien, że to jej przybycie pociągnie za sobą niezwykle powikłania. A sprawy zdawały się już iść tak dobrze!...
Kapitan porwał się od stołu, wywrócił fotel i w dwu susach już był na pokładzie.
Cała załoga poruszona była niezwykłem wydarzeniem. Wszyscy ludzie wyszli na pokład: ciekawość, ten najsilniejszy z czynników w naturze ludzkiej, sprowadził ich z zasieków okrętowych, z dna statku, od kotłów parowych. Wuj Caragol o biskupiem obliczu wyglądał z poza uchylonych drzwi od kuchni, przesłaniając dłonią oczy, a mimo to nie mogąc dojrzeć zapowiedzianego cudu.
Freya stała opodal, ubrana w kostjum, krojem zbliżony i nieco do marynarskiego. Sądziła niewątpliwie, że na te odwiedziny na statku powinna się ubrać w strój multymiljonerów, mieszkających na własnych jachtach.
Na widok kapitana wyciągnęła doń rękę, z zupełną swobodą, jakgdyby pożegnali się byli w przeddzień.
— Chyba się pan nie będzie użalał, panie kapitanie! Przestałam pana widywać w hotelu, chciałam więc panu złożyć wizytę na statku... Pragnęłam poznać pański dom pływający. Wszystko to, co pana dotyczy, obchodzi mnie tak żywo...
Wydawała się zupełnie inną kobietą. Dokonała się w niej owych dni ostatnich jakaś głęboka zmiana. Wyraz oczu jej stał się śmiały, niemal wyzywający. Całą swą postacią dawała do poznania, że się chce oddać...
W sali jadalnej Ferragut przedstawił jej swego zastępcę. Twardy Toni był równie olśniony, jak i wszyscy ludzie z załogi. Co za kobieta! Od pierwszej chwili też zrozumiał i usprawiedliwił zachowanie się kapitana... A przecież wychodząc, spojrzał raz jeszcze na przybyłą z wyrazem prawdziwego niepokoju...
Freya, zostawszy sam na sam z Ferragutem, biegać poczęła po całym pokoju.
— Więc to tu mieszka mój rekin kochany!... Proszę mi pozwolić obejrzeć wszystko. Wszystko to, co do pana należy, tak bardzo mnie zaciekawia; teraz pan chyba nie powie, bym pana nie kochała. Cóż to za chluba dla kapitana Ferraguta! Kobiety poszukują go nawet na statku!...
Przerwała ten szczebiot pół ironiczny a pół rozkochany, by zlekka odepchnąć marynarza. On bowiem, zapomniawszy już o minionem, chciał jaknajrychlej pochwycić nadchodzące szczęście; począł całować kochaną.
— Później... Później! — szepnęła z westchnieniem. — Teraz proszę mi pozwolić wszystko obejrzeć. Jestem ciekawa jak dziecko...
Siadła przy pianinie, przy biednem pianinie szkockiego kapitana; na salę polały się słabiuchne, jękliwe tony, budząc melancholię odżyłych nagle wspomnień.
Potem otwierać poczęła jedne po drugich drzwi od wszystkich kabin, wychodzące na salon. Na progu drzwi do kajuty Ferraguta przystanęła, nie chcąc tam wejść. Ulises, stojąc poza nią, zdradliwie ją zlekka popychał.
— Nie, nie tutaj! — rzekła. — Za nic w święcie! Będziesz mnie miał, przyrzekam ci to, daję ci na to słowo. Ale tam, gdzie ja zechcę, gdzie mnie się podoba... Niezadługo już, Ulisesie!
Przyrzeczenie to, pełne pieszczot i uległości, sprawiło Ulisesowi nieopisaną radość: owo „ty” jakby odruchowe wydało mu się przytem już pierwszem oddaniem.
Wejście jednego z uczni wuja Caragola wyrwało ich z tego nastroju. Chłopiec przyniósł dwa olbrzymie kielichy, pełne czerwonawego „cocktailu“, słodkiej, upajającej mieszaniny, reasumpcji wszystkiej wiedzy kucharza, zdobytej dzięki znajomościom ze wszystkimi pijakami kuli ziemskiej.
Freya umiała ocenić napój; smakowała go długo, potem poczęła go żartobliwie zachwalać, podnosząc z udaną powagą kielich w górę. Libację swą spełniła na cześć Erosa, najlepszego z bogów. Ferragut więc, choć się zawsze do pewnego stopnia obawiał piekielnych kompozycyj swego kucharza, jednym haustem wychylił kielich, chcąc godnie odpowiedzieć na wezwanie.
Poczem wszystko zostało postanowione. Freya wydawała rozkazy. Ferragut powróci na ląd i zamieszka znów w tym samym hotelu. Stosunki ich ułożą się znów jak poprzednio, jakgdyby nic pomiędzy nimi nie było zaszło.
— Dziś wieczorem zaczekasz na mnie w ogrodach na „Via Nationale“... Pójdziemy złożyć wizytę doktorce, — ciągnęła. — Pragnie cię koniecznie zobaczyć; prosiła mnie, bym cię jej sprowadziła. Niezmiernie się tobą interesuje odkąd wie, że mnie kochasz, mój ty korsarzu!
Ustaliwszy godzinę spotkania, Freya poczęła się żegnać. Wprzód jednak chciała koniecznie zwiedzić cały statek, podobnie jak już zwiedziła salon i kabiny.
Z miną więc księżnej panującej, poprzedzana przez kapitana, z obu oficerami w orszaku, przebiegła oba pokłady; pochyliła się nad stalowem okratowaniem machin, nad czworokątnemi otworami, służącemi do ładowania statku. Na mostku kapitańskim z entuzjazmem dziecka dotykać się jęła miedzianej pokrywy, osłaniającej busolę, i przeróżnych przyrządów do ustalania punktu geograficznego, lśniących tak, jakby były ze złota.
Chciała też obejrzeć kucharza i zeszła w dziedziny wuja Caragola; zburzyła wzorowy ład ustawionych w szeregi rondli i różowy nosek pochyliła nad dymiącym otworem wielkiego kotła, w którym się gotowało śniadanie dla załogi...
Ludzie tłoczyli się u burty statku, chcąc patrzeć na odpływającą łódkę. Toni u wejścia na mostek kapitański poglądał za nią również enigmatycznem spojrzeniem.
— Piękna jesteś; ale niech-że cię morze pochłonie!
Stała na tyle łodzi i zdała jeszcze powiewała chusteczką: „Żegnaj, kapitanie!“ Kapitan uśmiechał się, przejęty do głębi wzruszeniem; marynarze zaś, wszyscy bez wyjątku, zazdrościli mu szczęścia.
Po raz drugi jeden z ludzi załogi poniósł walizkę Ferraguta do „albergo“ na Santa Lucia. Portjer, jakgdyby odgadując życzenia owego gościa, nie skąpiącego napiwków, wziął na się wybór pokoju: o piętro niżej niż poprzednim razem i tuż obok pokoju, jaki zajmowała „signora“ Talberg.
Spotkali się popołudniu w pobliżu „Villa Nazionale“ i razem poszli w labirynt uliczek Chiai. Wreszcie więc się dowie Ulises, gdzie kryła się majestatyczna postać doktorki...
Weszli do przedsionka jednego ze staroświeckich pałaców. Marynarz niejednokrotnie przystawał był przed tem wejściem, by ruszyć dalej niezwłocznie: zbijały go z tropu szyldziki metalowe przeróżnych biur i składów, mieszczących się na różnych piętrach budynku.
Minęli podwórzec, otoczony arkadami i wyłożony wielkiemi płytami kamiennemi, poczem weszli na szerokie schody. Na pierwszęm piętrze przystanęli przed szeregiem drzwi, nieco już nadżartych przez czas.
— To tu — rzekła Freya.
I wskazała na drzwi, obite pozieleniałą ze staroścj blachą miedzianą, na których widniał olbrzymi, pretensjonalny, złocony szyld handlowy. A więc doktorka mieszkała w jakiemś biurze!... Nigdyby się był Ulises nie domyślił, ze tu jej ma szukać.
Pierwszy pokój był istotnie biurem. Pracował tam jeden jedyny urzędnik; mężczyzna o nieokreślonym wieku, ze śmieszną twarzą, z wąsikiem krótko przyciętym. Obleśna, uśmiechnięta jego mina kłóciła się ze wzrokiem, unikającym oczu ludzkich: spojrzenie miał niepokojące i budzące nieufność.
Na widok Frei powstał z krzesła:
— Dzień dobry, Karolu, — rzekła pani Talberg.
I szła dalej, nie zwracając już uwagi na młodzieńca. Ulises, idąc za nią, miał wrażenie, że skryba wpił się weń swemi badawczemi, latającymi oczyma.
— To też... Polak? — zapytał.
— Tak, Polak. To protegowany doktorki.
Weszli do salonu, umeblowanego „sobotnim ściegiem na niedzielny targ“: kanapy pokryte były jaskrawemi, taniemi szalami indyjskiemi, na podłodze leżały skóry, guanak‘ów“, imitacje wschodnich dywanów o krzyczących barwach, na ścianach wreszcie — oprawne w ramki ryciny z czasopism ilustrowanych. Na jednym ze stołów lśniły się przybory tualetowe z kości słoniowej i srebra, świeżo wyjęte z pudła, które obok stało otwarte.
W sąsiedniej sali Ferragut dostrzegł piszącą doktorkę. Pochylona była nad biurkiem amerykańskiem, ale przybyłych dostrzegła niezwłocznie w lustrze, jakie wisiało wprost przed nią.
Imponującą dama przystroiła się na przyjęcie Ferraguta. Miała na sobie suknię barwy wody morskiej, obcisłą tak, że widać było pod nią wszystkie niezwykle bujne jej kształty. Przez ramiona rzucony miała szal z białego tiulu, usiany srebrnemi pajetkami.
Z wyciągniętemi rękoma, z wyrazem rozradowania, wymalowanym na twarzy, podeszła ku Ferragutowi. Niemal pochwycić go chciała w ramiona.
— Drogi kapitanie! Tyleśmy się dni nie widzieli!.... Miałem o panu stale zresztą wieści przez przyjaciółkę; ale nie mniej żałowałam zawsze, że mnie pan dotychczas nie odwiedził.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie o chłodnem z jej strony pożegnaniu kapitana w Salerno, o wyraźnej niechęci wskazania mu swego adresu w Neapolu.
Ferragut również o tem nie pamiętał: był do głębi wzruszony przyjęciem doktorki. Ta zaś siadła pomiędzy nim a Freyą; miało się wrażenie, jakgdyby chciała wyglądać na ich dobrotliwą opiekunkę. Dla przyjaciółki swej matką była nieomal. Mówiąc, gładziła włosy Frei, nieco w nieładzie po zdjęciu kapelusza. Freya zaś, dostrajając się do tej czułej pieszczoty, tuliła się do doktorki ruchem młodego, potulnego, rozpieszczonego dziewczęcia, wpatrując się jednocześnie w Ulisesa oczyma, pełnemi słodkich obietnic.
— Proszę ja bardzo kochać, panie kapitanie, — rzekła czcigodna dama. — Freya o panu tylko myśli i mówi. A taka była nieszczęśliwa!... Życie tak było dla niej okrutne.
Marynarz czuł się wzruszony do głębi: miał wrażenie, że go osnuwa atmosfera rodzinnego spokoju. Pani ta mówiła doń, jak do zięcia.
— Jakże jesteście oboje szczęśliwi! Kochajcie się, bardzo się kochajcie! Jedynie tylko dla miłości warto żyć na tym świecie.
Freya, którą rady te zdawały wzruszać do głębi, podała Ulisesowi rękę ponad potężnem łonem doktorki i konwulsyjnie uścisnęła mu dłoń.
W tejże chwili kotara, osłaniająca drzwi z salonu do biura, uniosła się.
Wszedł mężczyzna w wieku Ferraguta, nieco jednak niższy odeń wzrostem, o twarzy nie tak ogorzałej od burz i wichrów. Ubrany był po angielsku w sposób skrupulatnie poprawny, z całego szeregu szczegółów widać też było, że o wygląd swój troszczył się niezwykle pieczołowicie, niemal aż do śmieszności. „Szczególna rzecz, że taki gentleman się nie goli“ — pomyślał o nim Ferragut. Istotnie nowoprzybyły nosił bródkę ostrzyżoną na szczękach tuż przy skórze, na podbródku zaś przechodzącą w krótki, ostry szpic. Kapitan odgadł w nim marynarza. We flotach niemieckiej i rosyjskiej, we wszystkich marynarkach Północy oficerowie, nie golący się na sposób angielski, noszą tę tradycyjną maleńką bródkę.
Przybyły skłonił się, lub ściślej mówiąc złamał się pod kątem prostym, szybko a twardo, całując ręce obu pań, następnie jął poprawiać monokl, doktorka zaś tymczasem przystąpiła do prezentacji.
— Hrabia Kaledin... Kapitan Ferragu.
Rozmowa toczyła się w dalszym ciągu po angielsku. Języka tego używała doktorka zawsze w obecności Ulisesa.
— Pan jest marynarzem! — spytał kapitan, chcąc się upewnić w domyśle.
Monokl nie drgnął mu nawet w orbicie oka, jedynie leciutkie drgnienie zdziwienia przeleciało po jasnej źrenicy. Doktorka pośpiesznie sprawę zaczęła wyjaśniać.
— Hrabia jest znakomitym dyplomatą; chwilowo ze względu na stan zdrowia jest na urlopie, Podróżował istotnie bardzo wiele, ale marynarzem nie jest.
I ciągnęła dalej wyjaśnienia: „Kaledinowie należą do szlacheckiej rodziny rosyjskiej, z którą od szeregu lat łączą mnie zażyłe stosunki...“ Poczem zamilkła na chwilę, by hrabia mógł swobodnie wmieszać się do rozmowy.
Ów z początku wydał się zimny i jakby leciutko wzgardliwy; sądził widocznie, iż nie powinien otrząsać się ze swojego dyplomatycznego chłodu. Zwolna jednak chłód ów począł tajać.
„Dzięki swej czcigodnej znajomej, pani Talberg“, słyszał o bardzo wielu wyprawach żeglarskich Ferraguta. Interesował się wogóle ludźmi czynu, bohaterami oceanów.
Ulises zgadł odrazu, że arystokratyczny przybysz pragnie, równie jak i doktorka, zaskarbić sobie jego sympatję. Cóż za miły dom, gdzie wszyscy, ze wszech sił chcieliby się podobać kapitanowi Ferragutowi.
Hrabia, uśmiechając się uprzejmie, porzucił nagle język angielski i zaczai mówić po hiszpańsku. Robiło to wrażenie, jakby na ostatek zachował sobie był możność zjednania do reszty względów kapitana.
— Mieszkałem przez pewien czas w Meksyku. — dodał, wyjaśniając gdzie poznał ten język. — Zrobiłem też dłuższą wycieczkę na Filipiny, podczas pobytu w Japonji.
Ferragut najmniej wogóle znał morza Dalekiego Wschodu. Najrzadziej tam bywał. Dwukrotnie zaledwie był w Chinach i w Japonji, wiedział jednakże dość, by móc podtrzymywać rozmowę z podróżnikiem, wykazującym w upodobaniach swych tyle finezyj prawdziwego artysty. W ciągu pół godziny mówiono bez ustanku o pagodach, posągach bóstw pogańskich, domkach papierowych, tronach z bambusu i meblach, inkrustowanych perłową masą.
Doktorka znikła, jakby zniechęcona do rozmowy, z której uchwycić mogła zaledwie parę poszczególnych wyrazów. Freya, znieruchomiała, z przymkniętemi oczyma, skrzyżowawszy ręce na kolanach z ubocza przysłuchiwała się rozmowie, którą rozumiała oczywista, ale w której nie brała udziału. Wreszcie i ona dyskretnie się usunęła: doktorka przygotowywała herbatę i potrzebowała jej pomocy.
Tempo rozmowy bynajmniej nie słabło. Kaledin z mórz azjatyckich przeskoczył na morze Śródziemne, traktując przedmiot ten z godną zachwytu drobiazgowością. Oczywista mógł sobie tem zjednywać jedynie tom większe łaski Ferraguta, już mniemającego o nim, że to człowiek niezwykle sympatyczny mimo pewnego chłodu w pierwszem zetknięciu.
W pewnej chwili hrabia przestał sam mówić, a krótkiemi, zręcznie stawianemi pytaniami zmuszał do ustawicznego mówienia Ulisesa, zdając się go dosłownie brać na egzamin. Kapitan niemal z wdzięcznością przyjmował owe dowody zajęcia się „mare nostrum“, jakie wykazywał znakomity podróżnik, interesujący się zwłaszcza zachodniem wgłębieniem, które zdawał się pragnać poznać jaknajdokładniej.
Hrabia mógł się był zresztą wypytywać o nie, ile zapragnął: Ulises znał mila za milą wszystkie wybrzeża hiszpańskie, francuskie i włoskie. Kaledin, może z uwagi, że właśnie był w Neapolu, dopytywał się zwłaszcza o tę część morza Śródziemnego, zawartą pomiędzy Sardynją, Włochami południowemi a Sycylją, która w starożytności zwała się morzem Tyrreńskiem... Ciekaw był przedewszystkiem, czy kapitan Ferragut znał wyspy, zrzadka zaledwie odwiedzane, niemal zagubione w niepamięci, jakie leżą nawprost Sycylji.
— Znam je wszystkie, — odparł tamten z dumą.
Znał istotnie archipelag wysp Liparyjskich, grupę szczytów wulkanicznych, wyłaniających się z głębin śródziemnomorskich, wysepkę zwaną Ustica, archipelag Egadów. Wylądował kiedyś nawet na wyspie Pantellarji, na połowie drogi pomiędzy Sycylją a Afryką.
— Pomiędzy Pantallarją a Sycylją dno morskie znacznie się podnosi, — mówił. — W pewnych punktach warstwa wody, jaka je przykrywa, nie sięga ponad dwanaście metrów. Jest to tak zwana „wielka ława przygód“, nabrzmiałość wulkaniczna, zatopiona dwu-wyspa, podwodny piedestał Sycylji.
Hrabia zdawał się interesować niezmiernie „wielka, lawa, przygód“.
— Zna pan dokładnie swe morze! — potwierdził.
Ferragut miał dalej ciągnąć swe wyjaśnienia, w tej chwili jednak weszły obie panie, niosąc tace z przyborami do herbaty i kilku talerzykami ciastek. Ów brak jakiejkolwiekbądź służby nie zdziwił zbytnio kapitana: doktorka i jej towarzyszka musiały jego zdaniem żyć w sposób nieco niezwykły.
Freya z dziewczęcym wdziękiem jęła podawać herbatę: można ją było wziąć za panienkę z dobrego domu. Resztę wieczoru całe towarzystwo spędziło, rozmawiając o dalekich wyprawach. Nikt nie wspomniał ani słówkiem o wojnie ani o położeniu Włoch, które podówczas nie wiedziały jeszcze, czy zachowają nadal neutralność. Zdawało się, Jakgdyby towarzystwo to było gdzieś w miejscu niedostępnem, o tysiące mil od ludzkiego zgiełku.
Pod koniec wieczoru dyplomata wstał; Ferragut również się podniósł, uważając, że należy położyć kres wizycie. Hrabia począł się żegnać z doktorką, dziękując jej, że go poznała z kapitanem. Freya tymczasem uścisnęła Ferragutowi dłoń w sposób znaczący.
— Dzisiaj w nocy, — szepnęła cichutko, ledwie poruszając wargami. — Wrócę późno.-, Czekaj mnie.
O szczęście niewymowne! Oczy, uśmiech, uścisk ręki obiecywały znacznie więcej jeszcze...
Hrabia odprowadził Ferraguta aż do hotelu. Nigdy dotąd kapitan nie odnosił wrażeń równie miłych podczas przechadzki: głos towarzysza wydawał mu się słodkim i pieszczotliwym, a jednocześnie z powiedzeń jego, choćby najbardziej bez znaczenia, zdawała się przebijać mądrość niezwykła. Zresztą w owej chwili wszystko zdawało mu się być godnem kochania: nieznani przechodnie, morze w mrok upowite, życie całe...
Rozstali się przed drzwiami hotelowemi. Hrabia mimo wynurzenia, pełne przyjaźni, odszedł jednak, nie wskazawszy Ferragutowi swego adresu.
„To nic“, pomyślał kapitan. „Zobaczymy się jeszcze nieraz u doktorki“.
Przez resztę wieczoru to oddawał się słodkim nadziejom, to znów miotało nim zniecierpliwienie. Wrócił wreszcie do siebie wcześniej niż zwykle, wierząc z przesądnym brakiem logiki, że przyspieszy przez to nadejście Frei.
O jakże długie wydają się godziny tym, co wyczekują w niepokoju!... Ulises przechadzał się po pokoju, paląc cygaro za cygarem. Potem otworzył okno, chcąc wygnać zapach mocnego tytoniu. „Ona“ lubiła tylko lekkie papierosy egipskie... A że przykry zapach hawany nie znikał, odszukał więc w neseserze kilka flakoników zapomnianych oddawna perfum i wylał je na łóżko.
Nagle w tem wyczekiwaniu jął go dręczyć niepokój. Freya nie wiedziała zapewne, który zajmował numer. Nie był pewien, czy dał jej pod tym względem informacje dostatecznie jasne. Mogła się była pomylić. Zaczął wnet wierzyć, że się istotnie pomyliła.
Pod wpływem obaw i niecierpliwości otworzył drzwi i stanął na korytarzu, zdaleka spoglądając na zamknięty pokój Frei. Za każdym razem, gdy na schodach rozlegały się kroki lub gdy zgrzytała winda, brodaty marynarz poczynał drżeć jak dziecko. Miał ochotę się schować, a jednocześnie chciał móc dojrzeć, kto idzie.
Goście hotelowi, mieszkający na tem samem piętrze, wracając do siebie, widzieli kolejno Ferraguta w najdziwaczniejszych zaiste pozach. To stał na środku korytarza, jak ktoś, nie mogący się dodzwonić nikogo ze służby, czeka aż numerowy będzie przechodził przypadkiem; to znów nagle z poza uchylonych napół drzwi wysuwała się głowa ciekawa, by zniknąć niezwłocznie poza niemi.
Wreszcie Ulises musiał drzwi zamknąć. Rozłożył książkę, ale nie był w stanie przeczytać dwóch zdań po sobie następujących. Zegarek wskazywał już północ.
— Nie przyjdzie już! nie przyjdzie! — jął postarzać z rozpaczą.
Tymczasem coś innego przyszło mu na myśl. Kobieta tego rodzaju, co Freya, nie odważyłaby się przecież wejść do cudzego pokoju, w którymby przez szczelinę nad drzwiami dojrzała światło.
Przekręcił więc wyłącznik elektryczny i pociemku zaczął szukać łóżka. Ciemność ożywiły w nim znów nadzieję.
— Przyjdzie.. Przyjdzie napewno lada chwila...
Znów wstał, starając się zachowywać jaknajciszej... Dostęp powinien być przecież jaknajłatwiejszy. Uchylił też drzwi i zostawił je niezupełnie domknięte, by naciśnięta klamka nie skrzypnęła. Krzesłem przyparł drzwi do obramowania.
Wszystko to jednak jeszcze go nie zadowoliło, wstawał też jeszcze kilka razy z rzędu, przyczem zrzucał kolejno którąś z części swej garderoby. Tak wygodniej było mu czekać . Wyciągnął się na łóżku, postanowiwszy czuwać choćby całą noc, jeśliby tego zaszła potrzeba. Nie powinien był ani nie chciał spać, wola jego mu to nakazywała... W pół godziny potem chrapał w najlepsze...
Zbudził się nagle, jakby go ktoś wyrżnął w łeb obuchem. Dzwoniło mu w uszach... Niepokój, niepewność wyczekiwania wyrwały go niewątpliwie ze snu... Upłynęło parę sekund, nim zdołał pozbierać rozproszone myśli. Potem przypomniał sobie raptem wszystko... Sam! a ona nie przyszła!... Godzinyż-to czy minuty upłynęły, odkąd zasnął? Nie umiał sobie zdać z tego sprawy.
Nie sam jednak zbudził go niepokój... Coś szło ku niemu po nocy. Czy to mysz biegła przez korytarz?... Drzwi się cichuteńko poruszyły; krzesło się odsunęło zwolną na pokój, popychane czyjąś ręką bez szelestu. W pomroce zarysował się cień ruchomy, ciemniejszy od mroku... Ferragut się poruszył.
— Pst! — szepnął ściszony głos jakby z innego świata. — To ja!
Ale Ferragut już wyskoczył z łóżka i szukał po omacku rękoma. Napotkał nagie ramiona, młode ciało spowite w woale.
Instynktownie sięgnął ręką ku ścianie i wnet błysło światło.
Była to Freya, lecz jakże inna od tej, którą codzień widywał: obfite rozpuszczone włosy spadały jej na ramiona; na nagie ciało narzuciła tunikę azjatycką, jakby w obłok ją spowijającą.
Nie było to żadne z owych kimon japońskich, jakie pod wpływem mody rozpowszechniły się aż do spowszednienia, lecz jakiś woal hinduski, haftowany w fantastyczne kwiaty. Poprzez subtelną tkaninę Ulises wyczul dotknięcie młodego ciała.
Freya chciała zaprotestować ruchem. Potem wzorem Ulisesa sięgnęła ku ścianie... Światło zgasło.
A wówczas poczuł, jak przemożne ramiona owinęły mu się nakształt niezwalczonych macek mątwy dokoła szyi, jak władcze usta przywarły mu do ust, jak tam w Akwarjum... I padł pod ową pieszczotą dzikiego zwierza, bez pamięci, nie myśląc o reszcie świata, zapadając się coraz w morze nowych wrażeń jak topielec, rad ze swego losu... Tym razem jednak sięgnął aż do dna...

Zbudził go promień słońca, całujący go w twarz. Okno z niezamkniętą przez zapomnienie okiennicą była błękitne: widać w niem było błękit nieba i błękit morza.
Pojrzał obok siebie... Nie było nikogo! Przez chwilę myślał, że to był sen tylko. Ale poduszka nasiąknięta jeszcze była słodkim zapachem włosów Frei. W zgniecionem łóżku widać było jeszcze wycisk jej ciała. Przypomniało się wówczas — blada wizja, podobna do tych, jakie się snują rankiem w ostatnich godzinach snu — że się delikatnie przesunęła ponad nim; że pod pożegnalnym pocałunkiem napół otworzył oczy; że posłyszał potem lekkie skrzypnięcie drzwi...
Po słodkich godzinach nocnych tajemnic Ulises zbudził się wesół i rześki. Zmęczony był, a jednak nigdy może nie czuł się równie silnym ani równie szczęśliwym.
Począł śpiewać jedą z neapolitańskich piosnek. Ziemio kochana! Słodka zatoko! Tak, to stanowczo jest jeden z najpiękniejszych krajów pod słońcem. Rad, dumny ze swej zdobyczy, chciałby całować fale, wyspy, Neapol i Wezuwjusz!
Niecierpliwie zadzwonił na służbę. Kapitan Ferragut był głodny.
Wilczemi oczyma popatrzył na kawę z mlekiem, na chleb i mizerny kawałeczek masła, przyniesione przez służącego hotelowego. Zbyt mało mu się to zdawało! I właśnie, gdy się miał rzucie zajadle na owo pierwsze śniadanie, drzwi się otworzyły i weszła, uśmiechając się, Freya.
Zamiast hinduskiego woala miała teraz na sobie pyjamę męską z fioletowego atłasu. Nagie jej stopki przystroiły się w malutkie białe papucie. Na sercu wyhaftowany miała jakiś zawiklany monogram, którego Ulises nie był w stanie odczytać. Włosy upięte były w węzeł na tyle głowy.
Kapitan, oczarowany tą nową zmianą, zapomniał o śniadaniu. Była to nowa Freya, jakiej jeszcze nie znał: paź cudowny, zachwycająca androgina!... Ona jednak odparła zlekka jego pieszczoty i kazała mu usiąść.
Od wejścia już o coś pytała go wzrokiem. Niepewna była ową niepewnością kobiety za drugiem miłosnem spotkaniem. Pragnęła odgadnąć wrażenia Ferraguta, przekonać się, iż jest jej wdzięczny, pewną być, iż upojenie pierwszych chwil nie rozproszyło się pod jej nieobecność.
Gdy więc marynarz zabierał się znów do śniadania ze swobodą kochanka, który, zaspokoiwszy już swe pragnienia, nie sądzi, by gestom swym musiał nadawać cechy poezji, — Freya siadła na pół, a na pół przyklękła na starym szezlongu i zapaliła papierosa.
Jednem z ramion objęła skulone nogi; głowę oparła na kolanach. Paliła tak przez długą, długą chwilę, utkwiwszy oczy w morze.
Wreszcie zaczęła mówić powolnie, nie przestając patrzeć na zatokę. Od czasu do czasu odrywała tylko oczy od błękitu, by spojrzeć na Ulisesa i czytać mu w twarzy wrażenia, jakie słowa jej na nim czyniły.
Ten zaś, zgadując, że chodzi o coś niezwykle (ważnego, ostatecznie przestał jeść.
— Przysiągłeś mi, że zrobiłbyś dla mnie wszystko, o cokolwiekbym cię poprosiła. Nie zechcesz mnie chyba utracić raz na zawsze?
Ulises zaprotestował. Utracić ją? Żyć by bez niej nie mógł.
— Znam całą twą przeszłość; sam mi ją opowiedziałeś... Ty zaś nic o mnie nie wiesz, — a jednak trzeba, byś mnie poznał, teraz, gdym została twoją.
Marynarz skinął głową, miała istotnie zupełną słuszność.
— Kłamałam ci, Ulisesie — Nie jestem Włoszką...
Ferragut się uśmiechnął. Jeśli o to tylko kłamstwo chodziło! Od pierwszego dnia, skoro jeno o tem wspomniała, odgadł to był odrazu...
— Matka moja była Włoszką. Na to ci przysięgam... Ale ojciec mój nie był Włochem.
Zatrzymała się chwilę. Marynarz słuchał jej z zajęciem, odwróciwszy się tyłem do stołu.

— Jestem Niemką i...

GRZECH FERRAGUTA.

Toni, budząc się co rano o pierwszych błyskach świtu, czuł się zniechęcony i rozczarowany.
— Jeszeześmy w Neapolu! — wykrzykiwał, wyglądając przez okno kabiny.
I rozpoczynał liczyć dnie. Dziesięć już dni upłynęło, odkąd „Mare Nostrum“ po uskutecznieniu wszystkich napraw zarzuciło kotwicę w porcie handlowym.
— Znowu doba stracona! — dodawał w myśli młodszy oficer.
I przejmował go żal niewymowny na myśl, ile statek mógłby zarobić, gdyby znów wypłynął na morze. Zysk ów przypadłby oczywiście kapitanowi, Toni niemniej jednak rozpaczał.
Oburzony do głębi wysiadał niejednokrotnie na ląd i szedł na poszukiwania kapitana. Próżny trud! Ferragut wysłuchiwał, co mówił młodszy oficer i rad był, że na pokładzie wszystko jest w porządku. Gdy jednak Toni, zająkując się nieśmiele, pytał o datę wyruszenia na morze, Ulises odpowiadał wymijająco...
Pewnego rana majtkowie myjący pokład nadbiegli z wieścią, że kapitan przybywa. Dojrzeli go, jak nadpływał łódką; wiadomość obiegła kabiny i korytarze; pod jej wpływem prężyły się ramiona przy pracy, twarze się ożywiały uśmiechem. Toni wybiegł na pokład. Caragol nawet wychylił się ciekawie z poza uchylonych drzwi od kuchni.
— Wreszcie będziesz rad! — rzekł Ferragut wyciągając dłoń do swego zastępcy. — Wkrótce już rozwiniemy żagle.
Weszli do salonu. Ulises patrzył na statek z pewnym podziwem, jakgdyby za powrotem z dalekiej podróży. Wydawał mu się inny jakby: pewne szczegóły, na które nigdy przedtem nie zwrócił był uwagi, teraz mu wpadały w oczy.
W ciągu krótkiej chwili przebiegło mu przez myśl to wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich niecałych dwóch tygodni. Dopiero wówczas mógł sobie zdać sprawę po raz pierwszy z ogromnej zmiany, jaka zaszła w jego życiu od chwili odwiedzin Frei na statku.
Ujrzał się znowu w pokoju hotelowym, gdy, siedział obok Frei... Paliła papierosa, poglądając na błękit zatoki:
— Jestem Niemką i...
Miała zamiar odsłonić mu wszystkie szczegóły swego tajemniczego życia. Była Niemką i służyła ojczyźnie.
— Dziś, by móc toczyć wojnę, wszystkie państwa muszą powoływać pospolite ruszenia. Mężczyźni w pełni sił idą na pole walki; inni pracują w fabrykach, przekształconych na wielkie warsztaty wojenne. Nawet kobiety biorą w walce powszechnej czynny udział; służą ojczyźnie w przemyśle lub w szpitalach; innych zadaniem jest zdobywanie wiadomości poza granicami kraju...
Ferragut, którego te brutalne oświadczyny zaskoczyły zbyt niespodzianie, przez chwilę milczał. Wreszcie ośmielił się myśl swą przyoblec w słowa:
— Więc, krótko mówiąc, jesteś szpiegiem?
Ona słowa te przyjęła wzgardliwym gestem. Był to termin przestarzały, który zatracił już całe swe pierwotne znaczenie. Szpiegiem można było być za dawnych czasów, gdy tylko zawodowi żołnierze brali udział w wojnie. Zdarzały się wówczas podłe, godne wzgardy indywidua, co dla miłości pieniędzy wypatrywały przygotowania nieprzyjacielskie. To byli istotnie szpiedzy. Dziś Jednak są jedynie patrjoci, pragnący ze wszystkich sił pracować dla swej ojczyzny, jedni z bronią w ręku, inni wiedzą swą, inteligencją i przebiegłością.
Ulises się zdumiał, słysząc owe wywody.
— Więc i doktorka również...? — spytał.
Freya odrzekła tonem entuzjazmu i głębokiego szacunku:
— Przyjaciółka moja jest znakomitą patrjotką, uczoną, oddającą całą swą wiedzę na usługi ojczyzny. Ubóstwiam ją! Jest moją opiekunką, a nadto ocaliła mnie w najtrudniejszych chwilach życia.
— A hrabia? — ciągnął dalej Ferragut.
— To także jest patrjota wybitny... Ale nie mówmy o nim.
Najwidoczniej bała się owej wyniosłej postaci i wołała zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
Zapadło długie, ciężkie milczenie. Freya wpatrywała się kochankowi uparcie w oczy. Chciała przeniknąć mu do myśli, odgadnąć, czy był już istotnie „gotów“ nim zada cios ostateczny. Wreszcie egzamin wypad! widać pomyślnie.
— Teraz, skoro mnie już znasz, — rzekła zbolałym tonem — idź sobie w świat! Kochać mnie nie możesz: jestem szpiegiem, jakeś to nazwał, istotą, godną pogardy... Idź sobie! Cała nasza znajomość rozwieje się jak sen... Zostaw mnie samą. Nie wiem, co mi przyszłość przyniesie; ale chodzi mi przedewszystkiem o twój spokój.
Z oczyma, pełnemi łez, upadła na węzgłowie szezlonga, twarz ukryła w dłoniach; całem jej ciałem wstrząsać poczęło łkanie...
Odgadła istotnie prawdę: od pierwszej zaraz chwili przezorność szeptać poczęła na ucho Ferragutowi: „Aleś się urządził! Uciekaj, póki czas! Czegoś chciał, toś już dostał; bądź teraz, synu, egoistą!“ Głos jednak szaleńczych śmiałości, głos fanfaronad, który go nakłaniał do zaciągania się na statki, płynące na pewną zagubę, mówił mu zgoła co innego: „Miałbyś ją teraz opuszczać! To byłoby ohydne! Tchórz tylko na to by się zdobył. Niemki ta zdaje się cię tak kochać!“
I z impulsywnością południowca chwycił Freyę w ramiona, podniósł ją w górę, odgarnął z czoła pukle zwichrzonych włosów i, pieszcząc ją jak malutką słabą dziewczynkę, pił jej łzy w nieskończonych pocałunkach.
Nie! nigdy jej nie opuści!....Więcej, gotów ją był bronić przeciw jej wszystkim wrogom. Wrogów tych nie znał zresztą; lecz jeśli trzeba jej męskiej opieki, on tu jest przecie! Freya nie powinna płakać. Kochanek jej począł jej powtarzać postokroć, iż pragnąłby żyć przy niej wiecznie; i, by jej dowieść szczerości słów, zaprzysiągł wreszcie na honor, że zrobi wszystko, co jeno będzie w jego mocy, by jej dopomóc.
W ten więc sposób kapitan Ferragut, w porywie entuzjazmu, rozstrzygnął o dalszych swych losach.
Gdy go Freya poprowadziła powtórnie do doktorki, uczona pani przyjęła go już jak członka rodziny. Nie miała racji skrywania przed nim swej istotnej narodowości. Freya nazywała ją poprostu; „Frau Doktorin“: ta zaś w przystępie prawdziwego szału kaznodziejskiego zaczęła pouczać marynarza, wskazując mu jasno jak na dłoni, że Niemcy miały prawo wszcząć walkę z resztą Europy. Wszyscy ze wszech stron prowokowali cesarza Wilhelma, napadli nań niecnie. Pyszałkowaci, godni wzgardy Francuzi, nim jeszcze wypowiedzieli wojnę. wysłali chmury całe samolotów celem zbombardowania miast niemieckich.
Ferragut słuchał, mrugając ze zdumienia oczyma. Nic o tem dotąd nie słyszał. Musiało to się stać wówczas zapewne, gdy był na pełnem morzu. Ale ton głosu uczonej pani uchylał wszelkie wątpliwości...
Poczm zaś nastąpiła prowokacja ze strony Anglji. Rząd wielkobrytański, wzorem zdrajcy z melodramatu przygotowujący wojnę od szeregu lat, w ostatniej chwili dopiero odsłonił karty! Niemcy więc mimo swe umiłowanie pokoju, musiały się bronić przeciw temu nowemu wrogowi, najgorszemu ze wszystkich.
— Bóg pokarze Anglję! — twierdziła doktorka, wpatrując się pilnie w Ulisesa.
Ów zaś, pragnąc się nie przeciwić uczonej damie, kiwał twierdząco głową...
Doktorka, czując, iż należy rozdmuchać nienawiść Hiszpana ku dawnemu wrogowi, zaczęła przywoływać na pamięć historję: Gibraltar, skradziony przez Anglików, korsarskie rozboje Drake‘a[32]; wielkie galjony[33] z amerykańskim ładunkiem, brane do niewoli przez flotę angielską; lądowanie wojsk na wybrzeżach półwyspu!
W ten sposób wyliczała doktorka po angielsku zbrodnie angielskie wobec Hiszpanji, aż zapał jej udzielił się wrażliwemu marynarzowi i, przekonany, zakrzyknął już samorzutnie:
— Niech-że ją Bóg pokarze!
Tu jednak przejawiła się skomplikowana psyche żeglarza śródziemnomorskiego. Ulises przypomniał sobie na czas, że to Anglja przecie zapłacić ma za naprawę uszkodzonego statku.
— Niech-że ją Bóg pokarze, — powtórzył w duchu — lecz niech trochę jeszcze zaczeka.
Co do Włochów, to ich zachowanie się doprowadzało doktorkę do rozpaczy. Sądziła jeszcze, że zachowają neutralność. Ale czy słowu takich ludzi można wogóle zaufać!
— Mandoliniści! Bandyci! — pomstowała w przystępie wściekłości. — A przecież cesarz nasz był dla nich tak łaskawy.
Marynarz przyzwyczaił się do owego domu i zaczął go uważać do pewnego stopnia za własny. Po wielekroć razy spotykał się tam z hrabią. Mrukliwy ów osobnik mimo wysiłki swe, by się wydać uprzejmym, ciągle przecież tkwił w swej dyplomatycznej rezerwie. Ulises wiedział o jego istotnej narodowości; on z kolei również o tem wiedział i mimo to obaj podtrzymywali nadal fikcję Kaledina.
Nigdy dotąd marynarz nie był równie szczęśliwy. Wyczuwał jakby potworną rozkosz kogoś, co, rozparłszy się w dobrze ogrzanym pokoju, patrzy przez okno na statek, walczący przeciw burzy. Krzyki sprzedawców gazet obwieszczały bitwy straszliwe w centrum Europy: miasta całe płonęły i waliły się w gruzy; co dobę ginęły tysiące i jeszcze tysiące ludzi... On zaś nie czytywał nic, o niczem nie chciał wiedzieć. Żył nadal, jakby, świat cały grążyć się musiał w rajskiej szczęśliwości.
Aż nadeszły wypadki, które go wydarły nagle tej egoistycznej radości życia, zachmurzyły mu lice i pocięły mu czoło zmarszczkami, świadczące mi o troskach. One to sprowadziły go tu na pokład.

Siadł w salonie na statku naprzeciw swego zastępcy, wsparł się łokciami na stole i zaciągnął się mocnem cygarem, jakie właśnie zapalił.
— Popłyniemy w najbliższych dniach — powtórzył z widocznem zatroskaniem. — Będziesz rad, Toni; przypuszczam, że będziesz rad.
Toni słuchał bez gestu. Czekał jeszcze na coś więcej. Kapitan, przedsiębiorąc jakąś wyprawę, mówił mu zawsze, do jakiego portu i z jakim ładunkiem popłyną. To też, zdając sobie sprawę, że Ferragut nic więcej mu nie zamierza powiedzieć, śmielił się sam zadać pytanie;
— Do Barcelony płyniemy?...
Ulises się zawahał, spojrzał ku drzwiom, jakby w obawie, czy ktoś nie podsłuchuje. Potem, przysuwając się ku Toniemu, dodał:
— Wyprawa nie będzie zgoła niebezpieczna, ale musi być zachowana w tajemnicy. Mówię to tobie, bo znasz dobrze wszystkie moje sprawy, bo cię uważam niemal za człowieka rodziny...
Ten dowód zaufania jednak nie wywarł wrażenia na młodszym oficerze, który wciąż jeszcze u coś pytał wzrokiem. Cóż to miał być za ładunek!
— Słuchaj, Toni, nie chodzi tu ani o działa, ani o karabiny, ani wreszcie o amunicję... Robota krótka i nietrudna, przytem nie o wiele zboczyć będziemy musieli z drogi do Barcelony.
Umilkł na chwilę, ostatni raz jeszcze się zawahał, aż wreszcie dodał, ściszając głos:
— Zapłacą nam za to Niemcy. Mamy zaopatrywać w benzynę ich łodzie podwodne na morzu Śródziemnem.
Wbrew przypuszczeniom Ferraguta młodszy oficer zupełnie się nie zdziwił. Wiadomość ta wydała mu się poprostu niedorzeczna. Uśmiechnął się zlekka i wzruszył ramionami, jakgdyby mu ktoś głupstwa gadał.
— Więc Niemcy mają łodzie podwodne na morzu Śródziemnem? Taka krucha i wątła łupina może więc odbyć daleką podróż z morza Północnego aż do cieśniny Gibraltarskiej?
— Myślisz zapewne, Toni, o łodziach podwodnych, o małych łódkach podwodnych, jakie istniały na początku wojny... Obecnie chodzi o coś więcej: dziś są to okręty podwodne. Statek taki może płynąć pod wodą lub, wynurzywszy się ha powierzchnię, funkcjonować jak torpedowiec, lepiej nawet od torpedowca... Nie wiesz nawet, do czego ci Niemcy są zdolni. To wielki naród, pierwszy w święcie!...
Poczem. położywszy Toniemu rękę na ramieniu, dodał tonem zwierzenia;
— Tobie to tylko mówię; ty jeden wiesz o tajemnicy prócz osób, które mi ją zwierzyły... Niemieckie statki podwodne nadpłyną wkrótce na morze Śródziemne. My zaś podpłyniemy im na spotkanie, wioząc paliwo i smary.
Przez parę chwil Ferragut nie wiedział, co ma sądzić. Toni siedział zadumany ze spuszczonemi oczyma. Wreszcie powstał powoli, odepchnął krzesło i rzekł poprostu:
— Nie!
Z kolei Ulises wstał zdumiony.
— Nie? I czemuż to?
Był przecie kapitanem i musiał mieć posłuch u wszystkich. Wzamian za to odpowiadał za statek, za życie załogi, za losy ładunku. Był nadto właścicielem okrętu; nikt mu nie miał prawa nic nakazać, władzę miał nieograniczoną. Przez przyjaźń jedynie, przez przyzwyczajenie naradzał się ze swym zastępcą, zwierzał mu się z tajemnic, a Toni podnosił bunt!... Cóż ta niewdzięczność miała znaczyć? Młodszy oficer jednak, zamiast się wytłumaczyć, powtarzał jedynie, coraz bardziej się upierając, coraz bardziej rozdrażniony:
— Nie! i nie!
— Ale czemu „nie“? — nalegał Ferragut ze drżeniem wściekłości w głosie.
Toni się zawahał, jakby nagle zbity, z tropu. Kręcił brodę i spuszczał oczy, chcąc skupić myśli.
Nie umiał się wyjęzyczyć. Zazdrościł kapitanowi, iż z taką łatwością odnajdywał właściwe wyrazy... Wreszcie jednak myśli swe przyoblekł w jakąś niezręczną, chropawą formę, zdołał wyrazić swą nienawiść ku tym potworom współczesnego przemysłu, bezczeszczącym morze swemi zbrodniami.
— Gdybyż torpedowali tylko statki wojenne, możnaby więc było przymknąć oczy na te zdradzieckie napaści; nawet może dopatrywać się w nich chlubnego bohaterstwa. Ale oni robią coś gorszego, wiesz o tem dobrze. Topią statki handlowe, pasażerskie, na których są kobiety i dzieci!
Na ogorzałych policzkach pojawiły mu się ceglaste wypieki. W oczach lśnić poczęły stalowe błyski. Tchnął cały dziką wściekłością, jaka go już ogarniała poprzednio przy czytaniu opisów, jak Niemcy torpedowali statki transatlantyckie u angielskich wybrzeży.
Ferragut usiłował dowodzić, że niemieckie okręty podwodne nie będą atakowały nikogo prócz sojuszniczych statków wojennych. Próżne to były jednak zachody; upór młodszego oficera niczem się nie dał przełamać. To też kapitan, porzucając ton łagodnej perswazji, jaki przybrał początkowo, rzekł wreszcie z arogancją:
— Niema o czem więcej gadać. Ja tu jestem kapitanem i ja tu rządzę!... Sprawa skończona.
Toni zachwiał się, jakby go ktoś w pierś obuchem uderzył. W oczach stanęły mu łzy. Myślał długo, poczem wyciągnął kosmatą dłoń do Ferraguta:
— Żegnaj, Ulisesie.
Rozkazu nie chciał posłuchać, a marynarz, nie stosujący się do woli zwierzchnika, musi opuścić pokład. Nigdzie indziej nie znajdzie już tych samych, co na „Mare Nostrum“ stosunków. Być może, przez czas dłuższy nie znajdzie nawet posady...
Ferragut, oburzony, począł krzyczeć.
— Nie bądź-że głupcem! Uparty jesteś jak djabli! A nadzianyś skrupułami, jak indyk farszem!
Poczem, opanowując się nieco, jął go namawiać:
— Toni, zrób to dla mnie. Bądźmy i nadal przyjaciółmi. Innym razem ja się poświęcę dla ciebie. Zważ, żem dał słowo!
Tamtem jednak powtarzał niemal z płaczem.
— Nie mogę!... Nie, nie mogę!
Czuł, że musi jeszcze coś więcej powiedzieć, by jaśniej myśl swą wyrazić, dodał więc:
— Jestem republikanin.
Z wyznania tego chciał był uczynić zaporę nie do przezwyciężenia, a jednocześnie bił się w piersi, jakby chcąc dowieść trwałości owych przeszkód.
Ulisesa śmiech już brał, ale moment nie był odpowiedni na sarkazm; znowu więc usiłował przekonać Toniego.
— Jakto, kochasz wolność, a stajesz po stronie despotyzmu! Anglja jest przecie największym tyranem mórz...
I począł powtarzać to wszystko, co słyszał był od doktorki, kończąc wreszcie tonem wymówki:
— I ty, ty stajesz po stronie Anglji, Toni! Ty, człowiek postępu!
Tamten jął wichrzyć brodę ruchem wahania i niepewności. Doprawdy, słowa mu nie dopisywały. A przecież wiedział dobrze, co powinien był odpowiedzieć. Myślał o tem po wielekroć razy, przechadzając się w samotności po pokładzie.
— Jestem po tej stronie, po której być powinienem. Staję po stronie Francji.
I niezdarnie począł wyrzucać z siebie krótkie, urywane zdania, jąkając się, nie kończąc myśli rozpoczętych, tak, jak w głowie mu się one układały. Francja była krajem Wielkiej Rewolucji i dla tej jednej, jedynej racji uważał ją niemal za swą ojczyznę. Losy Francji były do pewnego stopnia jego własnemi losami.
Ferragut, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, dał się unieść porywowi gniewu.
— Idź do stu djabłów, bydlaku! Nie chcę cię tu widzieć więcej, niewdzięczniku! Sam sobie tu dam radę; nie potrzebnyś mi wcale. Ruszaj, gdzie chcesz, wraz ze wszystkiemi łgarstwami, jakiemi ci mózg naładowano, głupcze wierutny!
Wściekły, odwrócił się tyłem do swego zastępcy i rzucił się na fotel, kryjąc twarz w obie dłonie.
Toni patrzył. Oczy czerwieniły mu się coraz bardziej, aż wreszcie łza w nich błysnęła... Tak się rozstawać, gdy się pędziło życie ramię przy ramieniu, po bratersku, życie, w którem miesiące za lata całe liczyćby trzeba.
Podszedł nieśmiało ku Ferragutowi i wziął go za rękę; ręka ta zwisła bezwładnie, jak ręce ludzi bezradnych. Czując jej chłód, zawahał się niemal... Niemal już gotów był ustąpić, ale opamiętał się niezwłocznie, opanował wahanie i rzucił już stanowczo:
— Żegnaj, Ulisesie!
Kapitan nie odpowiedział mu nic, pozwalał wyjść bez słowa pożegnania.
Toni już u drzwi prawie przystanął i począł mówić smutnym, pełnym serdecznego uczucia głosem:
— Nie bój się, bym miał o tem mówić coś komukolwiek... Zostanie to między nami. Obmyślę jakiś pretekst, by się załoga nie dziwiła, że opuszczam statek.
Wahał się, obawiając się wydać natrętnym. Wreszcie po dłuższym namyśle dodał jeszcze:
— Radzę ci, byś nie przedsiębrał tej podróży. Wiem, co ludzie sobie o tem pomyślą; nie licz na nich... Może będą ci posłuszni, boś kapitan, ale skoro zejdą na ląd, siłą im nie nakażesz milczenia... Wierzaj mi, poniechaj tej podróży! Skalasz honor swój... Bądź zdrów, Ulisesie!
Nim kapitan podniósł głowę, już zastępcy w sali nie było.
Ferraguta objęło nagle zniechęcenie. Wydało mu się, że bez pomocy Toniego planu swego nie zdoła wykonać. Unosił on przecie z sobą część owej powagi władzy, jaką Ferragut wywierał na załogę. Jakże wytłumaczyć jego zniknięcie wprzeddzień równie niepowszedniej wyprawy?... W jaki sposób zmusić ich wszystkich do milczenia?
Przez długą chwilę siedział tak, zamyślony; potem porwał się nagle i wybiegł na pokład.
— Gdzie jest don Antoni?... Hej, niech go tam który zawoła! — krzyknął na majtków, robiących porządki na statku.
— Don Antoni!... Don Antoni! — ozwały się kolejno głosy sznurem od steru aż po dziób statku.
Don Antoni wynurzył się z jednego z luków. Czynił po raz ostatni właśnie przegląd statku, nim go miał opuście.
Kapitan począł z nim rozmawiać, odwracając twarz, unikając jego spojrzeń. Na twarzy Ferraguta malował się szereg zwikłanych, skomplikowanych uczuć: gniew, jaki wznieca porażka u zwyciężonego; wdzięczność instynktowna kogoś, kogo wyrwano z niebezpieczeństwa brutalnem, ale zbawczem szarpnięciem.
— Zostań, Toni, — rzekł kapitan bezdźwięcznie. — Nicem ci nie powiedział. Zażądam, by mi zwrócono słowo, o ile tylko będę mógł... Jutro będziesz już wiedział na pewno, co zrobimy.
Tegoż jeszcze wieczoru Ulises został kochankę swą w hotelu. Wrócił na ląd zdenerwowany i niespokojny. Na myśl o niepowodzeniu na statku drżał z obawy przed tem spotkaniem, a jednocześnie pragnął, by to się stało jaknajszybciej.
Zaczął mówić z całą brutalnością kogoś, kto radby skończyć jaknajprędzej. Nie może wyświadczyć doktorce przysługi, o jaką go prosiła. Cofa swe słowo. Młodszy oficer odmawia swego udziału.
— Jesteś przecie panem u siebie na statku, — odparła Freya głosem, drżącym z gniewu, — a młodszy oficer niepotrzebny ci do tej wyprawy.
Gdy zaś Ulises odrzekł, że nie był pewien również swej załogi i że wyprawa ta była niemożliwa, pani Talberg nie taiła już swej wściekłości. Zdawało się, że się nagle postarzała o lat dziesięć. Twarz jej zmieniła się raptem, zszarzała jak popiół, na skroniach pojawiły się zmarszczki, w oczach stanęły jej łzy...
— Samochwalca!... Obłudnik!... Południowiec!...
Ulises starał się ją uspokoić. Można przecież było znaleźć inny statek: gotów był sam go zacząć szukać. Wyśle „Mare Nostrum“ do Barcelony, a sam zostanie w Neapolu, dopóki ona sama zechce.
— Komedjant! I ja ci zaufałam! I ja ci się oddalam, przypuszczając, że mam do czynienia z bohaterem! Jakże byłam głupia, biorąc na serjo twą chęć poświęcania się dla mnie!
Trzasnęła drzwiami z całej siły, wychodząc.
— Poszła do doktorki, — pomyślał Ferragut. — Wszystko skończone!
Żałował utraty tej kobiety, choć obelgi, jakiemi go obrzuciła przed wyjściem, brzmiały mu jeszcze niemile w uszach. Dość mu było, że go nazwano „południowcem“ tonem wybitnie wzgardliwym: mimo wszystko nie jest to przecież żadna ułomność...
Chciał naprzód wrócić niezwłocznie na statek, bał się jednak, że w samotności jątrzyć się będą tem silniej bolesne wspomnienia. Raczej należało zostać w Neapolu, pójść do teatru, spróbować, a może przypadek zdarzy jakąś nową znajomość. Nazajutrz z rana wyprowadzi się z hotelu wraz z rzeczami, a przed zachodem słońca będzie już na pełnem morzu.
Zjadł więc obiad w hotelu i spędził wieczór w kilku kolejno nocnych kawiarniach; ale myśl o Frei uniemożliwiła mu nawiązanie przelotnej znajomostki.
O pierwszej w nocy, idąc po schodach hotelowych, zdziwił się, dostrzegłszy smugę światła w, szczelinie pod drzwiami swego pokoju. Wszedł... Freya, przybrana w swą męską pyjamę, czekała nań, spokojna i uśmiechnięta. Na twarzy jej nie było już ani śladu wściekłości, jaka ją wykrzywiła przed kilku godzinami.
Wstała na widok wchodzącego Ulisesa, wyciągając doń obie dłonie.
— Powiedz, że nie masz do mnie urazy! Powiedz, że mi przebaczasz!... Byłam dla cię bardzo niedobra wczoraj wieczorem, wyznaję to.
Chwyciła go w ramiona i ocierała się o niego z cichym pomrukiem rozpieszczonej kotki. Nim kapitan zdążył coś odpowiedzieć, już ciągnęła dalej tonem kapryśnego dziecka:
— Rekin mój! Mój kochany wilk morski kazał mi tak długo czekać na siebie! Przysięgnij mi, żeś mi nie był niewierny! Muszę cię powąchać. Poznaję odrazu zapach innej kobiety.
Powąchała mu brodę i twarz; usta jej zatrzymały się tuż obok ust marynarza.
— Nie, nie! nie byłeś mi niewierny... Czuję jeszcze zapach moich perfum... O, Ulisesie, bohaterze mój!...
Jeden, jedyny pocałunek i Ulises zapomniał już o wszystkiem: o obelgach, gniewie, projekcie wyjazdu...
W godzinę potem, w mroku nocnym rozległ się głos Frei. Rekapitulowała to, czego sobie zresztą nie powiedzieli głośno, ale co oboje przez cały ten czas myśleli.
— Doktorka jest zdania, że powinieneś zostać. Statek swój wyślij. Zaczeka na ciebie tam, w Hiszpanji... Ty zaś możesz nam tu wyświadczyć wielką przysługę, sam wiesz o tem. Zostajesz... Co za szczęście!
Przeznaczeniem Ferraguta więc było słuchać tego rozkochanego a władczego głosu... Nazajutrz zrana ujrzał go też Toni na statku, przybywającego by wydać rozkazy, nieznoszące oporu. „Mare Nostrum“ miało niezwłocznie odpłynąć do Barcelony. Toni sprawować będzie funkcje kapitana. Ferragut wkrótce też tam przybędzie, skoro tylko zakończy pewne sprawy, jakie go narazie zatrzymują w Neapolu...
W kilka dni potem pożycie dwojga kochanków, zmieniło się znagła aż do gruntu. Freya nie chciała nadal mieszkać w hotelu. Półuśmiechy i domyślniki gości i służby hotelowej ranić poczęły nagle jej wstydliwość. Chciała nadto, by kochać się mogli bez żadnych zgoła przeszkód. Doktorka, darząca ją uczuciem wprost macierzyńskiem, umożliwiła jej usunięcie tych zapór, zaproponowawszy część własnego mieszkania.
Ferragut zdumiał się, iż mieszkanie doktorki było tak rozległe. Poza salonem ciągnął się długi szereg pokoi nieumeblowanych, cały labirynt zakamarków i korytarzy, w którym kapitan z trudem się ledwie orjentował. Wszystkie drzwi, wychodzące na klatkę schodową, należały do tego mieszkania, stanowiąc toż osobne wyjścia.
Kochankowie zainstalowali się w jednym z krańcowych pokoi; było to mieszkanie niezależne z osobnem wyjściem na schody. Zajmowali oni wielki salon, przeładowany gipsaturami i złoceniami, ale umeblowany niezmiernie ubogo. Były tam trzy krzesła, stół zarzucony papierami, przyporami toaletowemi i jadłem, wreszcie łóżko dość wąskie w jednym z kątów pokoju: to było wszystko.
Pędzili tam żywot młodego małżeństwa w zupełnem odosobnieniu od ludzi. Z braków umeblowania i z tysiąca niedogodności mieszkaniowych zaśmiewali się jak dzieci. Freya gotowała śniadania na lampce spirytusowej, odtrącając coraz kochanka, który uważał się za bardziej kompetentnego w sprawach kulinarnych. Marynarz wszystko po troszę umie.
Ferragut zaproponował, iż poszuka służącej do cięższych robót. Propozycję tę jednak Freya przyjęła z oburzeniem.
— Nigdy! Mogłaby być szpiegiem.
I usta jej, wymawiając ów wyraz, wykrzywiły się niesłychaną wzgardą.
Doktorka wyjeżdżała często poza miasto; licznych interesantów załatwiał wówczas kancelista Karol. Niejednokrotnie przechodził przez szereg pustych pokoi, prosząc Freyę o jakąś wskazówkę; ta szła z nim razem wówczas, na chwilę zostawiając kochanka samego.
Zostając sam, Ulises z podziwem zdawał sobie sprawę ze szczególnego rozdwojenia swej osobowości: odżywał w nim ów ktoś, kim był on sam przed spotkaniem w Pompei. W myślach widział swój statek, swój dom w Barcelonie.
— Aleś wpadł, bracie, w ładną sytuację! — mówił sobie w duchu z wyrzutem. — Ciekaw jestem, jak się to wszystko skończy!
Ledwie jednak dawały się słyszeć kroki Frei w sąsiednim pokoju, już odlatywały go wszystkie te wspomnienia; pozostawała tylko słodka rzeczywistość.
Utracił nawet rachubę czasu. Dnie mu się zatraciły w pamięci; sam, nie byłby w stanie się ich dorachować. Po tygodniu pobytu w mieszkaniu doktorki zdawało mu się chwilami, że jeńcem tu był zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, to znów, pobyt ów wydłużał mu się do miesiąca.
Na miasto zrzadka tylko wychodzili. Ranki upływały im tak, że nie zdawali sobie nawet z tego sprawy, zajęci przygotowywaniem śniadania po długich godzinach pół snu a pół czuwania.
Popołudnie spędzali kochankowie pół leżąc na kanapie, lub wyciągnąwszy się poprostu na podłodze: było to istne życie haremowe. Freya nuciła półgłosem wschodnie melodje, niezrozumiałe a tajemnicze. Lub nagle ruchem prostującego się węża porywała się skokiem i zaczynała tańczyć, nie poruszając niemal stopami, a tylko falując w miękkich rytmikach całem ciałem. Ulises uśmiechał się do niej, zapadając napół ogłupiały w ekstazę i sięgał coraz ku arabskiemu taburetowi, na którym stały butelki.
Freya troszczyła się zawsze skwapliwie o zasób napoi. Marynarz był stale pijany, ową mądrze utrzymaną w mierze opiłością, nie przekraczającą nigdy stanu różanego rozradowania.
Czasami kochankowie jadali na mieście; wówczas w tych samych restauracjach na Pausilippe lub Vomero, gdzie niegdyś błagał o schadzkę bezskutecznie, — puszył się teraz kapitan Ferragut jak paw, prowadząc Freyę pod rękę.
Gdy doktorka była w Neapolu, zapraszała do siebie na obiady swych protegowanych; miało się niemal wrażenie, że to najczulsza z matek gości u siebie córkę swą i zięcia. Jej badawcze oczy zdawały się poprzez szkła sondować duszę Ferraguta, jakby nie ufała jego wierności. Poczem w ciągu posiłku, składającego się z zimnych mięsiw na sposób niemiecki, obficie zakropionych winem, rozczulała się ostatecznie. Miłość była, jej zdaniem, najpiękniejszą w świecie rzeczą, nie mogła też patrzeć na dwoje kochanków bez lekkiej mgiełki rozrzewnienia w oku.
— Ach! kapitanie, niech ją pan bardzo kochał Niech się jej pan nie przeciwi! Niech jej pan słucha we wszystkiem... Ona pana ubóstwia!
W zapale patrjotycznym zaczynała czasem wysławiać czyny bojowe niemieckich statków podmorskich, atakujących na wodach angielskich pokojowe transatlantyki. Freya, bardziej spostrzegawcza, czuła, że opowieści te mocno nie w smak idą Ulisesowi, to też, skoro już byli sami, powtarzała mu niejednokrotnie:
— Nic podobnego nie zdarzy się na morzu Śródziemnem. Mogę cię o tem zapewnić. Statki podwodne atakować będą tylko i wyłącznie okręty wojenne.
I, by zatrzeć wrażenie, jakie rozmowy z doktorem mogły były wywrzeć na Ferragucîe, pani Talberg rozsnuwała przed nim coraz to nowe uroki.
Naga niemal przechadzała się po salonie, pewna swej urody, pyszniącą się ciałem jakby z kości słoniowej, jędrnem a nieskazitelnem, którego wiek nie nadgryzł jeszcze bezlitosnemi zębami. Czasami, powiewając dokoła siebie wielobarwnemi woalami, gięła się w takt jednego z owych tańców rytualnych, jakich się nauczyła na Jawie... To znów nagle, jakby ją chłód wyrywał z podzwrotnikowych marzeń, skokiem chroniła się w ramiona Ferraguta.
— Mój ty argonauto najmilszy! Rekinie mój!
I tuliła się do piersi marynarza, gładziła mu brodę, popychając go w głąb kanapy, zbyt wąskiej wówczas na ich dwoje.
To znów, zmęczywszy się tańcem pośrodku salonu, nie chroniła się w objęcia Ulisesa, lecz otwierała szkatułkę z drzewa sandałowego, w której przechowywała wszystkie swe kosztowności. Wyciągała je z gorączkowym pośpiechem, jakgdyby w obawie, że się może ulotniły z zamknięcia. I kochanek musiał wówczas podziwiać wszystkie klejnoty sztuka po sztuce, począwszy od naszyjnika z pereł aż do egzotycznych świecideł o dziwacznym wyglądzie.
Wieczorami chodzili od czasu do czasu na obiad do pewnej „birrarji“[34] w centrum miasta. Sale tam wyglądem naśladować miały rzekomo średniowiecze: belki z tynku pomalowane były na kolor ciemnego dębu, szyby imitowały gotyckie witraże. Właściciel, Niemiec, szeptał coś czasem Frei pocichu. Pewnego wieczora pokazał Ferragutowi przedmiot, jaki sam oglądał z wielkiem zajęcie. Była to waza zdobna w zabawne figurki, jaką odnalazł śród kufli porcelanowych, ustawionych na pólkach pod ścianami.
Ferragut nie wahał się ani chwili:
To starożytna waza peruwjańska.
— Tak, to „huaca“. — potwierdziła Freya. — Byłam fam również. Wyrabialiśmy tam starożytności.
Freya fałszywie sobie wytłumaczyła gest kochanka. Sądziła, że owo fabrykowanie „pamiątek z doby Inkasów“ wprawiło go w zdumienie.
— Tak, — rzekła — Niemcy są wielkie... Przemysł ich umie się przystosować do wszystkiego!
I z płomieniem dumy w oczach wyliczać poczęła fałszerstwa archeologiczne, w jakich sama brała udział.
— Zapełniliśmy muzea i zbiory prywatne statuetkami egipskiemi i fenickiemi jak najbardziej współczesnego wyrobu. Zaczęliśmy potem fabrykować antyki peruwjańskie i sprzedawać je podróżnikom, zwiedzającym starożytne mocarstwo Inkasów. Opłacani przez nas krajowcy odkopywali je dla nas w stosownym momencie, przyczem puszczaliśmy w ruch odpowiednią reklamę...
Ferraguta jednak interesowało przedewszystkiem owo „my“, którego użyła Freya w swej opowieści. Kto wyrabiał te starożytności peruwjańskie? Mąż jej? ów uczony?
— Nie, — odrzekła spokojnie Freya. — To był pewien artysta monachijczyk. Niewielki to był talent malarski, ale za to miał on niezwykłe zdolności do interesów. Przywieźliśmy z sobą z Peru mumję pewnego Inkasa, którą potem obwoziliśmy po wszystkich prawie muzeach europejskich, zresztą nie znajdując zupełnie nabywcy. Przechowywaliśmy właśnie Inkasa w pokoju hotelowym, u nas, gdy...
Ale Ferraguta nie obchodziły zgoła przygody nieszczęsnego czerwonoskórego monarchy, wydartego z ciszy grobowca. Jeszcze jeden! Co zwierzenie Frei pojawiał się zawsze jakiś jego poprzednik.
Kapitan, wyszedłszy z „birrarji“, kroczył ponury jak noc. Freya przeciwnie, śmiała się jeszcze do swych wspomnień, rozbawiona myślą o owych zwłokach peruwiańskiego władcy....
Ulises nagle wybuchł gniewem... Oficer holenderski, uczony przyrodnik, śpiewak, co sobie dla niej życie odebrał, wreszcie dziś ów fałszerz antyków... Iluż więc ostatecznie mężczyzn było w jej życiu? O iluż jeszcze opowie mu w przyszłości? Czemuż „nie wyjedzie“ wreszcie ze wszystkimi naraz?
Freyę zdumiała owa gwałtowność natarcia. Gniewu marynarza przeraziła się naprawdę. Następnie jednak poczęła się śmiać, tuląc się mu do ramienia, i rzekła, zwracając twarz ku niemu:
— Zazdrosny jesteś? Mój rekin jest zazdrosny? Mów jeszcze. Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem z tego szczęśliwa. Skarż się na mnie! Bij mnie! Poraź pierwszy widzę zazdrosnego o mnie mężczyznę. Ach, wy, południowcy! Nie dziw, że was kobiety ubóstwiają!
I istotnie mówiła prawdę. Przenikał ją nowy dreszcz rozkoszy na widok owego gniewu męskiego, płynącego z miłosnych rozczarowań. Jakże innym Ulises był od wszystkich owych mężczyzn, jakich znała poprzednio: zimnych, obojętnych samolubów.
— Ulisesie mój! Jakże ja cię kocham! Chodź, chodź; niechże ci to wynagrodzę.
Byli właśnie na jednej z ulic pryncypalnych, tuż obok pnącej się w górę przecznicy. Popchnęła go w nią i ledwie uszli kilka kroków ciasną i ciemną uliczką, uchwyciła Ulsesa w objęcia i, odwróciwszy się tyłem do światła i ruchu wielkiej ulicy, przywarła mu ustami do ust w tym przepotężnym pocałunku, od którego kapitan chwiał się na nogach.
Gniew odleciał wnet kapitana, mimo to jednak skarżył się on jeszcze ciągle w czasie drogi powrotnej. Chciał za wszelką cenę wiedzieć o wszystkich kochankach, jakie Freya przed nim posiadała.
— Chcę cię znać, skoro należysz do mnie. Mam po temu prawo.
Na wspomnienie o owem prawie, powtarzane z dziecinnym uporem, Freya uśmiechnęła się boleśnie.
— Po co to chcesz wiedzieć! — zapytała ze smutkiem w głosie. — Co ci z tego przyjdzie? Prawda jest niezmiernie cenna we wszystkich innych okolicznościach życiowych, lecz nie wtedy, gdy w grę wchodzi miłość. Wierzaj mi, odpędź od siebie te strzygi przeszłości. Czy teraźniejszość ci nie wystarcza? Czy nie jesteś szczęśliwy?
I, by mu dowieść, że nic mu do szczęścia nie brakło, nocy tej w mrokach ich pokoju długo snuła nieskończony różaniec dzikich rozkoszy, aż Ulises zapadł w słodkie, z nicością graniczące odrętwienie.
Zdawał sobie jednak sprawę ze swego upodlenia. Ubóstwiał, a jednocześnie nienawidził ową kobietę, śpiącą tuż obok... I nie mógł się od niej oderwać. On, co przed pani miesiącami jeszcze uważał się za człowieka stanowczego i rządzącego się zawsze własną wolą, teraz zaklinał ją i wybuchał płaczem, gdy wspominała o rozstaniu.
Czasami dopytywał się Ulises kochanki swej o jej obecne życie. Ciekawiły go tajemnicze zatrudnienia doktorki; chciał wiedzieć, jaki w nich Freya brała udział.
Odpowiedzi jej jednak były niekompletne. „Ja tylko spełniam polecenia doktorki, która wie wszystko...“ Poczem, po pewnem wahaniu, prostowała. Nie, przyjaciółka jej nie mogła wiedzieć wszystkiego. Ponad nią był jeszcze hrabia i inne osobistości, jakie odwiedzały ją od czasu do czasu w charakterze zwykłych, przejezdnych podróżnych. I łańcuch ów agentów, od najniższych aż do najwyższych, gubił się gdzieś w tajemniczych wyżynach, na wspomnienie których bladła Freya, a w głosie jej rozbrzmiewała nuta lękliwego, przesadnego szacunku.
Wolno jej było mówić jedynie o własnych czynach, robiła to wszakże zawsze, w sposób niezmiernie oględny, opowiadając o sposobach, do jakich się uciekała, ale nie wymieniając nigdy współtowarzyszy pracy ani celu, w jakim to było czynione. Najczęściej zresztą wykonywała coś, nie wiedząc nawet, jaki będzie wynik jej wysiłków: kółkiem będąc w olbrzymiej machinie, wiedziała o najbliższych zazębieniach, nie znała jednak reszty mechanizmu ani wypadkowej jego funkcjonowania.
Ulises dziwił się, iż agenci w szpiegostwie posługiwali się nieraz tak nieprawdopodobnemi, śmiesznemi wprost sposobami.
— Ależ to romans kryminalny: to środki, godne śmiechu, jakich się każdy może nauczyć z książek lub melodramatów.
Freya potakiwała. Właśnie dlatego ich używano. Najpewniejszym sposobem zdezorjentowana przeciwnika jest stosowanie środków zwykłych, codziennych. Bismarck wprowadził w błąd całą dyplomację europejską, mówiąc poprostu prawdę: istotnie, nikt nie byłby w stanie uwierzyć, że prawda płynać może z jego ust.
Pani Talberg pokazała kiedyś marynarzowi kilka swych fotografij z przed paru lat. Jedne z nich robione były w Japonji, inne w Transwaalu.
— Wszędzie byłam! — twierdziła z dumą.
— A w Paryżu! — spytał marynarz.
Zawahała się narazie, po chwili jednak skinęła potakująco głową. W Paryżu bywała często. W czerwcu 1914 mieszkała właśnie w Grand-Hotelu. Na szczęście zawiadomiono ją na dwa dni przed wybuchem wojny, dzięki czemu nie została osadzona w obozie koncentracyjnym... Więcej jednak nic nie chciała powiedzieć. Wymowna była i szczera, gdy chodziło o sprawy dawniejsze, na wspomnienie jednak najświeższych poczynań osłaniała się rezerwą, pełną niepokoju i lęku...
Doktorka od pewnego czasu zaniechała swych wycieczek. Natomiast zaczęto ją odwiedzać coraz liczniej. Zdarzało się, iż gdy Ferragut chciał wstąpić do niej, Freya zatrzymywała go, mówiąc:
— Nie chodź tam... Tam jest teraz narada.
Po wielokroć razy Ferragut, przechodząc po schodach, widywał, jak drzwi biura zamykały się poza grupami mężczyzn o germańskim wyglądzie: byli to podróżni, wsiadający w Neapolu na statki z pewnym skrywanym pośpiechem, lub mieszkańcy podmiejscy, przybywający do doktorki po rozkazy.
Doktorka zdawała się teraz coraz bardziej zajęta. Poglądała w roztargnieniu na Freyę i na marynarza, jakby nie dostrzegając ich zupełnie.
— Źle słychać w Rzymie, — odzywała się Freya do kochanka. — Ci przeklęci mandoliniści się nam wymykają.
Ulises, syt rozkoszy, zaczynał myśleć znów o spokojnem życiu rodzinnem. Starał się nieśmiało obliczyć czas, jaki spędził w słodkiej niewoli. Od jak dawna mieszkał razem z Freyą?
— Od dwóch tygodni, — odrzekła mu na to kochanka.
On jednak nalegał, sam wreszcie począł obliczać: oświadczyła wówczas, że zaledwie trzy tygodnie minęły, gdy „Mare Nostrum“ opuściło Neapol.
— Powinienbym wyjechać, — rzekł Ulises z wahaniem. — Czekają na mnie w Barcelonie; nie mam żadnych stamtąd wiadomości. Nie wiem, co się dzieje ze statkiem...
Pani Talberg była niby roztargniona, udawała, że nie dosłyszała jego nieśmiałych napomknień. Pewnego wieczoru wreszcie rzekła doń kategorycznie:
— Nadchodzi moment, gdy dotrzymać musisz słowa, musisz się dla mnie poświęcić. Następnie będziesz mógł wyjechać do Barcelony, ja zaś... ja zaś pojadę tam za tobą. Jeślibym nie mogła, jakoś się przecież jednak odnajdziemy: świat jest tak niewielki.
Czyż mogła wiedzieć coś więcej o swem przeznaczeniu? Poza ofiarę, jakiej żądała od Ferraguta, nie wybiegała nawet myślą...
W dwa dni potem wieczorem doktorka i hrabia wezwali do siebie marynarza. W głosie doktorki, zawsze życzliwym i protekcyjnym, zabrzmiała tym razem lekka nuta rozkazu.
— Wszystko już jest gotowe, kapitanie.
Ponieważ więc nie mógł użyć do tego własnego parowca, ona przygotowała dlań inny statek. On sam miał tylko ograniczyć się do wykonywania wskazówek hrabiego. Ten mu pokaże okręt, nad którym objąć ma zwierzchnictwo.
Obaj mężczyźni wyszli razem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Ulises był na mieście bez Frei i, mimo całe rozkochanie, doznał jednak przyjemnego uczucia swobody.
Zeszli ku wybrzeżu i w malutkim porcie na wyspie dell‘Ovo po kładce przeszli z lądu na niewielką goeletę o zielonawym kadłubie. („Dziewięćdziesiąt beczek“ ocenił Ferragut od pierwszego rzutu oka). Poczem, przebiegłszy mostek kapitański, zbadał maszty, żagle i liny a następnie maszynę posiłkową, silnik naftowy, umożliwiający posuwanie się z szybkością siedmiu mil na godzinę[35], gdyby z braku wiatru nie można było iść pod żaglem.
Na tyle statku dojrzał Ferragut nazwę i port macierzysty. Była to goeleta sycylijska, z Trapani, zbudowana do połowu ryb. Cieśla okrętowy, o artystycznych widać skłonnościach, wyrzeźbił na obsadzie steru langustę. Z obu stron dziobu okrętowego zwisał podwójny różaniec krabów, rzeźbionych z taką naiwną a drobiazgową pieczołowitością, jaka cechowała twórców średniowiecza.
Pochyliwszy się nad jedną z luk[36], kapitan zdał sobie sprawę, że do pół statku ustawione tam były skrzynki. W każdej z nich musiały się mieścić dwie wielkie bańki benzyny.
— Wybornie, — rzekł do hrabiego, idącego za nim w milczeniu. — A gdzie jest załoga?
Kaledin wskazał na trzech majtków, niemłodych już, siedzących na przedzie statku. Byli to weterani morza Śródziemnego, zamknięci w sobie i niemowni; rozkazy spełniali machinalnie, nie troszcząc się, ani dokąd płyną, ani kto nimi dowodzi. Jakiś wyrostek obdartus pełnił funkcje chłopca okrętowego.
— To wszystko? — spytał Ferragut.
Hrabia odrzekł na to, że reszta załogi stawi się przed wyruszeniem w podróż. Statek zaś odpłynie, skoro tylko zakończy się ładowanie. Należało stosować pewne środki ostrożności, by nie zwracać zbytnio na się uwagi.
— W każdym razie niech pan będzie gotów, panie kapitanie, do odjazdu. Być może, iż zawiadomię pana na dwie godziny zaledwie przed terminem...
Nazajutrz o zmierzchu hrabia przyszedł po Ferraguta. Wszystko już było gotowe: statek czekał na kapitana.
Doktorka chciała pożegnać Ulisesa w sposób uroczysty. Na rozkaz jej Freya wyszła na chwilę z salonu, gdzie się zebrało całe towarzystwo, i wróciła niezwłocznie, niosąc długą, wąską butelkę. Było to odstałe wino reńskie, podarek jednego z kupców neapolitańskich; doktorka zachowała je na tę właśnie pamiętną chwilę. Napełniła cztery kieliszki; potem, wziąwszy jeden do ręki, rozejrzała się dokoła z pewnem wahaniem:
— Gdzie jest północ? — zapytała.
Hrabia wskazał ręką w milczeniu. Wówczas uczona pani zwróciła się w tę stronę i wzniosła powoli, majestatycznie kieliszek swój ku górze, jakby spełnić miała religijną libację na cześć tajemniczej potęgi, istniejącej hen, daleko, daleko na północy. Kaledin skłonił się z równem przejęciem.
Ulises miał już podnieść kieliszek do ust, by przysłonić uśmiech, jaki mu poczynał drgać na wargach na widok powagi czcigodnej matrony.
— Rób to, co i oni! — szepnęła mu Freya na ucho.
I oboje spełnili ów toast bez słów z oczyma, zwróconemi ku północy.
— Życzę panu powodzenia, kapitanie! — rzekła doktorka. — Wróci pan szybko i szczęśliwie, pracujemy bowiem dla dobrej sprawy... Nigdy panu nie zapomnimy przysług.
Freya chciała odprowadzić Ferraguta aż na statek. Hrabia, już mający się temu sprzeciwić, uległ jednakże, widząc życzliwy gest sentymentalnej doktorki. „Oni się tak kochają! Trzeba się przecież zgodzić na pewne drobne ustępstwo na rzecz miłości!...
Zeszli tak we troje pnącemi się w dół uliczkami Chiai aż na wybrzeże Santa Lucia. Ferragut, mimo że był zajęty czemś innem, zwrócił jednakże uwagę na strój hrabiego. W granatowym kostjumie, w czarnej czapce z daszkiem wyglądał on na właściciela jachtu, zamierzającego wziąć udział w wyścigu łodzi żaglowych. Ubrał się tak niewątpliwie, by rozstaniu przydać tembardziej charakter powagi.
W ogrodach, gdzie się kryje „Villa Nazionale“, Kaledin przystanął. Nie mógł się zgodzić, by Freya dalej im towarzyszyła. W małym porcie na wyspie dell’Ovo, odwiedzanym jedynie przez rybaków, mogła sobą zwrócić na nich uwagę. Ton rozkazu był bezwzględny, nie znoszący oporu; pani Talberg zastosowała się doń bez słowa protestu.
— Żegnaj: żegnaj!
I, zapominając o obecności surowego świadka, gorąco ucałowała Ulisesa. Potem wybuchła łkaniem. Ulises miał wrażenie, że nigdy dotąd nie była równie szczera; z wysiłkiem też zdołał się ledwie wyzwolić z oplotu jej ramion.
— Żegnaj! żegnaj!
Poczem ruszył za hrabią, nie śmiejąc spojrzeć poza siebie, choć czuł, że Freya długo się weń wpatruje.
Na bulwarze Santa Lucia spostrzegł hotel, gdzie dawniej mieszkał: ze wszystkich okien lało się w noc białe światło. Przed podjazdem szwajcar rozmawiał właśnie z jakimś młodzieńcem, który wysiadł był przed chwilą z powozu; na koźle jeszcze leżała walizka. Ferragutowi przyszedł nagle na myśl syn Esteban. Młody podróżny zdaleka nieco go przypominał... I kapitan poszedł dalej, uśmiechnąwszy się gorzko do tego wspomnienia, które mu tak przyszło nie w porę.
Ledwie wsiadłszy na goeletę, dokonał Ulises przeglądu załogi. Prócz trzech starych sycylijczyków było teraz siedmiu młodych majtków, jasnowłosych i tłustych, z podwiniętemi rękawami. Mówili wszyscy po włosku, ale kapitan ani przez chwilę nie miał złudzeń co do ich istotnej narodowości.
Kilku z niob jęło podnosić kotwicę, Ulises więc spojrzał ku hrabiemu, jakby wzrokiem chcąc mu powiedzieć, że czas wysiąść na ląd. Statek odbijał już powoli od wybrzeża; za chwilę miano zdjąć kładkę, łączącą go z lądem.
— Jadę z panem, — rzekł Kaledin. — Ta wycieczka zaczyna mnie interesować.
Ulises, postanowiwszy sobie niczemu się w czasie tej niezwykłej podróży nie dziwić, ograniczył się tylko do uprzejmego, wesołego wykrzyku: „Tem lepiej!“ I, nie troszcząc się już więcej o hrabiego, oddał się całkowicie statkowi, który należało przedewszystkem wyprowadzić z portu. Od głośnego dudnienia motoru na goelecie, dziwacznej, antycznej maszyny, której hałas przypominał naszczekiwanie schrypłego psa, szyby aż drżały na wybrzeżu Santa Lucia. Żagle nabrały w siebie powietrza i łopotać poczęły od pierwszych podmuchów wiatru.
Podróż trwała trzy dni. Pierwszej nocy kapitan rozkoszował się w lubieżnym egoiźmie samotnością. Wstrzemięźliwość ta miała dlań przesłodki urok nowości. Drugą noc spędził w ciasnej, cuchnącej kabinie, rozbudzony przez wspomnienia, jakie się znów cisnąć poczynały. Oh! Freya! Kiedyż ją znowu zobaczy?
Z hrabią ledwie po kilka słów zamieniali od czasu do czasu, długie godziny jednak spędzali ramię przy ramieniu przy kole sterniczem. Mimo milczenie to bardziej się zżyli z sobą, niż na lądzie. Pod wpływem wspólnego pożycia rzekomy dyplomata zaczynał się wreszcie otrząsać coraz bardziej ze swego chłodu.
Łatwość, z jaką chodził po pokładzie, pewne terminy techniczne, jakich używał czasem mimowoli, sprawiły, iż Ferragut nie wątpił już o istotnym jego zawodzie.
— Pan jest marynarzem! — rzekł pewnego razu.
I hrabia przyznał, że tak jest istotnie, sądząc, że zbytecznieby to chciał jeszcze ukrywać. Tak, był marynarzem.
— Więc co ja tu właściwie robię — pytał się siebie w duchu Ferragut. — Poco mi oddano komendę?
Nie mógł zrozumieć, czemu ów człowiek, mogący prowadzić statek bez cudzej pomocy, zażądał jego współpracy.
Kaledin musiał być niewątpliwie oficerem marynarki, ci zaś wszyscy majtkowie blondyni, pracujący nakształt automatów, służyli również niechybnie we flocie wojennej. Karni niezwykle, spełniali wszystkie rozkazy Farragutta, czuło się jednak, że dla nich był on jedynie kapitanem w zastępstwie. Istotnym komendantem statku był hrabia.
Goeleta przeszła w pobliżu archipelagu Liparyjskiego, poczem skręciła na zachód i płynęła wzdłuż brzegów Sycylji. Na wysokości przylądka San Vito skręciła znów na południowy zachód i żeglowała ku Egadom[37].
Czekać miano następnie w cieśninie, dzielącej Tunis od Sycylji, szerokiem międzymorzu, pośrodku którego wznosi się wulkaniczny szczyt wyspy Pantellaria. Hrabia poprzestawał jedynie na krótkich wskazówkach: Ferragut rozumiał go w pół słowa i ruchy statku stosował do życzeń towarzysza. Kaledin nie taił zachwytu na widok mistrzowstwa kapitana.
— Zna pan doskonale swe morze! — rzekł kiedyś.
Kapitan odpowiedział na to kiwnięciem głowy i uśmiechem. Było to istotnie „jego“ morze. Mógł je był nazywać „marę nostrum“, jak zwali je niegdyś Rzymianie, dawni jego władcy.
Z powierzchni wody jakby odgadując głębie, jakie się pod nią kryły, Ferragut utrzymywał statek w obrębie obszernej „ławicy przygód“. Goeleta sunęła zwolna, z kilku tylko rozpiętemi żaglami, krążąc wciąż po tych samych wodach.
Po dwu dniach Kaledin począł się niepokoić. Ferragut słyszał, jak niejednokrotnie mruczał przez zęby: Gibraltar. Cieśnina, łącząca Atlantyk z morzem Śródziemnem, jeżyła się istotnie największemi niebezpieczeństwami dla tych, których wyczekiwał.
Z pokładu goelety wzrok daleko nie sięgał, to też hrabia wdrapywał się parokrotnie po drabinkach sznurowych omasztowania, by ogarnąć okiem szerszy nieco horyzont.
Stamtąd to pewnego ranka zawołał kapitana, wskazując mu pewien punkt na widnokręgu. W tym kierunku należało się posunąć. Tam właśnie byli ci, kogo wyczekiwano.
Ferragut wykonał polecenie i w pół godziny potem ukazały się dwa wydłużone, ledwie wynurzające się z wody okręty, płynące pośpiesznie jeden za drugim. Był to pewien rodzaj niszczycieli bez masztów jednak i bez kominów; pomalowane na szaro w pewnej odległości zlewały się niemal z barwą wody.
Ustawiły się po obu stronach żaglowca, podpływając tak blisko, iż, zdawało się, zmiażdżą go kadłubami. Następnie z obu pokładów rzucono liczne liny stalowe i omotano je dokoła masztów goelety; wszystkie trzy statki stopiły się w jedną niemal niepodzielną masę, kołyszącą się lekko na falach.
Ulises z zajęciem przyglądał się obu statkom. To więc były owe głośne okręty podwodne?... Na pokładach ze stali dojrzał luki okrągłe i wysterkające na wierzch nakształt kominów. Oficerowie wraz z załogą przybrani byli wzorem rybaków z morza Północnego w nieprzemakalną odzież Z jednej sztuki, na głowach mieli kapelusze z naoliwionego płótna. Niektórzy z pośród nich powiewać jęli kapeluszami, na co hrabia im odpowiedział, zdejmując szerokim gestem kaszkiet. Jasnowłosi majtkowie goelety na wołanie swych towarzyszy z okrętów podwodnych odezwali się głośnym „Deutschland über alles!“.
Wybuch ten jednak entuzjazmu, zdający się być pieśnią triumfalną, trwał krótko. Ozwały się gwizdawki, ludzie przebiegli po stalowych pokładach; wnet Ferragut ujrzał, jak statek jego opadły dwa roje marynarzy. W jednej chwili luki zostały otwarte, rozległ się zgrzyt oddzieranych desek i wnet poczęto nosić na obie strony bańki z benzyną. Dokoła żaglowca woda usiana była połupanemi skrzynkami, które wnet fale zwolna poczynały znosić.
U steru goelety hrabia rozmawiał z jednym z oficerów; ów opowiadał o przeprawie przez cieśninę Gibraltarską, jaką statki przebyły pogrążone zupełnie w wodzie, przez peryskopy obserwując tylko patrolujące angielskie torpedowce strażnicze.
— Nie, panie komendancie, — ciągnął dalej oficer, — nie zdarzyło się nam poprostu nic... Podróż mieliśmy wspaniałą.
— Niech Bóg pokarze Anglję! — rzekł hrabia.
— Niechże ją Bóg pokarze! — odparł oficer, jakby odpowiadał: „amen“.
O Ferragucie zapomniano najzupełniej; ci ludzie, biegający po pokładzie, zdawali się go nie znać wcale; paru majtków potrąciło go w pośpiechu. Był poprostu „patronem“ żaglowca, cywilem, gdzieś poza wszelką hierarchją owych wojskowych.
Zaczynał teraz rozumieć w jakim celu powierzono mu komendę na goelecie. Hrabia niewątpliwie wsiądzie na jeden z okrętów podwodnych. Istotnie też Kaledin, jakby sobie właśnie przypomniał o obecności Farraguta, podszedł i wyciągnął doń rękę z koleżeńskiem wylaniem.
— Stokrotne dzięki, kapitanie. Przysługa ta należy do rzędu takich, o jakich się nie zapomina... Być może nie ujrzymy się już nigdy... Gdyby pan jednak kiedyś mnie potrzebował, niechże pan wie, kim jestem.
I, jakby przedstawiając kogoś ze swych znajomych. dodał tonem ceremonjalnym:
— Archibald von Kramer, porucznik okrętu marynarki cesarskiej.
Zresztą tytuł dyplomaty nie całkiem sobie uzurpował: był attache morskim przy wielu kolejno ambasadach.
Poczem udzielił Ulisesowi szeregu wskazówek co do powrotu. Zaczekać powinien na morzu przed portem w Palermo. Przypłynie poń łódka, by go przewieźć na ziemię. Wszystko zostało przewidziane. Odda wówczas komendę właściwemu patronowi goelety, tchórzowi, który sobie drogo kazał zapłacić za wynajęcie statku, samemu zresztą woląc nie narażać skóry. W kabinie były wszystkie papiery w porządku, któremi można się było wykazać z podróży.
— Proszę się kłaniać paniom w mojem imieniu... Niech im pan powie, że wkrótce o nas posłyszą. Staniemy się tu wkrótce panami na morzu Sródziemnem.
Tymczasem w dalszym ciągu przenoszono paliwo. Ferragut ujrzał, jak von Kramer przesiadł się na jeden ze statków. Następnie zdawało mu się, że poznał na drugim okręcie podwodnym dwóch majtków z załogi goelety; towarzysze przyjmowali ich głośnemi okrzykami i uściskami.
Wyładunek trwał aż do połowy popołudnia. Ulises sprawy sobie nawet nie zdawał, iż niewielki stateczek taką mógł ilość skrzynek zawierać. Gdy wreszcie wyniesiono wszystko, reszta majtków. Niemców znikła, linki stalowe, umocowane do żaglowca, odmotano i ściągnięto. Jeden z oficerów krzyknął do Ulisesa: „Może pan ruszać!“ Oba okręty podwodne, bardziej jeszcze zanurzone w wodę, poczęły się zwolna oddalać.
Zostawszy samemu u steru goelety, Ulises poczuł nagle, jak nim owładnął niepokój: „Coś ty zrobili Coś ty zrobił?“ — zakrzyknął nań głos wewnętrzny.
Spostrzegłszy jednak trzech starych majtków i wyrostka, stanowiących obecnie całą załogę statku, zapomniał wnet o wyrzutach sumienia. Sam będzie się musiał porządnie napracować, by wypełnić ów brak rąk roboczych. Istotnie też w ciągu dwóch dni i dwóch nocy nie był w stanie pozwolić sobie na kilka chwil wypoczynku: troszczyć się musiał jednocześnie o ster i o motor, mając bowiem tak niewielu ludzi do swej dyspozycji, nie ważył się rozwijać wszystkich żagli.
Świtaniem trzeciego dnia ujrzał Palermo. Światła portowe gasły właśnie jedno po drugiem. Ferragut kazał zwinąć wszystkie żagle, wachtę zdał jednemu z majtków i położył się spać w kabinie. Późnym rankiem obudziły go wołania z morza. „Gdzie jest kapitan!“
Z łódki, jaką przypłynęli, wsiadało na goeletę kilku marynarzy. To patron obejmował statek w swe posiadanie, by go wprowadzić do portu w sposób jaknajściślej regularny. Ulises ze swej strony przesiadł się do łódki, by dostać się na ląd. Człowiek jakiś, otyły i purpurowy na gębie, a wywierający, jak się zdawało, ogromny wpływ na patrona, siadł w łódce obok Ferraguta.
— Słyszał pan już zapewne, co się stało — ozwał się, gdy dwaj wioślarze kierowali tymczasem łódkę ku brzegom. — Ci bandyci! Ci mandoliniści przeklęci!
Ulises, sam nie wiedząc czemu, skinął głową potakująco. Ów oburzony obywatel musiał być Niemcem, jednym z agentów doktorki; co do tego nie mógł mieć wątpliwości.
W pół godziny potem Ferragut był już na wybrzeżu; nikt go o nic zresztą nie pytał, jakgdyby obecność purpurowego grubasa usypiać miała wszelką czujność. Mimo to jednak ów towarzysz pałał chęcią jaknajrychlejszego rozstania się z kapitanem, by móc zająć się swemi sprawami.
Posłyszawszy, że Ulises chce niezwłocznie jechać do Neapolu, Niemiec uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Świetnie pan robi... Pociąg ma pan za dwie godziny...
I, podprowadziwszy Ulisesa do powozu, znikł gdzieś nagle.
Kapitana uderzył niezwykły ruch, panujący na ulicach miasta: przechodnie kupili się w grupy, przysłuchując się odczytywanym na głos dziennikom. W wielu oknach wystawiano flagi narodowe, skrzyżowane z francuskiemi, angielskiemu i belgijskiemi.
Prawdy dowiedział się dopiero na stacji: zrozumiał wówczas, co miał na myśli grubas, klnący mandolinistów. Od dnia poprzedniego już Włochy były w stanie wojny z państwami centralnemi.
Ulises nieco się czuł zaniepokojony rolą, jaką właśnie odegrał na morzu Śródziemnem. Gdyby tak wszyscy ci żołnierze z rozwiniętemi sztandarami, wznoszący głośne okrzyki, dowiedzieli się, co zrobił, i gdyby się nań rzucili! Odsapnął też z ulgą, znalazłszy się wreszcie w wagonie... Zresztą miał przecież wkrótce zobaczyć Freyę, a dość mu było o tem pomyśleć, by opuściły go wszelkie wyrzuty sumienia.
Podróż była długa i męcząca. Pociąg całemi godzinami wystawał na stacjach, przepuszczając inne, załadowane żołnierzem i sprzętem wojennym. Na każdym dworcu widać było oddziały zbrojne w połowem umundurowaniu, chorągwie, tłumy, pełne entuzjazmu.
Po czterdziestoośmiogodzinnej podróży Ulises przybył wreszcie do Neapolu... Powóz, jakim jechał do starodawnego pałacu na Chiai, toczył się, jak mu się zdawało, niesłychanie powoli.
W przedsionku zagrodziła mu drogę dozorczyni, gruba jejmość z ufryzowanemi, okurzonemi włosami, którą przelotem jedynie widywał poprzednio w czeluściach jej jaskini.
— Tych pań już tu niema... Te panie wyjechały niespodziewanie razem ze swym pisarzem Karolem.
I zaczęła się rozwodzić o szczegółach tego wyjazdu, uśmiechając się zjadliwie a nieprzyjaźnie.
Ferragut pojął wnet, że nie należało się o nic zbytnio wypytywać. Matrona, wściekła, iż owe „Niemki“ już wyjechały, gotowa była podejrzewać w nim domniemanego szpiega, któregoby warto było zadenuncjować. Mimo to, rządząc się zawodową uczciwością, poinformowała go, że „signora bionda“[38], ta młodsza i znacznie sympatyczniejsza, myślała o nim przed wyjazdem.
— Zostawiła pańskie rzeczy do odebrania. Są tu u mnie w loży.
Ulises zemknął stamtąd pośpiesznie. Przyśle kogoś później po walizki. I wsiadłszy znów do powozu, kazał się zawieźć do hotelu na Santa Lucia. Cóż za niespodziewane wydarzenie.
Portjer zdumiał się na jego widok. Nim Ferragut zdążył go zapytać o coś w sprawie Frei, — łudził się nadzieją, że się tu schroniła do hotelu — Włoch sam już zaczął mówić:
— Panie kapitanie, syn pański był tutaj: sądził, że pana tu zastanie.
Ferragut, zbity z tropu, zająknął się w zmieszaniu: „Co za syn’“ Wówczas dostojnik w liberji z haftowanemi kluczami odnalazł i wskazał mu notatkę: „Esteban Ferragut, Barcelona“. Ulises poznał pismo syna i nieokreślony jakiś niepokój nagle go uchwycił za pierś.
Ze zdumienia nie był nic w stanie powiedzieć, portjer więc dalej wyjaśniał:
— To bardzo sympatyczny i inteligentny młodzieniec. Oprowadzałem go kilkakrotnie rankiem po mieście... Dopytywał się o pana bardzo usilnie tu i w porcie. Wczoraj wreszcie, sądząc, że pan wrócił do Barcelony, sam z kolei wyjechał... Gdyby pan przybył o dwanaście godzin wcześniej, byliby się panowie tu spotkali...
Portjer zresztą nic nie wiedział więcej. W czasie wyjazdu młodzieńca zajęty był właśnie jakiemiś paniami z południowej Ameryki; nawet mu się nie zdążył ukłonić na pożegnanie.
— Syn pański nie był zdecydowany, czy statkiem pojedzie aż do Marsylji, czy też koleją do Genui, skąd morzem udałby się do Barcelony...
Ferragut chciał się dowiedzieć, kiedy Esteban tu przybył. Portjer więc, wzniósłszy oczy do góry, zaczął długo w myśli obliczać... Wreszcie ustalił datę przyjazdu, marynarz zaś ze swej strony zaczął w myśli porządkować wspomnienia.

Wyrżnął się wreszcie z całej siły dłonią w czoło. Ten więc młodzieniec, którego dojrzał przed hotelem... owego wieczora, gdy objąć miał komendę na goelecie, wiozącej paliwo niemieckim okrętom podwodnym... to był jego syn...

MŁODY TELEMAK.

Za każdym razem, gdy „Mare Nostrum“ wracało do Barcelony, Esteban Ferragut wpadał w zachwyt, graniczący z oszołomieniem. Zdawało mu się, jakgdyby poprzez rozsunięte ściany fala światła poczynała zalewać jego spokojne życie synka z dobrego domu.
Od owej chwili przestawał uwijać się po porcie i wpatrywać się zdała w wielkie transatlantyki, jakie zapuszczały kotwice przed pomnikiem Kolumba, lub w statki parowe, stające szeregami wzdłuż doków. W ciągu kilku tygodni „Mare Nostrum“ było jego wyłączną własnością. Kapitan wraz z oficerami spędzał czas na lądzie. Toni tylko nocował na statku. Liczni majtkowie prosili o pozwolenie osiedlenia się w mieście, okręt więc pozostawał na opiece wuja Caragola i półtuzina ludzi, którzy mieli go utrzymywać w porządku.
Mały Ferragut mógł sobie więc wyobrażać, iż jest kapitanem „Marę Nostrum“. Biegał po pokładzie, marząc, że walczy z wściekła, burzą morską, przyglądał się instrumentom pokładowym z miną znawcy, zwiedzał wszystkie części mieszkalne statku, zaglądał do ładowni otwartych celem przewietrzenia, nim znów zapełnione zostaną towarami; siadał wreszcie do łódki służbowej i, odwiązawszy ją od sznurowej drabinki, wiosłował po kilka godzin z rzędu z większą daleko przyjemnością, niż na leciutkich jolkach klubu wioślarzy.
Odwiedziny te kończyły się zawsze w kuchni, dokąd go zapraszał wuj Caragol, traktujący go z rodzicielską poufałością. Gorąco mu było może po tem wiosłowaniu! „Un refresquet!“ I stary przyrządzał słodką miksturę, zbijającą z nóg najtęższego pijaka.
Choć Esteban na lądzie znał jedynie owe niewinne napoje, jakiemi matka częstowała gości podczas świąt rodzinnych, mimo to, ledwie stanąwszy na pokładzie, uważał za rzecz konieczną pochłaniać mocne trunki, by dowieść, że jest już dorosłym mężczyzną. „Niema na świecie takiego napoju, którymbym się mógł upić!“ I po drugim „refresquecie“ wuja Caragola zapadał w rozkoszną nirwanę.
Kucharz, patrząc nań choremi swemi oczami z ojcowskiem rozmiłowaniem, wyobrażał sobie, iż skokiem w przeszłość przeniósł się o kilka tuzinów lat wstecz, że jest gdzieś w Walencji, że rozmawia z tym drugim Ferragutem, co się wymykał wówczas z uniwersytetu, by wiosłować po porcie. Wierzył niemal, że cofnąwszy się w przeszłość, zaczyna życie na nowo.
I słuchał skarg wyrostka, przerywając mu tylko od czasu do czasu poważnemi, zdrowemi radami. Ów piętnastoletni Ferragut mocno był nieład z życia. Być już niemal dorosłym i siedzieć wciąż w domu z kobietami: matką i kuzynkami, po całych dniach robiącemi koronki! Chcieć być marynarzem, a musieć uczyć się tych nieznośnych przedmiotów do bakalaureatu! Jakgdyby kapitanowi miała na coś być potrzebna łacina!
Czegoby pragnął! Ach, pragnąłby skończyć raz z owem życiem studenckiem. zdać egzamin na kapitana i uczyć się tego zawodu na pokładzie przy boku ojca. Któż wie, czy w trzydziestym roku życia nie będzie mógł dowodzić „Mare Nostrum“ lub podobnym jakimś statkiem?...
Zdaniem Estebana dwa tylko były na świecie przedmioty, istotnie godne zachwytu, morze i kapitan Ferragut. W jego postać przyoblekał w swej wyobraźni wszystkich bohaterów przeczytanych powieści.
Malcem będąc jeszcze, widywał częstokroć matkę plączącą w bolesnej rezygnacji. W kilka lat później, wiedząc już może nieco przed czasem o stosunkach, łączących mężczyzn z kobietami, odgadywał, że owe łzy przypisywać należy lekkomyślności i niestałości podróżującego żeglarza.
Estebam matkę swą kochał uczuciem rozpieszczonego jedynaka, ale niemniej ubóstwiał kapitana i darowywał mu wszystkie błędy, jakieby tylko ojciec mógł był popełnić. Ojciec bowiem był najdzielniejszym i najpiękniejszym człowiekiem w święcie. Takim mu się wydawał. Pewnego dnia, szperając po szufladkach w ojcowskiej kajucie, malec znalazł całe mnóstwo fotografji kobiecych z nazwami odległych krain u spodu. Wszystkie musiały być rozkochane do szaleństwa w kapitanie “Mare Nostrum“. Niestety, choćby jaknajrychlej został już dorosłym mężczyzną, nie tak rychło zapewne dorówna owemu triumfatorowi, któremu życie swe zawdzięczał.
Gdy parowiec wrócił z Neapolu do Barcelony bez Ferraguta, chłopak wcale się temu nie zdziwił.
Toni, tak naogół skąpy w słowa, tym razem zaczął się długo rozwodzić w wyjaśnieniach: kapitan Ferragut został tam dla jakichś spraw niezmiernie ważnych, niewątpliwie jednak wkrótce powróci; wróci może nawet lądem dla pośpiechu. W każdym razie należało się go niezadługo spodziewać.
Esteban zmartwił się, widząc, jak matka przejęła się tą nieobecnością. Biedna kobieta oczy miała pełne łez i naprawdę była zaniepokojona. Kobiecym instynktem odgadywała już jakieś bliskie niebezpieczeństwo. Postanowiła też zaraz nazajutrz wezwać do siebie Toniego, by wydobyć zeń ściślejsze informacje. Esteban, wysłany po zastępcę kapitana, z łatwością zdał sobie sprawę, jak bardzo marynarz obawia się tej rozmowy z dońą Cintą. Marynarz szedł jak na ścięcie. Słowem się naprzód nie ozwał, a potem zaczął coś nucić pod nosem, co świadczyło zawsze, że był niezmiernie przejęty.
Młody Telemak nie mógł być świadkiem rozmowy, krążył jednak dokoła zamkniętych drzwi i zdołał pochwycić kilka słów, głośniej wypowiedzianych. Najczęściej odzywała się matka. Co do Toniego, to ten zdobywał się ledwie na powtarza nie głuchym, stłumionym głosem: „Nie wiem. Kapitan przyjedzie niewątpliwie lada chwila“.
Wyszedłszy jednak z salonu a potem z domu, marynarz dał ujście wściekłości swej na samego siebie, klął swój przeklęty charakter, nie umiejący zdobyć się na najmniejsze kłamstwo, klął wszystkie niewiasty, złe czy dobre. Zdawało mu się też, że coś za wiele powiedział. Ale bo pani Ferragutowa umiała zeń ciągnąć słówko po słówku, niczem sędzia śledczy!
Wieczorem, podczas obiadu matka słowem się nie ozwała. Konwulsyjne drżenie jej rąk udzielało się talerzom i widelcom. Na syna poglądała z pełnym tragizmu bólem, jakby w przeczuciu straszliwych nieszczęść, jakie zwalić się mają na głowę dziecka. Przez długi czas na pytania chłopca odpowiadała jedynie rozpaczliwem milczeniem aż wreszcie wybuchnęła..
— Ojciec twój nas opuszcza!... Ojciec twój zapomniał o nas!
I wyszła z sali jadalnej, by skryć łzy, jakie jej trysnęły z oczu...
Chłopak spał źle tej nocy, ale spał. Uwielbienie, jakie żywił dla ojca, poczucie męskiej solidarności sprawiły, iż do owego wybuchu łez przywiązywał wagę stosunkowo niewielką. Zwykłe kobiece słabostki! Matka, jak sądził, nie stała nu wysokości zadania. Należało umieć być żoną człowieka tak wyjątkowego, jak kapitan Ferragut. On jednak. Esreban, minio swą młodość, będący już skończonym mężczyzną, wda się w to i postara się o wyświetlenie całej sprawy.
Toni, dojrzawszy z pokładu statku nazajutrz zrana nadchodzącego na bulwar chłopca, miał chęć naprzód się schować... „To dońa Cristina wzywa go niewątpliwie, by go w dalszym ciągu badać“. Uspokoił się wprawdzie, gdy mu chłopak oświadczył, że przychodzi z własnej ochoty spędzić parę godzin na „Marę Nostrum“. Mimo to wolał jednak nie dotrzymywać mu towarzystwa, — mógłby, rozmawiając z nim, jeszcze się z czemś nieoględnie wygadać, — udał też, że ma coś do roboty w ładowni. Wnet zaś potem poszedł w odwiedziny do jednego z przyjaciół na inny, dość odległy statek.
Esteban ruszył do kuchni, zdała już nawołując wesoło Caragola. Ten też dziwnie jakoś wyglądał. Wilgotnemi, zaczerwienionemi oczyma patrzył na chłopca z niewysłowioną czułością. Milczał naprzód, zaniepokojony, i rozglądał się dokoła z takim przestrachem, jakby mu się przepaść rozewrzeć miała pod nogami. Wnet jednak, przypomniawszy sobie nagle o poszanowaniu, należnem odwiedzającym jego dziedziny, zaczął przyrządzać dwa „refresquet’y“. Po raz pierwszy, odkąd starek powrócił, uczęstować miał Estebana. Poprzednich dni, choć to się może wydać wprost niewiarogodnem, nie przyszło mu nawet na myśl, by miał przyrządzać swe słynne napoje upajające. Powrót z Neapolu do Barcelony był doprawdy smutny: statek bez kapitana wyglądał jak cmentarz.
Z tej też racji teraz ręka ociężała nieco wujowi Caragolowî: rumu dolał tyle, iż napój był barwy cygara.
Poczęli pić... Wychyliwszy już szklankę do połowy, miody Telemak zaczął mówić o ojcu. Kucharz podniósł obie ręce ku niebu i chrząknął, co znaczyło, iż przedmiotu tego nie chciałby wogóle poruszać.
— Ojciec wróci, „Estevet“[39] — dodał. — Wróci niewątpliwie, ale kiedy, nie wiem. Napewno później jednak, niż sądzi Toni.
I, nie chcąc mówić już o tem dłużej, wychylił szklankę do dna, poczem jakby pragnąc nadrobić czas stracony, jął przyrządzać nowe porcje „refresquet’u“.
Przezorna rezerwa wszakże, w jaką się naprzód osłonił, poczęła się zwolna rozpraszać; zaczął też gawędzić swoim zwyczajem. Początkowo ogranicza! się coprawda do ogólników. Prawił morały synowi Ferraguta; moralizował, oczywista, na swój sposób, przerywając co chwila wykład, by ponieść szklankę do ust.
— Estevet, synu kochany, czcij ojca swego. Naśladuj go jako marynarza. Bądź dobrym i sprawiedliwym dla podwładnych... Ale unikaj kobiet!
Kobiety! Żaden przedmiot nie budził równej elokwencji w owym zacnym pijaczynie. Dzięki nim właśnie ludzie tyle cierpią. Wszystko ulega ich piekielnej potędze.
— Wierzaj mi, synu: w tem jednem nie naśladuj ojca.
Zbyt wiele teraz powiedział, by się móc cofnąć, urywkami też, półsłówkami dociągnął aż do końca. Tym sposobem Esteban się dowiedział, że kapitan był w stosunkach niezmiernie bliskich z pewną damą w Neapolu, że wszelkie motywy, dla jakich rzekomo tam pozostawał, były tylko pretekstem, że w istocie rzeczy działo się to jedynie pod wpływem owej damy.
— Czy ładna? — spytał z rozciekawieniem chłopak.
— Bardzo ładna, — odrzekł Caragol. — A co za perfumy!... A jakie ma wytworne suknie!
Telemak razem przepoił się dumą a jednocześnie brała go nieco zazdrość. Jeszcze raz, po raz niewiadomo który, zachwycał się ojcem, ale zachwyt ów trwał ledwie chwilę. Przyszła mu nowa myśl do głowy, gdy tymczasem kucharz mówił w dalszym ciągu:
— Więc nie wróci. Wiem, co to są owe eleganckie, perfumowane damy; istne czarty, co, chwyciwszy mężczyznę, zatapiają mu głęboko szpony swe za skórę. Ręce im trzebaby obciąć, by puściły zdobycz... A statek tymczasem próżnuje; ni mniej ni więcej tylko tak, jakby był w naprawie! Inni zaś! mocny Boże, wypychają sobie kieszenie złotem!...
I wielkim haustem wychylił szklankę do dna.
W umyśle chłopca dojrzewała tymczasem niezwykła idea, zrodzona może pod wpływem słodkiego napoju. Gdyby tak pojechał do Neapolu po ojca?
W owej chwili wszystko mu się wydawało możebne. Świat cały widział w barwach różanych, jak zawsze wówczas, gdy się trącał kieliszkiem z wujem Caragolem. Przeszkody były tak nieznaczne, wszystko układało w sposób tak cudownie łatwy; potęga ludzka była doprawdy nieograniczona.
W kilka godzin później wszakże, gdy już umysł jego ochłonął od owych zwodniczych oparów, Estebana ogarnął strach okrutny na myśl, jak go tam ojciec przyjmie. Jakie go tam spotka przyjęcie? I jak wytłumaczyć podróż swą do Neapolu? Chłopak drżeć począł na wspomnienie zmieszczonych brwi i gniewliwych oczu kapitana Ferraguta.
Następnego dnia niepokój ten ustąpił, zmieniwszy się nagle w ufność. Przypomniał sobie, jak ojciec chwalił go za dzielna wiosłowano w porcie barcelońskim, jak niejednokrotnie dumny był z jegę siły i inteligencji. W pamięci stawały mu oczy bohatera, pełne dlań życzliwości, i jego słodki uśmiech.
Tak, on, Esteban, nie bał się szczerej rozmowy z kapitanem Ferragutem. Powie mu, że przyjechał do Neapolu, by go stamtąd zabrać, by go wydobyć z niebezpieczeństwa. Każdy mężczyzna takby zrobił, widząc, iż przyjacielowi jego coś grozi... Ojciec się, być może, rozgniewa, może go nawet uderzy; ale wreszcie ustąpi napewno.
Charakter ojca budził się znowu w synu i wpływał na powzięcie decyzji. Podróż miała być niedorzeczną, groźną może? A więc tembardziej należało ją przedsięwziąć. Był przecież mężczyzną i powinien nie wiedzieć nawet, co to trwoga.
Przez dwa tygodnie przygotowywał się do ucieczki. Nigdy dotąd jeszcze gdzieś dalej nie jeździł. Raz tylko pojechał z ojcem do Marsylji na krótko, w jakichś sprawach. Czyż więc teraz nie pora była, by mężczyzna, jak on znający z książek wszystkie narody świata, zaczął zwiedzać odlegle kraje?
O pieniądze się zbytnio nie troszczył. Dońa Cinta nie dopuszczała, by mu ich brakło, zresztą tak łatwo było przecież dobrać się do jej kluczyków. Do portu przybił właśnie i ruszać miał nazajutrz do Włoch pewien parowiec, stary coprawda i wlokący się żółwim chodem, ale przedstawiający tę stronę dodatnią, iż dowodził nim jeden z przyjaciół ojca.
Marynarz bez paszportu przyjął na pokład syna swego kolegi. Dzięki swym znajomym w Genui przemyci go tam bez papierów. Kapitan kapitanowi winien wyświadczyć tę przysługę a Ulises Ferragut, oczekujący na syna w Neapolu, — tak bowiem rzecz przedstawił Esteban, — nie będzie tracił czasu na formalności biurokratyczne.
Telemak, zaopatrzywszy się w tysiąc peset — znalezionych w szkatułce do robótek, gdzie matka chowała zazwyczaj pieniądze — wsiadł nazajutrz na okręt. W małej walizce, wyniesionej z domu ze wszelkiemi należytymi ostrożnościami, mieścił się bagaż chłopca.
Z Genui pojechał do Rzymu, stamtąd zaś do Neapolu. Z przepyszną butą młodzieńczą pstrzył hiszpańskiemi i katalońskiemi wyrazami pobieżny swój słowozbiór, wyniesiony z przedstawień włoskiej operetki, jedyną informacją pozytywną, za którą wędrował, jak za gwiazdą przewodnią, była nazwa hotelu na Santa Lucia, jaką mu wskazał Caragol, nadmieniając, że tam właśnie mieszkał ojciec.
Przez długi szereg dni napróżno poszukiwał kapitana. Kupcy neapolitańscy, do których dotarł, przypuszczali, że ojciec oddawna już wrócił do siebie.
Przekonawszy się o bezowocności poszukiwań, Esteban się wystraszył. Kapitan niechybnie powrócił już do Barcelony. Podróż ta, wydająca mu się z początku bohaterską wyprawą, teraz stawała się poprostu ucieczką nierozważnego smarkacza. Chłopakowi przyszła na myśl matka, może w tej chwili odczytująca list, jaki zostawił, chcąc wyjaśnić zniknięcie, — może zalewająca się teraz łzami.
Wreszcie Włochy nagle stanęły do walki wespół ze sprzymierzonymi, czego spodziewali się zresztą wszyscy, sądząc jednak ogólnie, że się to długo będzie odwlekać. Cóż więc miał robić młody Hiszpan w owym kraju?... Wyjechał też pewnego pięknego ranka...

Ponieważ portjer hotelowy nic więcej nie umiał mu powiedzieć, ojciec, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, udał się więc do biura swych depozytarjuszy[40], przypuszczając, że tu może czegoś się jeszcze dowie. Tam wszakże interesowano się jedynie wojną. Że jednak Ferragut był właścicielem parowca i dawnym klijentem firmy, dyrektor zaprowadził go do urzędników, którzy rozmawiali z Estabanem.
Ci nie wiele zresztą, wiedzieli. Przypominali sobie, jak przez mgłę młodego Hiszpana, podającego się za syna kapitana i dopytującego się o ojca. Był tu po raz ostatni przed dwoma dniami. Młodzieniec nie wiedział jeszcze, czy wróci do Hiszpanji koleją, czy też wsiądzie na jeden z trzech statków, jakie właśnie stały w porcie pod parą i ruszyć miały do Marsylji.
— Sądzę, że pojechał koleją, — rzekł jeden z urzędników.
Drugi, pragnąc zwrócić na siebie uwagę szefa, potwierdził to przypuszczenie: młodzieniec pojechał niewątpliwie lądem. Sam mu nawet pomagał obliczyć cenę przejazdu aż do Barcelony.
Ferragutowi dość było najzupełniej tych wiadomości. Przedewszystkiem powinien wyjechać jaknajrychlej. Owa zagadkowa wyprawa syna stawała się dlań jednocześnie wyrzutem sumienia i niepokoiła go poważnie. Co się tam działo u niego w domu?
Dyrektor firmy wskazał na parowiec francuski, jaki nadpłynął z Suezu i tegoż jeszcze wieczora odpłynąć miał do Marsylji. Podjął się załatwić wszystkie formalności i polecić go kapitanowi okrętu. Odjazd nastąpić miał za cztery godziny. Ulises, zebrawszy swe rzeczy i wyekspedjowawszy je na pokład, chciał jeszcze rzucić okiem na wszystkie owe miejsca, gdzie tyle chwil przeżył z Freyą. Żegnajcie ogrody, gdzie się kryje Villa Nazionale i białe Acquario! Żegnaj, „Albergo“!
Niezrozumiała obecność Estebana w Neapolu złagodziła mu zresztą przykrość, jaką odczuł początkowo na wieść o tajemniczem zniknięciu Niemki. Myślał ze smutkiem o straconej kochance, jednocześnie jednak usiłował w bolesnym niepokoju odgadnąć, czego się dowie za powrotem do domu.
Nieco przed zachodem słońca parowiec francuski podniósł kotwicę. Od dawna już Ulises nie podróżował morzeni jako zwykły pasażer. Zdezorientowany, błądził po korytarzach, mieszając się z tłumem podróżnych. Pod wpływem przyzwyczajenia wyszedł wkrótce na pokład i począł rozmawiać z kapitanem i oficerami. Wkrótce też poznali oni w nim starego wilka morskiego.
Tu wszakże Ferragut był poprostu intruzem; uświadomiwszy sobie więc, że pobyt na mostku kapitańskim bez prawa wydawania rozkazów sprawiał mu jedynie przykrość, — ruszył z powrotem na dół, przyglądając się po drodze grupom podróżnych. Byli to po większej części Francuzi, powracający z Indo-Chin. Między pokładami umieszczono cztery kompanje strzelców anamickich, drobnych, żółtych, ze skośnemi oczyma, o miauczących głosach. Jechali na wojnę. Oficerowie ich zajęli kabiny środkowe okrętu, wioząc z sobą rodziny, które po dłuższym pobycie w kolonjach nabrały wyglądu egzotycznego.
Ujrzał tam Ulises damy, biało ubrane, pół leżące w głębokich fotelach, a obok wachlujących je służących Chińczyków; oficerowie, jakby w bronzie wykuci, szczupli, o chorowitym wyglądzie, zgalwanizowani byli, zdało się, teraz wiadomością o wojnie, wyrywając ich z azjatyckiej sjesty; dzieci, całe mnóstwo dzieci radowało się, że jadą do Francji, do owego wymarzonego kraju, zapominając, że ojcom ich może tam śmierć jest pisana.
Droga lepszą być nie mogła. Morze Śródziemne zdawało się wielką srebrną równiną, skąpaną w świetle księżyca. Z niewidzialnych wybrzeży nadlatywały w ciepłych podmuchach zapachy z pól. Grupy podróżnych w salonie rozmawiały z egoiatycznem zadowoleniem o niebezpieczeństwach podróży po morzach północnych, gdzie grasują niemieckie statki podwodne. Szczęściem na morzu Śródziemnem niebezpieczeństwo to nie groziło nikomu. Anglicy blokowali cieśninę Gibraltarską, całe więc morze Śródziemne było spokojnem jeziorem we władzy sprzymierzonych.
Przed snem Ferragut wstąpił do jednej z kabin na górnym pokładzie, gdzie była stacja telegrafu bez drutu. Telegrafista, młody Anglik, zdjął kask niklowy, osłaniający mu uszy dwoma receptorami.
Znużony samotnością, usiłował rozerwać się, nawiązując rozmowy z telegrafistami statków, znajdujących się w polu działania aparatu. Odwiedziny owego pasażera, który począł z nim rozmawiać po angielsku, częstując cygarem, milsze mu były od rozmów na trzechsetmilową odległość.
— „All right“!... Mamy sporo towarzyszy podróży.
I począł wyliczać okręty, otrzymujące łączność z parowcem. Najbliższym był „Californian“, statek angielski, płynący z Malty; wypłynął on z Neapolu przed dziesięciu godzinami i dążył również do Mareylji, odległej teraz ledwie o sto mil. Inne statki, płynące w tym samym kierunku, bardziej były oddalone. Sporoby upłynęło czasu, nimby zdołały wzajem się do siebie zbliżyć; ale dzięki cudownemu aparatowi porozumiewały się stale ze sobą, nakształt garści wędrowników, razem idących drogą.
Od czasu do czasu telegrafista, uprzedzany trzaskaniem aparatu, nakładał kask i słuchał odległych kompanów.
— To telegrafista z „Californian’a“, — rzekł po jednem z takich wezwań. — Kładzie się spać. Nic nowego.
I począł wychwalać rozkosze żeglugi po morzu śródziemnem. W początkach wojny służył na statku, krążącym pomiędzy Londynem a Nowym Jorkiem; wspominał owe noce, pełne niepokoju, dnie gorączkowego napięcia uwagi, gdy lada chwila wypadoło się spodziewać, iż z popod fal wynurzy się znagła peryskop lub w aparacie, ozwie cię wołanie odległego statku, torpedowanego przez okręt podwodny. Tu przynajmniej, na tem morzu panował spokój, jakby wojny nie było zupełnie.
Biedny telegrafista, jak to Ferragut odgadł, chciałby się był rozkoszować w pełni owym spokojem. Jego kolega chrapał smacznie w sąsiedniej kabinie, on zaś, czując, że głowa mu cięży ku stołowi z aparatami, radbv był pójść w jego ślady. „Do jutra!“.
Ulises zasnął, ledwie zdoławszy wyciągnąć się na wąskim materacu w swej kabinie. Spał spokojnie. nie śniąc o niczem. Sądził toż, że przespał zaledwie parę minut, gdy nagle skokiem się zerwał z łóżka. W mroku rysowała się okrągła szyba okienka, niebieskawa i zamglona od pian morskich, jakby oko czyjeś, łez pełne.
Zaczynało świtać. Coś niezwykłego działo się na statku. Ferragut sypiał lekko, snem kapitana, który winien umieć zawsze się na czas zbudzić. Zbudziło go też teraz podświadome odczucie jakiegoś niebezpieczeństwa. Ponad głową posłyszał tupot ludzi, biegnących po pokładzie. Posłyszał czyjeś głosy. Jął się ubierać pośpiesznie, a wtem poczuł, jak pod gwałtownym zwrotem steru parowiec nagle zmienił kierunek.
Wybiegłszy na pokład, za jednym rzutem oka zorjentował się, że statkowi bezpośrednio nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Dokoła nie było widać nic anormalnego. Morze, ciemne jeszcze, falowało zlekka na bokach statku, płynącego dalej miarowym ruchem. Na pokładzie nie było jednego pasażera. Wszyscy spali jeszcze w kabinach. Na mostku kapitańskim stał komendant i wszyscy oficerowie; paru z nich, pośpiesznie przyodzianych, zerwało się widać w tej chwili ze snu.
Przechodząc koło stacji telegrafu bez drutu, Ferragut dowiedział się, co się stało. Młodzieniec, z którym rozmawiał w przeddzień, stał w progu, obok kolegi, który teraz, nałożywszy kask i przekładając coraz rączkę aparatu, słuchał rozmów z niewidzialnych parowców i odpowiadał na nie.
Przechodząc koło stacji telegrafu bez drutu, miał właśnie skończyć służbę i przekazać ją swemu koledze, nagły sygnał zatrzymał go na stanowisku. To „Californian“ telegrafem bez drutu rzucał hasło niebezpieczeństwa, formułę S. O. S., używaną jedynie w wypadkach bardzo poważnych. Następnie po paru sekundach tajemniczy głos poprzez setki mil rozpoczął swą tragiczną opowieść. W pobliżu „Californian‘a“ pojawił się znagla okręt podwodny i dał doń kilka strzałów działowych. Statek angielski, ufając w swą chyżość, usiłował uciec...
Wszystko to trwało coś około dwudziestu minut. Echa odległej tragedji zmilkły wnet nazawsze: komunikacja została przerwana. W aparatach ozwał się nagle trzask nieco głośniejszy, a potem, nic!... Cisza zupełna.
Telegrafista służbowy odpowiadał teraz na pytające spojrzenia kolegi ruchami przeczącemu głowy. Słychać było jedynie rozmowy innych statków, które również posłyszały wezwanie. Wszystkie dziwiły się temu nagłemu milczeniu i, zmieniwszy kierunek jak i statek francuski, dążyły teraz do punktu, gdzie „Californian“ napotkał okręt podwodny.
— Więc oni są na morzu Śródziemnem! — krzyknął w najwyższem zdumieniu telegrafista, kończąc opowieść. — Jakże oni zdołali się tu dostać!
Ferragut nie śmiał się pokazać na mostku kapitańskim. Bał się, że wszyscy ci marynarze nagle zaczną się jemu właśnie przypatrywać. Zdawało mu się, że gotowi myśli jego przeniknąć.
W odległości stosunkowo niewielkiej od statku, na którym sam się znajdował, zatopiono okręt pasażerski. Może złoczyńcą tym był właśnie von Kramer? A więc to miał na myśli oficer niemiecki, gdy mu polecił powtórzyć rodaczkom, że wnet głośno tu będzie o jego poczynaniach! I to Ferragut był mu pomocny w przygotowaniach do tej zbrodni!
— Coś ty zrobił? Coś ty zrobił? — pytał go gniewnie głos sumienia.
Po godzinie wstyd mu już było siedzieć na pokładzie. Mimo wszystkie rozkazy komendanta, wbrew surowym zakazom wiadomość obiegła już wszystkie kabiny. Rodziny całe, zaalarmowane właśnie spokojem, jaki panował na statku, pojawiać się jęły na pokładzie każdy z nadchodzących kończył się spiesznie ubierać, usiłował nałożyć pas ratunkowy, przymierzany po raz pierwszy. Dzieci piszczały, wystraszone niepokojem rodziców. Kobiety zaczynały płakać bez powodu. Statek płynął ku miejscu, gdzie storpedowano inny: wystarczało to, by siać trwogę pośród strachajłów, gotowych sądzić, iż nieprzyjaciel trwa nieruchomo w tem samem miejscu, czekając jedynie na ich przybycie, by znów dopuścić się zbrodni.
Setki oczu wpiły się w morze, wypatrując falowania powierzchni, sądząc, iż rozpoznają we wszystkiem, co było widać na wodzie: w kawałkach drzewa, trawach, puszkach blaszanych — górne krawędzie peryskopu.
Oficerowie bataljonu strzelców zeszli na dolny pokład w obawie, by dyscyplina się nie rozprzęgła. Azjaci jednak trwali nadal w zwykłej, spokojnej apatji; obawa śmierci zdawała się im być obcą. Ledwie niektórzy z pośród nich przypatrywali się morzu z dziecięcą ciekawością, pragnąc zobaczyć tę nową grę szatańską, wynalezioną przez rasy wyższe.
W salonach pierwszej klasy zdziwienie zdawało się być również wielkie co i niepokój:
— Statki podmorskie tu, na morzu Śródziemnem! Czyżby to było doprawdy możliwe?
Ci, którzy się zbudzili najpóźniej, nie dowierzali niczemu i dopiero załoga musiała ich długo przekonywać, że istotnie wszystko to jest prawdą.
Ferragut włóczył się, jak dusza pokutująca. Wyrzuty sumienia zapędziły go wreszcie do kabiny. Ludzie ci skargami swemi i komentarzami doprowadzali go do rozpaczy. Wnet jednak osamotnienie wydało mu się nie do zniesienia. Musiał widzieć i wiedzieć, co się dzieje. Jak zbrodniarz, wracające instynktownie na miejsce popełnionej zbrodni.
W południe ujrzano na widnokręgu kilka lekkich pióropuszy dymu. To ze wszystkich stron nadpływały statki, wezwane przez owo niespodziane wołanie.
Francuski okręt pasażerski, pierwszy z nadciągających z pomocą, zwolnił szybkość. Znalazł się właśnie w obrębie miejsca katastrofy. Marynarze z bocianich gniazd skrzętnie wzrokiem przeszukiwali morze, głośnem nawoływaniem informując kapitana, który stosownie do tego regulował ruchy statku. W trakcie owych ewolucyj ujrzano dokoła tragiczne szczątki.
Pasażerowie, stłoczeni u burt, pokładowych, spostrzegli wnet na falach puste pasy ratunkowe; łódkę, wywrócona, do góry dnem; coś nakształt strzępu tratwy, zbijanej z pośpiechem, której nie zdołano dokończyć.
Nagle z tysiąca ust zerwał się krzyk okropny, a potem zapadło grobowe milczenie... Na fali unosiło się ciało kobiece, wsparte plecami na grubej belce dębowej. Jedna z nóg obciągnięta była w szarą jedwabną pończochę. Głowa zwisała wdół, kąpiąc w wodzie jasne włosy, niby przy garść złocistych alg. Poprzez rozcięcie nocnej koszuli, lgnącej w wodzie do ciała, widać było młode, jędrne piersi. Śmierć musiała ją zaskoczyć w chwili właśnie, gdy usiłowała się ubrać; być może, iż pod wpływem przerażenia rzuciła się w morze. Twarz jej wykrzywiła się w straszliwym grymasie; jedna ze stron twarzy pokryta była ogromnym sińcem, może wskutek uderzenia o coś podczas upadku.
Ulises patrzył na morze z ponad ramion dwóch kobiet, które z rękami zaciśniętemi na burcie drżały na całem ciele. Nagle dojrzał owego trupa i sam on, marynarz nieustraszony, począł drżeć jak słaba kobieta. Oczy przesnuły mu się mgłą; nie był w stanie na to patrzeć! Znów więc się schronił do kabiny.
Śród szczątków tych krążył włoski torpedowiec, jakby szukając tropu zbiegłego zbrodniarza. Parowce przystanęły, by spuścić łodzie ratunkowe, któreby pozbierały żywych i umarłych.
Nowe krzyki wydarły Ferraguta z otchłani rozpaczy: musiało się tam dziać znowu coś niezwykłego; raz jeszcze więc chęć dowiedzenia się czegoś nowego sprowadziła go na pokład.
Parowiec napotkał szalupę pełną rozbitków, inne statki, biorące udział w ratunku, zbierały ze swej strony łodzie, w których byli ci, co przeżyli katastrofę.
Skoro tylko pierwsi z uratowanych stanęli na pokładzie, otoczył ich wnet tłum pasażerów; użalano się nad nimi, proponowano im gorące napoje. Niektórzy z pośród nich, ledwie uszedłszy parę kroków, zataczali się jak pijani i padali ociężale na ławki. Innych musiano z trudem windować z szalupy i przenosić niezwłocznie na fotelach do lecznicy okrętowej.
Żołnierze angielscy, spokojni i flegmatyczni, niezwłocznie po przybyciu na pokład żądali fajek i łapczywie zaczynali się zaciągać dymem. Paru rozbitków, napół ledwie ubranych, przyodziało się w płaszcze i, jakby byli w salonie, poczynali wnet szczegółowe opowieści o przebiegu katastrofy. Dziesięciogodzinny pobyt na przeładowanej, biedzącej naoślep łódce, pełne niepokoju wyczekiwanie pomocy, nie zmogło mimo wszystko ich energji.
Rozpacz kobiet była straszliwa. Ferragut spostrzegł śród grupy pań młodziutką, jasnowłosą Angielkę, smukłą i elegancką, z płaczem opowiadającą o swych przeżyciach. Znalazła się nagle w szalupie, nie wiedząc nawet, w jaki sposób rozdzielono ją z jej rodzicami. Może nie żyli już? Miała mimo to słabiutką nadzieję, że zdołali się schronić na inną łódź, a teraz zabrano ich na któryś ze statków, biorących udział w ratunku.
Rozpacz przebolesna, głośna, charakterystyczna dla południowców, przerwała nagle te krzyki i głośny rozgwar głosów. Na pokład weszła jakaś biedna Włoszka z dzieckiem na ręku.
— „Figlia mia! Mia figlia“! — wołała z oczyma pełnemi łez, z rozpuszczonemi włosami.
Gdy okręt począł tonąć, straciła nagłe z oczu ośmioletnią córeczkę; ledwie znalazłszy się teraz na statku francuskim, skierowała się instynktownie ku przodowi, usiłując odnaleźć to samo miejsce, gdzie była przed katastrofą na tamtym statku, w przypuszczeniu jakby, że tam właśnie odnajdzie swe dziecko. Rozdzierający krzyk zatracił się gdzieś na schodach, wiodących na dolny pokład. „Figlia mia!... Mia figlia!...“
Ulises nie był w stanie dłużej tego słuchać. Zdawało mu się, że ów głos przenikliwy ostrzem strzały mózg mu przeszywa.
Podszedł ku grupie, w której środku jakiś młodzieniec bosy, w eleganckich spodniach i koszuli rozwartej na piersi mówił wciąż, coraz ruchem zgarniając na ramiona płaszcz, jakim go okryto.
Mieszając słowa włoskie z francuskiemi, opowiadał o zatonięciu „Californian‘a“.
Pasażera tego zbudził pierwszy strzał działowy; to okręt podwodny strzelał do statku pasażerskiego. Pościg trwał coś około pół godziny. Najodważniejsi i najciekawsi wylegli na pokład i wierzyli już w rychłe ocalenie, widząc, iż parowiec dzięki swej szybkości poczyna brać górę nad nieprzyjacielem. Nagle morze przecięła jakaś czarna rysa; coś nakształt ości, obrębionej pianą; wyciągnęła się tak wzdłuż z zawrotną szybkością, u tymczasem pod wodą tworzyły się dziwne wiry... I wnet, uderzyło coś o kadłub statku, aż zakołysał się cały wtył i naprzód, aż wszystkie płyty, wszystkie nity pękły w spojeniach... Poczem nastąpił wybuch straszliwy, snop przeolbrzymi dymów i płomieni, chmura żółtawa, w której leciały w powietrze jakieś czarne przedmioty: kawały metalu i drzewa, strzępy ciał ludzkich.
Na wspomnienie o tem w oczach opowiadającego zamigotały obłąkańcze błyski.
— Jeden ze znajomych moich, rodak mój, — ciągnął z westchnieniem, — oddalił się był nieco odemnie, by lepiej widzieć okręt podwodny; stanął tam właśnie, gdzie po chwili nastąpił wybuch... Nagle znikł: rzecby można, że się we mgłę rozwiał. Widziałem go i raptem przestałem go widzieć... Rozsypał się w tysiąc strzępów, jakby w nim samym wybuchła bomba!
Rozbitek, wstrząśnięty do głębi temi wspomnieniami, do scen, jakie nastąpiły potem, przywiązywał już mniejszą nierównie wagę: ledwie już sobie przypominał walkę tłumu, cisnącego się do łodzi; wysiłki oficerów, starających się utrzymać porządek; śmierć tych, bodaj najliczniejszych, co, poszalawszy z rozpaczy, rzucali się w wodę; tragiczne wyczekiwanie łodzi, tak przeładowanych, iż burty ledwie się wynurzały ponad wodę, że najmniejsza fala groziła im, jak się zdawało, zatopieniem.
Po kilku chwilach okręt zatonął: naprzód zanurzył się w wodzie dziób statku, potem kominy, aż okręt dęba stanął i tylko na szczycie wirowały w powietrzu, jak oszalałe, dwie śruby w ostatnich drgawkach konania...
Opowiadający pozostał wkrótce sam. Ciekawi ciągnęli do innych z kolei rozbitków, rozpoczynających coraz to nowe opowieści.
Ferragut popatrzył na młodzieńca. Z wyglądu zewnętrznego, z wymowy domyślał się w nim współrodaka.
— Pan jest Hiszpanem! — zagadnął.
Rozbitek potwierdził przypuszczenie.
— Katalończykiem! — dodał Ulises w ojczystej gwarze.
Pytanie to zgalwanizowało ocalałego.
— Czyżby, pan również był rodem z Katalonji!
I uśmiechając się do Ferraguta, jakby do zjawy niebieskiej, rozpoczął od nowa opowieść o swych nieszczęściach.
Był komiwojażerem. Tak, tak... urodził się w Barcelonie... Wołał podróżować morzem. Zdawało mu się, że tym sposobem szybciej wróci do ojczyzny, linje kolejowe bowiem przeciążone były wskutek mobilizacji we Włoszech.
— Czy był ktoś z Hiszpanów prócz pana na pokładzie? — zapytał Ulises.
— Jeden tylko: ów znajomy mój, o którym opowiadałem przed chwilą. Wybuch torpedy poszarpał go na strzępy... Widziałem go...
Kapitan poczuł tem żywsze teraz wyrzuty sumienia. Rodak jego, nieszczęsny młody chłopiec zginął z jego winy!...
Ów komiwojażer również wiele sobie zarzucał. Poczytywał się niemal za współwinnego śmierci swego towarzysza podróży. Poznał go zaledwie przed kilku dniami w Neapolu; ale zbliżyło ich do siebie owo uczucie braterstwa, jakie wiąże zawsze dwóch młodych krajanów, spotykających się gdzieś daleko na obczyźnie.
Obaj bowiem pochodzili z Barcelony .Nieszczęsny chłopak, dziecko niemal jeszcze, zamierzał wrócić lądem „i to ja go w ostatniej chwili, ja go od tego odwiodłem, wykazując mu dogodności drogi morzem. Któż mógł był nawet przypuszczać, że niemieckie statki podwodne są na morzu Śródziemnem?...“
Rozbitek znów mówić jął o swych wyrzutach sumienia. Nie był w stanie zapomnieć tego chłopca, który zginął dlatego tylko, że chciał z nim razem wracać do kraju!
— W Neapolu dopierom go poznał; na wszystkie strony szukał tam swego ojca...
— A!
To Ulisesowi wydarł się z ust ten okrzyk. Gwałtownym ruchem wysunął głowę wprzód, jakby chciał ja oderwać od tułowia. Oczy mu nagle wybiegły z orbit.
— Ojciec ów — ciągnął młodzieniec — był kapitanem okrętu. Nazywał się kapitan Ulises Ferragut...

Krzyk... Ludzie się zbiegli To człowiek jakiś zwalił się ciężko, aż jęknął pod nim pokład okrętowy.

SPOTKANIE W MARSYLJI.

Toni, nienawidzący podróży koleją ze względu na unieruchomienie podróżującego aż do odrętwienia, musiał jednak opuścić „Mare Nostrum“ i poddać się torturze, jaką było dlań zamknięcie w ciasnym przedziale, wespół z nieznajomymi, na przeciąg dwunastu godzin.
Chorego Ferraguta umieszczono w jednym z hoteli portowych w Marsylji. Zabrano go tam z francuskiego statku, przybyłego z Neapolu. Oniemiały z rozpaczy, szukał śmierci. W drodze usiłował po kilkakroć razy rzucić się w morze; by więc zapobiec ewentualnemu samobójstwu, musiano roztoczyć nad nim ścisły nadzór.
Wszystkiego tego dowiedział się Toni z ust jednego z kapitanów okrętu, Hiszpana, przybyłego z Marsylji następnego właśnie dnia potem, gdy dzienniki barcelońskie doniosły o śmierci Estebana Ferraguta w czasie storpedowania „Californian‘a“. Komiwojażer ów rozgłosił wszędzie opowieść o tem wydarzeniu, nie zaniedbawszy dodać, w jakich okolicznościach zetknął się z ojcem i jak ten, dowiedziawszy się o nieszczęściu, zemdlał z rozpaczy.
Toni pobiegł do domu kapitana. Wszyscy Blanesowie już tam byli; zwartem kołem otoczyli Cintę, usiłując ją pocieszać.
— Mój syn!... Dziecko moje?... jęczała matka, wijąc się z bólu na kanapie.
Chór rodzinny zaś zatopić chciał owe skargi w powodzi kwaśno-słodkich rad i zaleceń rezygnacji.
Nieszczęsna, dostrzegłszy Toniego, wykrzyknęła z rozpaczą:
— Jego ojciec!... Jego ojciec!...
I wpiła się oczyma w młodszego oficera, jakby spojrzeniem chciała wyrazić wszystkie swe myśli.
Toni lepiej niż inni znał owego ojca i wiedział, jakie istotne przyczyny zatrzymały go w Neapolu. Przecież to z winy Ferraguta właśnie chłopak wybrał się w tę bezsensowną podróż, której epilogiem była śmierć. Cinta w nieszczęściu tem dopatrywała się kary boskiej. Bóg, chcąc pokarać ojca za jego winy, ugodził w syna...
Oficer niezwłocznie wyszedł z salonu. Nie mógł znieść ani spojrzeń ani niedomówień dońi Cinty. I jakby wzruszeń tych jeszcze było niedość, w kilka godzin potem powiadomiono go o niemocy kapitana. Więc też pojechał do Marsylji...
Po przybyciu na miejsce kazał się zawieść do hotelu (jeden z hoteli, gdzie stawali zazwyczaj oficerowie floty handlowej). Ulisesa zastał na balkonie. Widać było stamtąd cały stary port.
Ulises wychudł był, oczy mu zapadły wgłąb i utraciły zwykły blask; zmierzwiona broda dowodziła, jak mało troszczył się teraz o swój wygląd.
— Toni! Toni!...
Uściskał swego zastępcę, rozpłakawszy się przytem w głos. Po raz pierwszy wówczas zapłakał i to mu, zdawało się, przyniosło pewną ulgę. Obecność Toniego przywoływała go zwolna do życia; na pamięć jęły mu przychodzić zapomniane wspomnienia podróży i interesów. Na widok Toniego budziły się w nim znowu dawne energje; Ferragtowi zdało się nagle, ze to „Mare Nostrum“ przypłynęło tu po niego.
Ale razem objął go wstyd i wyrzuty sumienia: Toni znał jego tajemnicę: jedyny to był przecież człowiek, z którym mówił o dostarczaniu paliwa niemieckim statkom podwodnym.
— Mój nieszczęsny Esteban!... Mój syn!...
Kapitan rozplątywać chciał związek fatalny, zachodzący pomiędzy jego tajemniczą wyprawą a śmiercią syna.
Toni miał wszakże wiele taktu. Opłakiwał śmierć Estebana, ale ani słówkiem nie wspomniał o częściowej winie ojca.
— Ja również — rzekł — straciłem dzieci... i wiem, że nie zyskuje się nie na rozpaczaniu... Spokoju, Ulisesie!...
Nie potrącił ani nawet słowem o sprawy, jakie poprzedziły to tragiczne wydarzenie. Gdyby Farragut mniej dokładnie był znał swego zastępcę, mógłby był przypuszczać, że tamten już o wszystkiem zapomniał; w gestach jego, w spojrzeniu przebijało się jedno tylko: pragnienie, by kapitan jaknajrychlej wrócił do zdrowia...
Dzięki tej obecności dyskretnego kompana Ulises wkrótce odzyskał siły i w kilka dni potem mógł opuścić pokój, w którym się już na śmierć niemal gotował, — by udać się do Barcelony.
Ze drżeniem prawie wchodził do siebie. Słodka Cinta, którą aż dotychczas — podobny w tem nieco do ludzi Wschodu, nie uznających duszy w kobiecie — uważał za istotę nieco od siebie niższą, teraz przejmowała go prawie strachem. Co też powie na jego widok?
Ona wszakże nie powiedziała nic z tego, czego się był obawiał. Pozwoliła się pocałować; poczem, pochyliwszy nieco głowę, wybuchła rozpaczliwem łkaniem, jakby obecność męża rozbudziła w niej żywsze jeszcze, niż przedtem, wspomnienie syna, którego już nigdy nie zobaczy. Wkrótce jednak osuszyła łzy na oczach i, bledsza jeszcze, smutniejsza, niż zwykle, wróciła do zwykłych zatrudnień domowych.
Ferragut patrzał, jak wraz z dwiema siostrzenicami, siedzącemi jej u nóg, w dalszym ciągu robiła wieczne swe koronki: odrywała się od nich jedynie, by się zatroszczyć o męża, dbając, by mu niczego w domu nie brakło. Było to jej obowiązkiem. Od dzieciństwa wiedziała, jakie są obowiązki żony marynarza, gdy ten, niby ptak przelotny, na kilka krótkich dni zawita do domu.
A jednak mimo całą tę troskliwość, Ulises czuł, jakby go od żony dzieliło teraz coś naksztalt niezgłębionej przepaści. Wrażenie to było zresztą zupełnie uzasadnione: wkrótce przekonał się o tem dowodnie.
Pewnego razu, chcąc niby promieniem słonecznym rozświetlić chmurne życie Cinty, ulegając też może porywowi dawnych uczuć, pozwolił sobie na przygarnięcie się miłosne do żony.
Ona ruchem obrażonej prawie wstydliwości odsunęła się odeń z całą energją...
Inną zgoła kobietę miał teraz Ulises przed sobą: zbladła, z nozdrzami drgającemi od gniewu, z błyskami obłąkania w oczach, Cinta wyrzuciła wreszcie ze siebie to, co zdawna w sobie taiła. Był to potok słów, rwących się od łez.
— Nie!... Nie!.. Żyć będziemy z sobą nadal, skoroś jest moim mężem i skoro Bóg zechciał, by tak było; ale cię już nie kocham: już cię nie mogę kochać!... Tyłeś mi zrobił złego!... A ja cię tak kochałam!... Możesz szukać w czasie swych podróży, w ciągli swych przygód plugawych, ale kobiety, coby cię tak jak ja kochała, nie znajdziesz!
I wspominać jęła w skardze bezbrzeżnej całą swą przeszłość, uplecioną z pokornej, niemal poddańczej miłości, z cierpliwej, nieskarżącej się, wierności:
— Zawszem ci towarzyszyła myślą w podróżach. Za powrotem wiedziałam zawsze, żeś o mnie zapominał, żeś mi bywał niewierny. Wszystko mi o tem mówiło: listy, jakie zostawały w kieszeniach, fotografje, jakie znajdywałam w książkach, aluzje twych kolegów, twe dumne czasem uśmiechy!
Na chwilę potok gwałtowny słów się urwał, płomień, jaki pod wpływem wspomnień wybiegł jej na policzki, teraz przygasł na nowo.
— Wyższa byłam jednakże ponad to wszystko — ciągnęła dalej. — Znam marynarzy: sama jestem córką marynarza. Ileż razy widziałam łzy na oczach matki, ileż razy budził się we mnie bunt na ich widok. Po przecież to, co robić mogą mężczyźni w odległych portach, łzy jednej nawet nie jest warte... Oh! żona, kochająca męża, wiele nieraz musi wycierpieć!... Ale gotowa jest też zawsze wybaczyć... Teraz jednak... Teraz!
Tej ostatniej właśnie zdrady małżonka mu darować nie mogła... Rywalkami jej nie były już dziewki przedajne z miast portowych, ani podróżne, mogące go obdarzyć ledwie paroma dniami rozkoszy, jak się rzuca, nie przystając nawet, jałmużnę ubogiemu. Tym razem Ulises się rozkochał jak smarkacz w kobiecie pięknej i wytwornej, w cudzoziemce, dla której zapomniał o swych sprawach, opuścił statek; która go zatrzymała na obczyźnie, zmuszając do zerwania niemal z rodziną. I biedny Esteban, już czający się prawie sierotą wskutek postępowania ojca, pojechał, by go odnaleźć, narażając się tym sposobem na śmierć... i to na taką śmierć!
W skargach Cinty było coś więcej, niż boleść obrażonej małżonki: było to uczucie rywalizacji w stosunku do owej pani z Neapolu. Cinta wyobrażała ją sobie jako damę, opływająca w zaszczyty i rozkosze. Zazdrościła jej owych środków, jakiemi się zdobywa mężczyzn; poczucie własnej wobec niej niższości budziło w Cineie teraz coś naksztalt głuchego gniewu.
— Jużem była postanowiła sobie, — ciągnęła znowu, — udać, że nie wiem o niczem. Miałam ukojenie w synu. Cóż mnie mogło obchodzić, cobyś ty robił?... Daleko byłeś, a syna miałam tu przy sobie... I już go więcej nie zobaczę!... Losem moim będzie teraz osamotnienie, aż do końca. Matką już być nie mogę, wiesz o tem dobrze, chora jestem i nie mógłbyś mi dać drugiego syna... I to ty właśnie, tyś mi odebrał tego, którego miałam!... Pomyśl, że przecież syn twój żyłby, gdybyś był nie został w Neapolu!
Litość brała patrzeć na Ferraguta. Schylił głowę, nie czując się na siłach ponawiać tych nieśmiałych protestów, z jakiemi początkowo zwrócił się był do żony.
— Gdyby tak wiedziała całą prawdę!... — ozwały się w nim wyrzuty sumienia.
Ale na szczęście Cinta nigdy się tego nie dowie; uświadomiwszy więc sobie ową niemożliwość, zniósł w pokornem milczeniu napastliwe jej wymówki. Jak zbrodniarz, którego sędzia, nie wiedząc nic o zbrodniach, skazuje za drobne jakieś wykroczenie.
— Nigdy już nie będę w stanie cię kochać, Ulisesie! Tyś się przyczynił do śmierci mego syna. Żyłby jeszcze, gdyby nie był pojechał, chcąc cię odnaleźć, chcąc ci przypomnieć o obowiązkach twych ojca i męża... Skoro myślę o tem, zaczynam cię nienawidzieć... nienawidzę cię!... Zabiłeś mi syna!... Jedyną pociechą jest mi ufność, iż jeśli masz jeszcze sumienie, to cierpisz bardziej bodaj odemnie.
Po tej okropnej scenie przekonał się Ferragut, że pozostała mu jedynie ucieczka. Już ten dom nie był jego domem; Cinta już mu nie była żoną. Pamięć o zmarłym stawać będzie wieczyście pomiędzy nimi. Miał tylko Ulises jedno już teraz wyjście: ruszyć z powrotem na morze. Statek będzie mu aż do końca jedynem przytuliskiem, jak niegdyś klasztory schroniskiem były dla zbrodniarzy...
Dnia pewnego oświadczył Toniemu, że za parę godzin podnieść mają kotwicę. Zaofiarował usługi swe marynarkom państw sprzymierzonych celem aprowidowania floty, blokującej Dardanele. „Mare Nostrum“ powiezie prowjant, broń, amunicję, samoloty.
Toni chciał naprzód perswadować: łatwo przecież można było znaleźć zlecenie bezpieczniejsze a równie korzystne; można było popłynąć do Ameryki...
— A moja zemsta? — przerwał mu Ferragut. — Chcę resztę życia poświęcić na czynienie wszelkiego zła, do jakiego tylko zdolny będę, mordercom mego syna. Sprzymierzeni potrzebują statków: daję im swój i siebie samego w dodatku.
Wiedząc zaś, co jeszcze młodszy oficer mógłby mu zaoponować, dodał:
— Nadto płacą mi dobrze. Na podróżach tych wiele zarobimy... Dadzą tyle, ile sam zażądam.
Po raz pierwszy, odkąd wciągnięto go na listę załogi „Mare Nostrum“, zastępca machnął wzgardliwie ręką na wspomnienie o cenie frachtu.
— Zapomniałem, — dorzucił Ulises,[41] uśmiechając się mimo przygnębienia — ta podróż to moja wielka idea: pracować będziemy na rzecz Rzeczypospolitej.
Wziąwszy więc w Anglii ładunek, parowiec popłynął ku Dardanelom. Ferragut chciał żeglować sam i odmówił ochrony niszczycieli, jakie zazwyczaj eskortowały konwoje statków handlowych.
Morze Śródziemne znał dobrze. Należał pozatem do państwa neutralnego; na zadzie statku powiewała bandera hiszpańska. Owo częściowe nadużycie własnej flagi nie budziło w nim żadnych wyrzutów sumienia. Szedł jedynie w danym wypadku za przykładem niemieckich korsarzy. osłaniających się flagą neutralną w celu zaskoczenia z nienacka upatrzonej ofiary. Najprzemyślniejsze, najniecniejsze wybiegi dawnych korsarzy odżyły teraz we flocie niemieckiej.
Statków podwodnych Ulises się nie lękał. Ufał w szybkość „Mare Nostrum“ i w swą szczęśliwą gwiazdę.
— Jeżeli napotkamy okręt podwodny, — rzekł do swego zastępcy, — pragnę tylko, byśmy go mieli przed sobą.
Pragnął wówczas móc rzucić parowiec swój całą siłą pary na okręt podwodny i dziobem ugodzić w jeden z boków.
Morze Śródziemne jednak nie było już tem, co dawniej: kapitan nie znał już wszystkich jego tajemnic; nie mógł pływać po niem z tą samą, co dawniej ufnością. Do kabiny schodził tylko, by się przespać, długie godziny spędzając wraz z Tonim na mostku kapitańskim. Obaj oficerowie rozmawiali. nie patrząc wzajem na siebie: z oczyma utkwionymi w morze, baczyli na najlżejsze falowania błękitnych przestworzy. Wszyscy ludzie załogi, ci nawet co nie byli na wachcie, rozumieli, iż trzeba się mieć na baczności...
Jeśli przypadkiem kapitan dłużej się zasiedział w kajucie, dręczyć go poczynały wnet straszliwe wspomnienia.
— Esteban!... Mój syn!...
I łzy stawały mu w oczach.
Pod wpływem wyrzutów sumienia z wściekłością obmyślał zemsty straszliwe. Wykonać ich wprost nie było sposobu, wiedział o tem wybornie, ale myśli te były mu chwilowem w bólu ukojeniem.
Pewnego dnia, porządkującą papiery, zapomniane w walizie, znalazł portret Frei. Zbudziły się w nim sprzeczne z sobą uczucia, gdy patrzał na uśmiech jej wyzywający, gdy się wpatrywał w jej oczy, pełne pewności siebie. Zachwycał się jej urodą; na wspomnienie o przeżytych razem upojeniach ogarniało go głębokie wzruszenie. A jednocześnie budziła się w nim krwiożercza żądza zemsty... Bo czyż Freya nie była również winna? Czyż nie zasługiwała na śmierć!
Podarł jej fotografję, a w chwilę polem pozbierał strzępy i troskliwie je razem poskładał.
Gniew przecież zwrócił się wnet przeciw innemu winowajcy. Przyszedł mu na myśl ów rzekomy dyplomata, ów von Kramer, co może własną ręką storpedował statek.
Gdybyż go tak spotkał przypadkiem! Jakżeby był szczęśliwy, mogąc się znaleźć z nim oko w oko!...

„Mare Nostrum“ podwakroć dowiozło ładunek armjom, walczącym na Dardanelach. Z Tenodos.[42] gdzie statek zarzucił kotwicę, widać było poprzez ogromne chmury dymu archipelag pływający pancerników. Jakby grzmot nieustanny brzmiały wciąż echa dział, ryczących u wejścia do cieśniny. Za trzecią podróżą na Bliski Wschód zawinął do Salonik. W początkach listopada wreszcie powrócił parowiec do MarsyIji. Musiał tam pozostać kilka dni celem dokonania niezbędnych napraw. Ulises, korzystając z tego, godziny całe spędzał na przechadzkach po mieście: lubił stary port i ciągnące się dokoła mroczne uliczki. Skoro zapadał zmrok, wracał do centrum miasta i, chodząc, przystawał przed kwiaciarniami na Belzunce.
Raz wieczorem był właśnie na Cannebiere i najspokojniej czekał na tramwaj, gdy nagle doznał uczucia, jakgdyby mu się ktoś poza nim usilnie przyglądał. Odwrócił się szybko i istotnie dojrzał na brzegu chodnika jakiegoś wygolonego mężczyznę w eleganckiem ubraniu, którego wziął zrazu za Anglika. Gentleman ów przystanął, zdziwiony, jakgdyby poznać miał Ferraguta.
Skrzyżowały się ich spojrzenia; pamięć wszakże Ulisesowi nie wyjaśniła nic... Człowieka tego nie przypominał sobie zupełnie. Był niemal pewien, że go nie widział nigdy w życiu. Owa twarz bez zarostu, owe oczy szaro-stalowe nie mówiły mu nic. Może nieznajomego wprowadziło w błąd jakieś podobieństwo. Musiało tak być istotnie, sądząc z szybkości, z jaką odwrócił się i odszedł.
Do spotkania tego kapitan nie przywiązywał początkowo żadnej wagi. Już wsiadając do tramwaju. zapomniał o niem; po pewnym czasie przyszło mu ono znowu na pamięć, tym razem wszakże w nieco odmiennem oświetleniu. Twarz Anglika nabrała teraz jakby nowego wyrazu. Nie chodziło tu o jej rysy: te bez wątpienia widział po raz pierwszy... Ale oczy nieznajomego przejmowały go jakimś dziwnym dreszczem... Oczy te znał napewno: spojrzenia te skrzyżowały się niejednokrotnie z jego wzrokiem. Gdzie jednakże!... I kiedy!...
Aż do powrotu na statek prześladowało go wspomnienie tego człowieka, a mimo to pamięć nie była w stanie podszepnąć mu odpowiedzi na pytania, jakie sam sobie zadawał. Dopiero znalazłszy się w gronie oficerów wespół z Tonim, przestał nareszcie myśleć o tem wydarzeniu.
Następnych dni zaobserwował sam na sobie szczególny objaw: spacerował po całych dniach po mieście, nie myśląc najzupełniej o owem spotkaniu, za każdym razem jednak, gdy znalazł się na Cannebiere, stawała mu przed oczyma wygolona twarz, przejmując go jakimś niewytłumaczonym niepokojem.
— Gdzie teraz może być mój Anglik? — myślał. — Gdzie ja go przedtem widziałem?... I czemu na chwilę nawet nie wątpię, żeśmy się jednak znali poprzednio?
I poczynał przyglądać się ciekawie wszystkim przechodniom, przyśpieszając niekiedy kroku, by móc zbliska zajrzeć w twarz tym, którzy ztyłu przypominali mu nieznajomego.
Pewnego popołudnia zdawało mu się, że spostrzegł go w powozie do wynajęcia, mknącym szybko; gdy jednak chciał za nim podążyć, powóz znikł w jednej z przecznic.
Znów minęło dni kilka i kapitan zapomniał wreszcie o owem spotkaniu. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Statek był gotów i popłynąć miał do Anglji, by zabrać stamtąd ładunek broni dla armji, wałczącej na Bliskim Wschodzie.
Zrana w dniu wyjazdu wysiadł na ląd, nie mając zresztą zamiaru iść do centrum miasta. W jednej z ulic portowych była golarnia, dokąd uczęszczali hiszpańscy kapitanowie okrętów. Malownicza paplanina golarza rodem z Kartaginy[43], chromolitografje z walkami byków na ścianach, dzienniki madryckie, rzucone na obitej ceratą kanapie, gitara, zapomniana gdzieś w kącie, wszystko to razem tworzyło atmosferę hiszpańską, miłą śródziemnomorskim włóczęgom.
Ferragut chciał przed wyjazdem odświeżyć nieco brodę przy pomocy nożyczek gadatliwego patrona. W godzinę potem, odprowadzany aż na próg i żegnany po tysiąc razy, wychodził ze sklepu. Szedł szeroką, odludną, cichą ulicą, ciągnącą się wzdłuż doków.
Żelazne wrota wszędzie były pozamykane; magazyny, puste teraz, dzwoniące od ech niby nawy kościelne, tchnęły jeszcze mocnemi zamachami towarów, jakie się tam mieściły w czasie pokoju: wanilją, cynamonem, skórami, nitratami i fosfatem. W ulicy dokoła widać było jednego, jedynego człowieka: szedł zwrócony tyłem ku wewnętrznej części portu, wprost ku Ferragutowi. Między dwoma murami z cegieł widać było w głębi, na bulwarze, stosy towarów, gromady czarnych robotników, wozy ładowne i wagony. Dalej jeszcze rysowały się sylwety statków i las masztów ich i kominów; na ostatnim planie ciemniała szara tama kamienna; po niebie, obmytem świeżo przez deszcz, snuły się białe chmurki nakształt stada białorunnych owiec.
Człowiek, idący od portu z oczyma utkwionemi w Ferraguta, przystanął nagle i, zawróciwszy na miejscu, skręcił na bulwar. Ruch ten rozbudził ciekawość kapitana, któremu się raptem wydało, iż ów przechodzień musiał być „jego Anglikiem“. Wyglądał tylko mniej elegancko, niż poprzednim razem. Człowiek ów szedł teraz szybko i Ferragut widział go jedynie ztyłu. Ale instynkt górował obecnie nad wzrokiem... Już mu się nic potrzebował przyglądać nawet: to był Anglik.
I, nie wiedząc sam czemu, przyśpieszył kroku, chcąc go dogonić. W chwilę potem, gdy tamten znikł za rogiem jednej z przecznic, Ulises ruszył za nim biegiem.
Nadbiegłszy na bulwar, spostrzegł, że ów człowiek oddalał się krokiem elastycznym, wyglądającym niemal na ucieczkę. Przed Ferragutem piętrzyły się stosy towarów z wąskiemi pośród nich krętemi przejściami. Mógłby go tam wnet stracić z oczu: chwila jeszcze i nie doścignie go zupełnie.
Zawahał się: „Ostatecznie z jakiejże racji nagabywałby miał tego człowieka!“ W tejże chwili jednak, właśnie gdy sobie zadawał to pytanie, zbieg zwolnił nieco kroku i odwrócił się, by zobaczyć, czy go ścigano. Mgnienie oka starczyło, by Ferragut zrozumiał nagle wszystko. On, co nie mógł rozpoznać tego człowieka, gdy się oń otarł niemal na chodniku na Cannebiere, teraz nie wahał się już ani chwili. A przecież tamten był odeń o jakieś pięćdziesiąt metrów i zwrócił się doń tylko przez moment profilem... Ale jakby się jakaś zasłona rozdarła przed oczyma marynarza, rzucając snop światła raptem na wszystkie jego niepewne wspomnienia. Zbiegiem był — nie ulegało to najmniejszej wątpliwości — von Kramer, rzekomy hrabia rosyjski. Był ucharakteryzowany i to właśnie dotychczas zbijało z tropu Ferraguta. Oficer niemiecki musiał niewątpliwie „pracować“ w Marsylji, organizować może nowe siły wywiadowcze: nie dość mu było widocznie, iż ułatwił był przed kilku miesiącami dostęp niemieckim statkom podwodnym na morze Śródziemne.
Ferragut przystanął ze zdumienia. Jak topielcowi zaczęły mu przelatywać przed oczyma z zawrotną, nieopisaną szybkością wszystkie sceny, przeżyte przezeń: Neapol, wyprawa na goelecie, aprowidowanie statków podwodnych, storpedowanie „Californian’a“... I to ten człowiek, być może, zamordował mu Estebana!...
Ujrzał siebie samego, dzieckiem jeszcze, zasłuchanego w porcie walenckim w opowieści stryja Trytona. Czyż nie wspominał on o pewnej nocy, spędzonej w małej kawiarence w Aleksandrji, gdzie musiał był nożem torować sobie przejście?
Ulises instynktownie sięgnął ręką do pasa. Nic!... Przeklęte niech będzie życie współczesne i owe rzekome bezpieczeństwa, pozwalające niby człowiekowi na swobodne poruszenie się bez broni. Były inne porty, gdzie Ferragut nie wysiada! na ląd bez rewolweru w kieszeni, ale tu w Marsylji!... Nawet scyzoryka nie miał przy sobie; nic prócz pięści... Dałby w owej chwili statek swój, życie swe nawet za broń jakąś, którąby go mógł zabić... zabić go od jednego ciosu...
Porwała się w nim wściekłość żywiołowa śródziemnomorca. Zabić!... Nie wiedział, w jaki sposób, ale chciał zabić.
Narazie jednak trzeba było zatrzymać wroga, który mógł był uciec. Ferragut chciał się nań rzucić, walczyć z nim na pięści i na zęby, nakształt ludzi pierwotnych, nim jeszcze wynaleziono maczugi. Tamten miał może broń przy sobie; marynarz jednak, łaknący pomsty, myślał jedynie, by go zabić, nie obawiając się o siebie samego zupełnie.
By nie stracić z oczu nieprzyjaciela Ulises przyśpieszył biegu. Już się nawet nie troszczył o to, że zbudzić może podejrzenia, i zachowywał się tak, jakby był gdzieś na odludziu. W biegu pochwycił kołek, leżący na ziemi, i, uzbrojony w ten sposób, biegł dalej.
Wszystko to trwało ledwie parę sekund. Tamten począł również biec i znikł po chwili poza stosami towarów.
Kapitan jak przez mgłę widział sylwety ludzi, porywających się dokoła niego z ziemi, usiłujących mu zagrodzić drogę. Nabiegłemi krwią oczyma rozróżniał twarze czarne i białe... Byli to robotnicy, wyładowywujący okręty, wojskowi i cywilni; człowiek ów, biegnący jak oszalały, wydał się im podejrzanym.
Wściekły, iż mogą go zatrzymać, ścigający zaklął przez zęby. Ludzie ci, idąc za instynktem podświadomej sprawiedliwości tłumu, zważali jedynie na prześladowcę; zbieg nie obchodził ich zupełnie. Ulises nie mógł pohamować gniewu: trzeba było odsłonić tajemnicę.
— To szpieg!... Szpieg niemiecki!
Rzucił to głosem głuchym, przerywanym ze zdyszenia; a przecież żaden z jego rozkazów nie znalazł dotychczas równego posłuchu. „Szpieg“!... Szereg głosów powtórzył ów okrzyk zgodnem echem, na wołanie ludzie porwali się ze wszystkich stron: jakby z pod ziemi wyrośli; magiczny wyraz leciał z ust do ust aż hen, w dal, budził grozę na statkach i na bulwarze. „Szpieg“!... Ludzie, słysząc to, przyśpieszali biegu, robotnicy porzucali ładunki, by go ścigać, majtkowie zbiegali z parowców, by wziąć udział w owem polowaniu na człowieka.
Owego, co pierwszy rzucił hasło pościgu, wyminął teraz pęd ogólny, jaki się porwał na wołanie, Feraguta, choć biegł w dalszym ciągu, prześcignął strzelcy afrykańscy, robotnicy z doków, dozorcy portowi, marynarze, ukazujący się raptem z ciasnych przejść pomiędzy skrzyniami a pakami towarów, rzekłoby się charty, myszkujące w zagajach w boru, łasice, ścigające królika w wąskich przesmykach nory. Zbieg był już niemal otoczony, gdziekolwiek się był zwrócił, wnet jak z pod ziemi wyrastał nieprzyjaciel; poniechał też labiryntu ciasnych przejść, wybiegł na drugą stronę doków i ruszył prosto przed siebie bulwarem.
Polowanie na otwartym terenie nie trwało długo. „Szpieg!“ Głosy szybsze od ludzi, leciały przed zbiegiem. Słysząc nawoływania ścigających, robotnicy, dotychczas pracujący i nie zwracający uwagi na zajście, — teraz zabiegali drogę uciekającemu.
I zbieg znalazł się wnet między dwiema gromadami ludzi: jedna, zagięta w łuk barkiem nazewnątrz czekała nań, zaparłszy się nogami w ziemię, druga, wyciągnąwszy się w drugi łuk, odwrotnie wygięty, biegła w trop za nim. Końce obu łuków się zbiegły: szpieg został ujęty.
Ferragut dojrzał go, jak niesłychanie blady, bez tchu, toczył dokoła spojrzeniem ściganego wierzą, pragnącego jeszcze mimo wszystko walczyć w swej obronie. Chciał może wydobyć rewolwer, by drogo sprzedać życie. W pobliżu murzyn jakiś porwał się nań, zbrojny, w potężny kij. Szpieg wyjął z kieszeni papier i chciał go ponieść do ust. Ale w tejże chwili murzyn chlasnął okropnie kijem i ręka ujętemu zwisła bezwładnie. Chcąc stłumić okrzyk bólu, szpieg zagryzł wargi.
Papier upadł na ziemię; wszystkie ręce wnet poń sięgnęły. Podoficer jakiś go rozwinął. Był to kawałek cienkiej bibułki: wyrysowany był na niej kontur morza Śródziemnego; morze podzielone było jak szachownica na kwadraty; w środku każdego z nich był numer porządkowy. Kwadraty były więc odcinkami pola walki; numery służyły do zawiadamiania statków podwodnych telegrafem bez drutu, gdzie czekać mają na okręty sojusznicze, by je tam móc storpedować.
Inny podoficer wyjaśnił pospiesznie najbliższym sąsiadom doniosłość wykrycia. „Tak, to szpieg!“ Oświadczenie to przyjęte zostało z uniesieniem: udało się polowanie! Ale jednocześnie zbudziła się żywiołowa żądza pomsty, pod której wpływem tłum wpada zawsze we wściekłość.
Najzajadlejsi byli majtkowie: oni to istotnie narażeni byli najbardziej na ataki statków podwodnych. „A, bandyta!“ I szpieg zachwiał się pod ciosami.
Liczni jednak podoficerowie otoczyli i osłonili jeńca przed tłumem; Ferragut mógł go wówczas zbliska obejrzeć: już mu się skroń krwawiła od ciosu; na otoczenie poglądał zimno i wyniośle... Kapitan zdał sobie wówczas sprawę, że Niemiec włosy, miał pomalowane.
Szpieg ufał, że zdoła uciec; schwytany, chciał naprzód złudzić pokorą: sądził, że jeszcze można będzie się wykłamać. Ale papier, jaki chciał zniweczyć, był teraz w ręku wrogów. Wykręty jużby się na nic nie przydały.
Wyprostował się teraz dumnie, jak żołnierz, czujący, że nie ujdzie śmierci. Budził się w nim oficer-kastowiec; na szary tłum, biorący udział w pościgu, poglądał z wysoka; obrony żądał od tych, których kepi obrzeżone były złotym galonem.
Dostrzegłszy Ferraguta, spojrzał mu prosto w oczy: na wroga patrzył ze wzgardą lodowatą, z pychą wyższości. Wargi wygięły mu się pogardliwie. Nie padł z nich żaden wyraz, ale kapitan zrozumiał owe słowa niewypowiedziane: Niemiec go lżył. Były to obelgi, jakiemi człowiek, na drabinie społecznej stojący wyżej, lży niewiernego sługę. W pysze swej oficera i szlachcica von Kramer siebie tylko winił: popełnił błąd, zawierzywszy lojalności zwykłego patrona floty handlowej.
— „Zdrajca! Zdrajca!“ — zdawały się powtarzać oczy jego i wargi.
Wzgarda ta oburzyła Ulisesa. W obliczu jednak bezbronnego nieprzyjaciela zapanował nad gniewem.
Wśliznąwszy się pomiędzy lżących i grożących szpiegowi, przysunął się doń i, spojrzawszy mu prosto w oczy, rzucił stłumionym szeptem:
— Syn mój!... jedyne dziecko moje poniosło śmierć; był on na pokładzie „Californian‘a“!
Szpieg posłyszawszy to, zmienił się na twarzy. Zaciśnięte wargi się odemknęły; wyrwał się poza nich leciutki okrzyk zdziwienia.
— A!
I pogarda, malująca się dotąd w jego oczach, zagasła. Wnet potem spuścił oczy ku ziemi i schylił głowę...
Tłum, wrzeszcząc, klnąc, poszturkując, pochwycił go i powlókł. Nikt nie zwrócił nawet uwagi na tego, kto pierwszy wszczął alarm i rozpoczął pościg.

Tegoż wieczora „Mare Nostrum“ opuściło Marsylję,

W BARCELONIE.

W cztery miesiące potem, po trzech nowych podróżach do Salonik, „Mare Nostrum“ zarzuciło kotwicę w Barcelonie. Miano tu naładować sukno dla armji serbskiej i poszczególne towary dla wojsk koalicyjnych na Wschodzie.
Godząc się na ów fracht, Ulises myślał nietylko o spodziewanym zarobku; uśmiechała mu się myśl odwiedzenia Barcelony. Od pewnego czasu myślał niejednokrotnie o Cincie, nie by żywić miał dla niej tę samą miłość, co wprzódy, lecz że wyrzuty sumienia... i oddalenie pozwalały mu dokładniej ocenić wysokie wartości słodyczy charakteru i uległości towarzyszki życia. Bądź co bądź Cinta była jedyną prawdziwie kochającą go kobietą. Czyż więc nie należało dążyć do pojednania!
Cinta powitała męża bladym uśmiechem. Bunt w niej widocznie ustąpił miejsca cichej rezygnacji. Małżonka, jak się zdawało, chciała, by niepamięć pokryła okrutne jej słowa, podsunięte jej wówczas przez rozpacz; pragnęła zagładzić wspomnienia owej sceny, gdy stanęła przed mężem jako oskarżycielka.
W ciągu kilku dni miał też Ferragut wrażenie, jakoby wróciły znów te czasy, gdy jeszcze nie kupił był „Mare Nostrum“. Jako żona chrześcijanka, Cinta opiekowała się nim i była mu posłuszna, słowem i czynem starając się mu sprawiać przyjemność. A przecież brakło czegoś, co było wdziękiem czasów minionych. Ulises, jurny z natury i nie mogący powstrzymać się od pieszczot małżeńskich, chciał mimo wszystko z praw swych skorzystać. Ale pieszczoty te tchnęły jedynie smutkiem.
Nie był się w stanie nawet łudzić: pod tym względem żona wyczuwała dlań odrazę. Dawne uczucia nie mogły były wskrzesnąć. Dzieliło ich zawsze widmo Estebana... I to już tak będzie wiecznie. Ferragut wówczas, zorjentowawszy się, zapragnął uciec jaknajprędzej z Barcelony. Doprawdy, dom ten już nie był jego domem...
Gdy więc kończono ładowanie statku, Ulises przechadzał się po mieście, składał wizyty krewniakom swym fabrykantom, albo też, jak człowiek, nic nie mający do roboty, przesiadywał godzinami całemi po kawiarniach.
Napotykając Niemców, — od czasu wojny bardzo wielu ich było w Barcelonie, — Ferragut odgadywał narodowość ich od pierwszego rzutu oka. Napływały mu wnet na myśl wspomnienia o synu i znowu poczynał marzyć o krwawych pomstach. Niekiedy pragnął był rozkazywać żywiołom i móc piorunami porazić wszystkich swych wrogów. Na widok, jak się gnieździli w jego własnym kraju, brała go rozpacz, iż musi się o nich ocierać i że opiekuje się nimi prawo...
Rankiem lubił się przechadzać po Rambli, przypatrując się wystawom kwiaciarni. Szedł zwolna między ścianami z kwiatów, perlących się jeszcze od ros porannych. Na stołach wznosiły się stosy, gdzie wszystkie barwy tęczy kojarzyły się ze wszystkiemi zapachami, jakiemi tylko zdoła tchnąć ziemia.
Był to początek wiosny. Stare drzewa na Rambli okrywały się liściem; w miodem ich ulistnieniu ćwierkały ptaki, jak w letni dzień niezmęczone koniki polne.
Pewnego ranka kapitan, przeciskając się zwolna przez tłum, spostrzegł, iż idzie za nim jakaś kobieta. Wyminęła go parokrotnie, uśmiechając się, jakby szukając pretekstu do nawiązania rozmowy. Natarczywością tą kapitan nie był bynajmniej pogłaskany mile. Kobieta mogła mieć lat około czterdziestu, piersi miała wydatne i rozłożyste biodra; z koszykiem na ręku nie różniła się niczem od kucharek, jakie po dokonaniu codziennych zakupów przychodziły tu jeszcze po pęk kwiatów.
Jakby zdawszy sobie sprawę, że uśmiechy jej i powłóczyste spojrzenia nie czynią wrażenia na marynarzu, kobieta podeszła wprost doń i nagabnęła go po katalońsku:
— Przepraszam pana, czy pan nie jest przypadkiem kapitanem okrętu, don Ulisesem!
Przekonawszy się, że istotnie miała przed sobą don Ulisesa, kucharka ciągnęła dalej z tajemniczym uśmiechem:
— Pewna bardzo piękna pani pragnęłaby pana widzieć.
I wskazała mu adres jednej z „torre“ u podnóża Tibidabo w nowej dzielnicy. Panią tę zastać można o trzeciej popołudniu.
— Niech pan przyjdzie, niech pan przyjdzie, „seńor“! — dodała ze słodkiemi obietnicami w spojrzeniu. — Nie pożałuje pan napewno wycieczki.
Wysłanniczka, ukończywszy swą misję, odeszła. Ulises chciał ruszyć za nią, ale tłusta jejmość odwracała się i spoglądała parokrotnie poza siebie. Potem, umiejąc widocznie kluczyć i mylić ślady, zagubiła się nagle w tłumie na placu Katalońskim; Ferragut nie zdołał się nawet zorjentować, kiedy i jak znikła mu z oczu.
— Nie pójdę! — rzekł sobie naprzód w duchu.
Wiedział, co znaczyć mogą owe zaprosiny: oddawna miał w Barcelonie cały szereg znajomostek, do których trudno było mu się przyznać; znajomostki te bywały nawiązywane pomiędzy jedna a drugą podróżą, oparte jedynie na ciekawości włóczęgi, któremu się podoba każda nowość. Być może jedna właśnie z takich znajomych, spostrzegłszy go na Rambli, chciała się przypomnieć jego pamięci.
— Nie pójdę! — powtórzył znów z energją. — Po licha będę tracił czas, by ostatecznie ujrzeć znów jakiś sprzedajny uśmiech na zapomnianej może twarzy?
A mimo to myśl wracała uparcie do owego spotkania i choć powtarzał sobie z uporem: „No, na tę schadzkę nie pójdę napewno...“ — może właśnie dlatego, że sobie to powtarzał, zaczynał już się namyślać, że ostatecznie mógłby tam pójść.
Po śniadaniu istotnie postanowienie jakoś się zachwiało. Nie wiedział, co robić z czasem. Może się mylił doprawdy, może go zaciekawi ta przygoda? Wreszcie nic mu chyba nie stanie na przeszkodzie, by po kilku słowach na temat przeszłości wstać i wyjść... A tajemniczość podniecała jeszcze zaciekawienie.
O trzeciej więc wsiadł w tramwaj i pojechał do nowej dzielnicy na Tibidabo.
Kupcy barcelońscy wystawili tam sobie szereg gmachów o szczególnej pomysłowości. Każdy z fabrykantów czy handlowców chciał mieć własną posiadłość letnią — tradycyjnie zwaną „torre“ — gdzieby mógł spędzać niedzielę, stwierdzając tem samem, jak dobrze stoją jego sprawy. Były tam budowle gotyckie, arabskie, greckie, perskie. Architekci wynaleźli nawet styl kataloński, spleciony z łuków gotyckich, blanków niby fortecznych i hrabiowskich koron. Korony owe stanowiły jeden z najważniejszych motywów dekoracyjnych: kładziono je nawet na rewerberach.
Wysiadając z tramwaju, Ulises postanowił, iż rzuci okiem na fronton budynku. Może mu to pozwoli domyślić się, kto go do siebie zaprasza. A potem zawróci do siebie.
Znalazłszy się jednak przed wskazaną sobie „torre“, przystanął na chwilę. Był to rodzaj niby zamku feudalnego, którego wnętrze przypominać musiało mniej-więcej salę piwiarni... Nagle drzwi się otwarły i przed marynarzem stanęła owa kobieta, co z nim rozmawiała na Rambli.
— Proszę wejść, kapitanie.
Wszedł do jakiegoś niby hallu w tym samym stylu, co fasada: był tam kominek gotycki ze stiuku, wielkie dzbany porcelanowe, fajki olbrzymie i broń, rozwieszona po ścianach. Ozdoby te uzupełniały sztychy, odtwarzające współczesne płótna monachijskie. Naprzeciwko kominka Wilhelm II, w olśnieniach wielkiej złoconej ramy, pysznił się jednym jeszcze uniformem.
Dom zdawał się być niezamieszkały. Grube kotary, miękkie dywany tłumiły tam wszelkie szelesty. Z lekkością zjawy nieziemskiej otyła jejmość nagle znikła.
Marynarza zaniepokoiło to osamotnienie. Czy przypadkiem nie wpadł był w zasadzkę? I w dodatku broni nie miał przy sobie!... Ale równie cicho, jak wprzódy, weszła teraz znowu kobieta, uśmiechając się słodko.
— Proszę dalej, don Ulisesie.
I wprowadziła Ferraguta do pokoju, zamykając starannie drzwi poza nim.
Marynarz spostrzegł przedewszystkiem wielkie okno szersze niż wyższe, przesłonięte witrażem. Na szybie galopowała Walkirja z włócznią w ręku, z rozwianym włosem, na karym rumaku, parskającym z nozdrzy płomieniami. W mrocznem świetle witraża dojrzał dalej rozłożystą kanapę, przybraną haftowanemi poduszkami; ściany obite były jakąś tkaniną.
Raptem z mroku postać kobieca z wyciągniętemi ramionami podbiegła ku Ulisesowi. Porwała się tak gwałtownie, iż padła mu niemal na pierś. Nim jednak zdołała go pochwycić w ramiona, Ferragut rozpoznał owe zadyszane usta, oczy owe, w których się łzy pojawiły ze wzruszenia, uśmiech, w którym niepokój kojarzył się z uniesieniem miłosnem.
— Ty!... Ty!... — zająknął się zdumiony, cofając się wstecz.
Poczuł, jak ze zdziwienia nogi mu się nagle ugięły, a przez grzbiet przeleciał dreszcz lodowaty.
— Ulisesie! — szepnęła kobieta, usiłując go znowu pochwycić w uścisk.
— Ty!... Ty! — głucho powtarzał marynarz.
Była to Freya.
Co za siła tajemnicza skłoniła ją do tego. Nie umiałby był wyjaśnić. Przez mgnienie oka zdawało mu się, że widzi morze, statek lecący w powietrze, syna zszarpanego na strzępy.
— Ach, ty k....!
Podniósł do góry rękę, zacisnął pięść. Przezorność mu gadała na ucho; „Twardy bądź! Bez litości! Ta dziewka umie się obchodzić z rewolwerem!“ I uderzył, jak uderzyłby był mężczyznę, bez wahania: całą duszę kładąc w uderzenie.
W nienawiści już gotował się cios ponowić: bał się ryposty, zgóry jej chciał zapobiec... Ale zamarł nagłe z wzniesioną do góry ręką...
— Aj!...
Kobieta zachwiała się i okręciła się na miejscu z cichym jękiem pokrzywdzonego dziecka. Ręce zwisły jej bezwładnie po bokach; widać było, że nie miała nawet zamiaru się bronić!... Zachybotała się jak pijana. Kolana ugięły się pod nią i padła ciężko, jak zwój bielizny: głową uderzyła o poręcz dębowego fotela, odbiła się odeń, i zwaliła na poduszki kanapy.
Nastąpiła długa chwila milczenia, przerywanego jedynie bolesną skargą. Freya z zamkniętemi oczyma jęczała, leżąc wciąż nieruchomo.
Marynarz — w gniewie brzydki tragicznie — trwał również nieruchomo; tylko dziko poglądał na leżącą. Po tem brutalnem uderzeniu miał wrażenie, jakby teraz lżej mu było oddychać. Ale jednocześnie wstyd go ogarniał: „Coś ty zrobił, nędzniku!“... Po raz pierwszy w życiu uderzył był kobietę.
Poczuwszy ból w prawej ręce, poniósł ją do oczu. Jeden z palców krwawił. Musiał się był skaleczyć o kolczyk Frei. Wyssał krew, idącą z palca, i spojrzał na leżącą mu u stóp kobietę: z uczuciem nienawiści splatały się teraz wyrzuty sumienia.
Zwolna wzrok jego oswajał się z półmrokiem, zalegającym pokój: poszczególne przedmioty widział coraz dokładniej.
Wyraz twarzy Frei zdradzał cierpienie. Zdawało się, jakgdyby postarzała nagle o lat dwadzieścia. Pod wpływem bólu znikła gdzieś świeżość cery i jej cudowna młodość. Napół otwarte oczy obrzeżone były teraz całą siecią zmarszczek, linja nosa zaostrzyła się jak u konających. Od skroni wiły się czarne niteczki aż na atlas poduszki. To krew spływała na kwiaty heraldyczne haftów i pił ją chciwie wyschły atlas.
Ferragut czuł, jak coraz bardziej ogarnia go wstyd. Stąpnął poprzez leżącą i zwrócił się ku drzwiom. Po cóż tu miałby siedzieć dłużej!... Teraz wszystko, coby sobie tu mogli powiedzieć, nie miałoby najmniejszego znaczenia.
— Nie odchodź, Ulisesie! — szepnął ścicha zbolały głos. — Posłuchaj mnie!... Tu idzie o twoje życie.
Bojąc się, że odejdzie, Freya z jękiem napół się uniosła. Krew popłynęła jej ze skroni obficiej.
Litość nieprzeparta, jakąby poczuł dla nieznajomej, porzuconej gdzieś na pustkowiu, owładnęła teraz marynarzem. Na podłodze spostrzegł wielki wazon z kwiatami. Jednym rzutem wyszarpał zeń i rzucił na dywan olbrzymią więź kwiatów wiosennych, jaką ułożyły przed chwilą ręce kobiece, drżące może od wzruszeń oczekiwania.
Zmoczył chustkę w wodzie, ukląkł i uniósł nieco głowę Frei. Z ufnością chorego dziecka pozwoliła sobie przemyć ranę. Przez cały czas patrzyła nań błagalnemi, szeroko rozwartemi oczyma.
Gdy krew już przestała płynąć i zakrzepła w wielką, ciemną plamę na skroni, Ferragut chciał pomóc jej powstać.
— Nie, pozwól mi zostać tak, — szepnęła. — Wolę tu być u nóg twoich. Jestem twą niewolnicą, rzeczą twoją... Bij mnie, jeśli to ma gniew twój złagodzić...
I, chcąc podkreślić uległość, wyciągnęła doń usta, żebrząc pokornie o pocałunek, jak służka, pełna wdzięczności.
— A, nie!... nie!...
Usuwając się od tej pieszczoty, Ulises gwałtownym ruchem porwał się z ziemi. Nienawiść oganiała go znowu, w miarę jak Frei wracała przytomność i, skoro krew jej przestała już płynąć z rany, rozwiała się gdzieś litość, jaką go początkowo przejął jej widok.
Odgadłszy to, poczuła, że trzeba mówić.
— Zrób ze mną, co sam zechcesz. Na nic się nie będę skarżyła. Jesteś pierwszym mężczyzną, co mnie uderzył... a ja się nie broniłam! Nawet, gdybyś znowu począł mnie bić, nie broniłabym się zupełnie. Innemu komuś odpowiedziałabym ciosem na cios; ale tobie... Tylem ci zrobiła złego!
Zmilkła na chwilę. Uklękła przed nim jak pokutnica. Wyciągnęła doń ręce i mówić znów poczęła skarżącym się, monotonnym głosem, nakształt może widm owych, jakie się czasem widuje w teatrze.
— Długom się wahała, czy cię zobaczyć, — ciągnęła znowu. — Bałam się twego gniewu; byłam pewna, że w pierwszej chwili dasz się porwać uniesieniu... tak, tak, strach mnie ogarniał na myśl o tem spotkaniu... Śledziłam cię, odkąd się dowiedziałam, że jesteś w Barcelonie. Widywałam cię często z okna jednej z kawiarni, chwytałam już nawet za pióro, by napisać do ciebie, ale nie przyszedłbyś, poznawszy mój charakter pisma... Dziś zrana na Rambli nie byłam w stanie się pohamować, wysłałam tę kobietę do ciebie. Ileż strasznych godzin wyczekiwania przeszłam odtąd... Widzę cię wreszcie: cóż mi znaczy, żeś mnie uderzył!... Dziękuję ci, dziękuję ci postokroć, żeś przyszedł.
Ferragut stał, patrząc gdzieś w przestrzeń: zdawało się, że nie słyszał, co mówi.
— Powinnam była cię zobaczyć, — znów zaczęła po przerwie. — Tu chodzi o twe życie. Stanąłeś do walki z potęgą przeogromną, co cię może zmiażdżyć: postanowiono już, że musisz zginąć. Sam jeden, nie wiedząc o tem nawet, wyzywasz na rękę organizację tak ogromną, jak cały świat Jeszcze cios nie spadł na twą głowę, ale spaść może lada dzień, lada godzina, bodaj dziś nawet: wszystkiego nie mogłam się dowiedzieć... Oto, dlaczegom cię chciała zobaczyć: powinieneś się mieć na ostrożności; jeśli zajdzie tego potrzeba, musisz uciekać.
Kapitan wzruszył ramionami, uśmiechając się wzgardliwie, jak to czynił zazwyczaj, gdy mówiono o grożących mu niebezpieczeństwach, gdy mu zalecano ostrożność. Zresztą nie wierzył w nic z tego, co mu mówiła.
— To kłamstwo! — rzucił przygłuszonym głosem. — Wszystko to jest kłamstwem!
— Nie, Ulisesie: słuchaj mnie. Nie wiesz nawet, jak bardzo mnie obchodzisz. Jesteś jedynym, kogom kochała... Nie uśmiechaj się tak: boli mnie twa niewiara... Wiem również, co to są wyrzuty sumienia: tyłem ci zrobiła złego!... Nienawidzę mężczyzn prócz ciebie jednego... Tobie jednemu życzę szczęścia; wszystkie me marzenia na przyszłość na tobie jednym się skupiły... I przypuszczasz, że mogę patrzeć obojętnie na niebezpieczeństwo, jakie ci grozi!... Nie, ja nie kłamię. Wszystko, com ci dziś powiedziała, jest prawdą: nigdy bym już nie była w stanie skłamać przed tobą. Bij mnie, jeszcze mnie bij, ale, zaklinam cię, posłuchaj mojej rady.
Marynarz w dalszym ciągu zachowywał się obojętnie i wzgardliwie. Ręce mu drżały z niecierpliwości. Powinien był stąd odejść; nie chciał już więcej słyszeć o niczem... Więc po to go tu sprowadziła, by mówić mu o urojonych niebezpieczeństwach!...
— Coś ty uczynił, Ulisesie! — zawołała Freya z rozpaczą. — Coś ty uczynił!
Była jak najdokładniej poinformowana o tem, co zaszło w Marsylji; wiedziała o wszystkiem, jak zresztą wiedzieli to niezliczeni agenci, pracujący dla tem większej chwały Niemiec. Von Kramer, osadzony w więzieniu, dał znać, kto go zadenuncjował. Freya żałowała niezmiernie tej brutalnej szczerości kapitana.
— Rozumiem, że go nienawidzisz; nie możesz zapomnieć o storpedowaniu „Californian‘a“... Ale mogłeś był kazać aresztować von Kramera, nie wystawiając przy tem na sztych swej osoby... Postąpiłeś jak szaleniec, jak śródziemnomorzec: pod wpływem gwałtowności charakteru nie pomyślałeś o jutrze.
Ulises znowu wzruszył pogardliwie ramionami. Skryte zdrady nie były jego specjalnością: lepszy był jego sposób postępowania. Jedyną rzeczą, której żałował, było to, że ów zbrodniarz żył jeszcze. Czemuż go nie był w stanie zabić wówczas własną ręką.
— Nie żyje już, być może, — odrzekła. — Sąd wojenny skazał go na stracenie. Nie wiemy jeszcze, czy wyrok został już wykonany; ale go rozstrzelają zapewne lada dzień: i wszyscy z pośród naszych wiedzą, żeś to ty go wydał.
Drżała na myśl o nienawiści, jaką Ulises ściągnął na swą głowę, na myśl o zemście, jaką mu gotowano. W Berlinie zwrócono szczególną uwagę na nazwisko Ferraguta; we wszystkich krajach na całym świecie w tejże chwili imię to powtarzały całe bataljony cywilne mężczyzn i kobiet, pracujących na chwałę Niemiec. Komendanci okrętów podwodnych komunikowali sobie wzajemnie informacje co do niego samego i co do jego statku. Jakże-to? ośmielił się zaatakować najpotężniejsze mocarstwo świata, on, zwykły śmiertelnik, zwykły kapitan statku handlowego, — ośmielił się pozbawić monarchę jednego z najdzielniejszych pracowników!
— Coś ty zrobił, Ulisesie? Coś ty zrobił? — powtarzała jeszcze.
I Ferragut przyznać musiał ostatecznie, że w głosie tym brzmiało uczucie dlań i niepokój o niego.
— Mnie również poczynają traktować jak wroga, — ciągnęła. — Jeszcze mi tego nie mówią, bo u nas kryje się człowiek zazwyczaj ze swemi myślami; ale domyślam się tego z chłodu, jaki mi wszędzie okazują... Doktorka wie, że cię kocham jeszcze, jak wprzódy, wbrew nienawiści, jaką sama żywi dla ciebie. Inni wspominają o twój „zdradzie“, a ja protestuję, bo znieść nie mogę tego kłamstwa... Zdrajca — czyż to ty jesteś zdrajcą? Tyś przecie do nas nie należał; ojcem jesteś pragnącym się zemścić. Zdrajcy... ach, to my jesteśmy zdrajcami: ja, com cię wciągnęła w tę grę straszliwą: oni, co mnie do ciebie popchnęli, by zapewnić sobie twe usługi.
Przyszły jej na pamięć dnie, przeżyte w Neapolu; uważała, iż powinna mu była wyjaśnić ówczesne swe postępowanie.
— Nie mogłeś mnie był zrozumieć: nie znałeś całej prawdy... Gdym cię spotkała w drodze do Paestum, przypomniałeś mi młodość moją, czasy, gdym doktorkę znała ledwie zdaleka, gdym nie skompromitowała się jeszcze służbą wywiadowczą... Początkowo zajął mnie twój entuzjazm zakochanego, twe zaloty hiszpańskie, wystawanie przed drzwiami hotelu, przyrzeczenia twe i przysięgi były dla mnie prawdziwą rozrywką. Nudziłam się podczas tego przymusowego wyczekiwania w Neapolu... Pewnego dnia jednak zrozumiałam, że obchodziłeś mnie bardziej, aniżeli którykolwiek z mężczyzn dotychczas... Zrozumiałam, żem cię gotowa pokochać...
— Kłamstwo! Kłamstwo! — szepnął Ferragut pełnym nienawiści głosem.
— Mów, co chcesz, a przecież to prawda. Zrana, gdym się budziła w swym hotelowym pokoju, pierwszym ruchem mym było podbiec do okna i wypatrywać poprzez zazdrostki, czy czekasz na mnie przed domem. „Mój flirt, mój zakochany!“ — mówiłam sobie. Możeś, myśląc o mnie, źle spał tej nocy. Czułam, jak budzi się we mnie ktoś nowy, inny, jakaś dziewczyna dwudziestoletnia: entuzjastyczne, naiwne dziewczę... Gotowam była zejść na dół i podejść do ciebie: poszlibyśmy razem nad brzegami zatoki, jak dwoje zakochanych z powieści... A wtem przychodziła mi na myśl przeszłość moja. „Biedny, nieszczęsny człowiek!... W jakiż świat intryg i kompromitacyj bym go wciągnęła! Nie, nie!“ I kryłam się przed tobą, uciekając się do wybiegów przemyślnej pensjonarki, korzystając z momentów, gdyś się oddalał, by uciec z hotelu, lub skręcając w bocznicę, gdyś właśnie miał ku mnie zwrócić oczy... Podejść do siebie pozwalałam ci wówczas jedynie, gdym nie była już w stanie uniknąć spotkania, ale u doktorki mówiłam nieustannie o tobie i śmiałam się wraz z nią z twej romantycznej galanterji.
„Gotowaś się w nim zakochać, — mówiła mi; — ów don Jose zbyt cię obchodzi. Strzeż się, Carmen!“ A szczególniejszą w tem było rzeczą, że moja rodząca się miłość zdawała się jej raczej podobać, choć w zasadzie przeciwna była jakiemukolwiekbądź uczuciu, któreby w pracy naszej nie miało nam przynieść korzyści... Mówiła prawdę: byłam zakochana. Przekonałam się o tem rankiem tego dnia, gdym koniecznie zapragnęła pójść do Akwarjum. Szereg długich dni minął, gdym cię nie widziała: mieszkałam u doktorki, nie w hotelu, by nie spotykać swego flirtu. Owego ranka zbudziłam się smutna, z uporczywą myślą o tobie: „Biedny, kapitan!... Trzebaż mu dać choć trochę szczęścia“« Byłam tego dnia chora, chora na ciebie! Teraz to dopiero rozumiem...
Na chwilę umilkła i podniosła nań oczy, chcąc się przekonać, jakie jej słowa czynią na nim wrażenie.
— Przypomnij sobie obiad nasi w restauracji na Vomero; przypomnij sobie, jakem cię zaklinała, byś się rozstał ze mną, byś mnie zostawił losowi. Odgadywałam przyszłość: przeczuwałam, że ci zgotuję nieszczęście. Chciałam, usuwając się, ocalić cię odeń, a jednocześnie drżałam, że mogę cię już nigdy nie zobaczyć. Tego wieczora, gdyś mnie zniecierpliwił płomiennością swych pożądań, gdym się tak głupio broniła, jakgdybyś istotnie miał mi być obcym, jakgdyby na tobie właśnie skupić się miała wszystka moja nienawiść ku mężczyznom, nocy tej płakałam, znalazłszy się wreszcie sama w swym pokoju. Płakałam, myśląc, żem cię utraciła nazawsze, a jednocześnie szczęśliwa byłam na myśl, że wyzwoliłeś się z pod mych wpływów... I wówczas właśnie przyjechał von Kramer. Potrzeba nam było statku i człowieka. Doktorka, pyszniąc się swą spostrzegawczością, twierdziła, że w tobie znajdziemy pożądaną, niezmiernie cenną siłę. Kazali mi cię odnaleźć, raz jeszcze opanować twe zmysły. W pierwszej chwili, mając na względzie twą przyszłość, odmówiłam. Ale ofiara tak mi się wydała słodka; zawsze rządzimy się egoizmem... i poszłam... Resztę już wiesz...
Umilkła i zamyśliła się chwilę, jakgdyby pojąc się rozkoszą wspomnień o tych dniach, o tych dniach jedynych, gdy naprawdę była szczęśliwa.
— Gdyś odpłynął na goelecie, — podjęła znowu, — zrozumiałam, czem byłeś dla mnie. Jakże mi ciebie brakło!... Doktorkę obchodziły przedewszystkiem sprawy włoskie. Ja liczyłam dnie, które mi zbyt wolno płynęły. „Dzień... dwa... trzy... Mój ubóstwiany marynarz wróci wnet do mnie... Wróci niebawem!“ Aż nagle jak piorun spadło wypowiedzenie wojny przez Włochy. Dla nas równało się to niestety rozłące. Myśląc o Niemczech, doktórka przeklinała Włochów; ja ich przeklinałam, myśląc o tobie, widząc, że muszę wyjechać wraz ze swą towarzyszką, że w ciągu dwóch godzin przygotować się muszę do wyjazdu, by ujść mściwości tłumu. Jedyną pociechą było mi, że wyjeżdżałyśmy do Hiszpanji. Doktorka obiecywała sobie tam dokonać niezmiernie wiele... Ja zaś myślałam, że tam najwięcej będę miała szans, by cię spotkać.
Uniosła się niecąo. Rękoma dotknęła kolan Ferraguta. Chciała je ucałować, ale nie śmiała. Bała się, że jeśli się otrząśnie z tej tragicznej martwoty, to po to, by ją odepchnąć.
— W Bilbao dowiedziałam się o storpedowaniu „Californian’a“ i o śmierci twego syna... Nie, nie chcę o tem mówić... Płakałam, długom płakała, kryjąc się z tem przed doktorką. Nienawidzę jej odtąd! Szczyciła się odniesionem zwycięstwem, tyś jej już był zupełnie obojętny. Nie istniałeś już dla niej: już się tobą nie mogła posługiwać... Następnie przyjechałyśmy do Barcelony; miesiące całe, całe długie miesiące żyłam tu tylko myślą o tej chwili, gay cię wreszcie zobaczę.
Cała jej miłość skupiła się teraz w oczach. Twarz, mimo skaleczenia, wypiękniała nagle w wyrazie uczucia, pełnego uległości i pokory.
— Osiadłyśmy tu, w domu pewnego elektrotechnika Niemca, przyjaciela doktorki. Ona podróżuje niemal ciągle; byłam więc wolna; podczas przechadzek instynktownie niemal kierowałam się zawsze ku portowi. Łudziłam się nadzieją, że zobaczę twój statek. Czułam, jak wszyscy marynarze stają mi się sympatyczni: zdawało mi się, że dostrzegam w nich coś, co mi ciebie przypominało... „Kiedyś go wreszcie zobaczę“, mówiłam sobie. Wiesz, że miłość jest egoistyczna; pod jej wpływem zapominałam niemal o śmierci twego syna... A wreszcie nie ja przecież jestem istotną winowajczynią: to oni, nie ja! Okłamali mnie, jak i ciebie... „Zobaczę cię i jeszcze będziemy szczęśliwi!...“ Ach, gdyby ten dom mógł przemówić... ta kanapa, na której tylekroć razy marzyłam o tobie... Zmieniając kwiaty w wazonach, łudziłam się myślą, że przyjdziesz; gdym siedziała przed lustrem toalety, zdawało mi się, że to dla ciebie chcę być piękną... Mieszkałam przecież w twej ojczyźnie, nie mogłeś był tu się nie zjawić. Nagle cały raj, jakim sobie wymarzyła, rozwiał się w niwecz. Otrzymaliśmy tu, już nie wiem jaką drogą, wiadomość o aresztowaniu von Kramera, a jednocześnie dowiedzieliśmy się, że to ty go wydałeś. Doktorka wywarła swój gniew na mnie, mnie obwiniając o wszystko. Przezemnie cię przecież poznała; dość jej było tego, by na mnie się oburzać. Wszyscy z naszych ludzi zaczęli mówić o twej śmierci, życząc ci, byś zginął w najstraszliwszych męczarniach...
Ferragut przerwał. Brwi miał zmarszczone, jakby pod wpływem jakiejś uporczywej myśli... Może nie słyszał jej nawet.
— Gdzie jest doktorka?
Ton zapytania był niepokojący. Ulises zaciskał pięści i poglądał dokoła, jakby spodziewając się, że za chwilę ujrzy tę majestatyczną damę. Zachowaniem swem przypominał teraz chwilę, gdy uderzył Freyę.
— Podróżuje gdzieś, gdzie nie wiem doprawdy, — odrzekła. — To w Madrycie jest, to w San-Sebastjan, to w Kadyksie... Podróżuje bez chwili wytchnienia; wszędzie ma znajomości... Jeślim się ośmieliła cię wezwać, to dlatego, że jestem sama.
I poczęła opowiadać mu o życiu swem tu, w osamotnieniu. Dawna jej opiekunka nie korzystała już obecnie z jej usług. Wszystko teraz robiła sama, unikając czyjegokolwiek pośrednictwa. Po tem, co się przydarzyło von Kramerowi, stała się niezmiernie podejrzliwa. Jeśli potrzebowała pomocników, dobierała ich sobie jedynie z pośród Niemców, osiadłych w Barcelonie.
Uformowała się więc dokoła niej banda okrutna i gotowa na wszystko: byli to wychodźcy z republik południowo-amerykańskich, obieżyświaty z miast nadmorskich, włóczęgi z dziewiczych lasów wnętrza. Na czele ich stal adjutant nieodłączny doktorki, jej prawa ręka, skryba Karol, którego Ferragut widywał w domu doktorki na Chiai.
Ów drab o słodko uprzejmej minie popełnił był cały szereg krwawych zbrodni. Był też istotnie godnym przywódcą owej zbieraniny szumowin. Banda ta zbierała się co wieczór w pewnej kawiarni portowej. Freya pewna była, że wszyscy oni trudnili się aprowidowaniem okrętów podwodnych, krążących na wodach hiszpańskich. Wszyscy wiedzieli też, jaką rolę odegrał był kapitan Ferragut w wydarzeniu marsylskiem: gdy wspominali o nim, w głosach dawał się słyszeć ton pogróżki.
— Przez nich też — ciągnęła Freya — dowiedziałam się o twem przybyciu. Szpiegują cię, czekając na moment pomyślny. Któż wie, czy tu nie przyszli za tobą?... Uciekaj, Ulisesie; życiu twemu grozi naprawdę poważne niebezpieczeństwo.
Kapitan znów wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Uciekaj, powtarzam ci raz jeszcze! A jeśli możesz, jeśli budzę w tobie choć trochę współczucia, jeśli nie jestem ci najzupełniej obojętna... to zabierz mnie z sobą!
Ferragut zrozumiał, że całym tym długim wstępem do tego właśnie zmierzała. Prośba ta zdumiała go i oburzyła... Uciekać wraz z nią; po tej krzywdzie niezmiernej, jaką mu wyrządziła! Propozycja ta wydala mu się tak niedorzeczną, że się aż uśmiechnął z goryczą.
— Zabierz mnie z sobą! — powtórzyła. — Jeśli nie wyrwiesz mnie z tego środowiska, doprawdy sama się nie będę umiała wydostać... Biedna jestem. W ostatnich latach żyję na koszt doktorki. Zapracować na siebie nie umiem, a przyzwyczajona jestem do zbytku. Nędzy boję się bardziej niż śmierci nawet. Bylebyś mi dał utrzymanie: skoro będę wraz z tobą, poprzestanę naprawdę na małem; służącą ci będę. Na statku musicie przecież potrzebować kobiety, gospodyni... Życie mi obrzydło, sama jestem.
W uśmiechu kapitana wymalowała się okrutna, bezlitosna ironja.
— Rozumiem. O, wiem dobrze, co znaczy twój uśmiech; pojmuję, co chcesz powiedzieć; mogę się przecież sprzedać. Przypuszczasz niewątpliwie, że tem byłam dawniej, przed laty. Nie... nie! mylisz się, nie mogłabym tego robić. Trzeba mieć potemu pewne usposobienie specjalne, pewien talent udawania tego, czego się najzupełniej nie czuje. Chciałam się sprzedawać, alem nie umiała. Gdy dany mężczyzna jest mi obojętny, gotowam mu życie omierzić; nienawidzę mężczyzn, jestem ich wrogiem: unikają mnie wszyscy.
Ale marynarz uśmiechał się w dalszym ciągu ironicznie.
— Kłamstwo! — powtarzał. — Kłamstwo! Nie zadawaj sobie trudu, bo mnie i tak nie przekonasz.
Freya powstała, jakby jej sił nagle przybyło. Spojrzała mu twarzą w twarz. Na widok okrwawionej skroni znowu Ferraguta ogarnęły wyrzuty sumienia. Ślad uderzenia sięgał aż do oka, które teraz zaczerwieniło się i obrzmiało.
— Słuchaj, Ulisesie: nie znasz mego istotnego życia. Tak, kłamałam ci dotychczas, zawszem kłamała: gdyśmy byli szczęśliwi z sobą, umiałam unikać odpowiedzi na twe pytania. Chciałam ukryć przed tobą dawne swe życie... i zapomnieć o niem! Teraz muszę ci powiedzieć prawdę, całą nagą prawdę, jakgdyby na spowiedzi przed śmiercią. Może gdy poznasz ją, nie będziesz tak okrutny.
Ale Ulises nie chciał słuchać i zgóry już zapowiadał, że nie uwierzy niczemu.
— Kłamstwo! Znowu kłamstwo! Kiedyż nareszcie skończysz zmyślać!
Jakby nie słysząc, co mówi, ciągnęła dalej:
— Nie jestem Niemką, nie nazywam się Freya Talberg. To moje imię przybrane, pseudonim, jaki noszę, odkąd zaczęłam „służyć“. Talberg był to profesor, któremu towarzyszyłam w podróży w Andy; nie był on zresztą moim mężem... Moje prawdziwe imię jest Beatrycze... Matka moja była Włoszką; ojciec mój rodem był z Tryjestu; pochodził on z rodziny włoskiej, ale sam był Austrjakiem... Oba cesarstwa niemieckie czcił i wielbił jak zaślepieniec. Zdawało mu się, że tylko narody północy są stróżami wszech cnót.
„Był on wynalazcą czarodziejskich kombinacyj, marzył wciąż o olbrzymich przedsięwzięciach finansowych. Cale życie upłynęło mu na żebraniu kapitałów w wielkich bankach, na wystawaniu po przedpokojach ministerialnych. Ustawicznie będąc w przededniu zdobycia sum miljonowych, żył śród błyszczącej nędzy, przeprowadzając się z hotelu do hotelu — zawsze najwykwintniejszego — wraz z żoną i mną, córką jedynaczką.
„Nie wiesz nic o takiem życiu, Ulisesie; pochodzisz z rodziny spokojnej i zamożnej. Twoi nie zaznali nigdy owego zbytkownego życia w „palace‘ach“, ani niepokojów pod koniec miesiąca, gdy przypada termin płacenia rachunków... Dzieckiem będąc widywałam, jak matka w przepysznym apartamencie hotelowym płakała, a ojciec tymczasem zapowiadał, że w przyszłym tygodniu napewno będzie posiadaczem miljona. Matka wreszcie, przekonana wymową swego wielkiego człowieka, ocierała łzy z oczu, pudrowała twarz, stroiła się w koronki i perły... mniej lub bardziej fałszywe. Schodziliśmy do gwarnego hallu, gdzie z szeptami rozmowy kojarzyły się dyskretne zawodzenia skrzypiec: bywała to pora podwieczorków, spożywanych w towarzystwie naszych „znajomych z hotelu“, przepotężnych milionerów obydwu półkul, ledwie domyślających się, że gdzieś tam istnieje wogóle dolegliwość, zwana nędzą, ale nie podejrzewających nawet ani na chwilę, by uskarżać się na nią mogli ludzie z ich świata...
„Od czasu do czasu ojcu udawała się jakaś operacja. dzięki której mogliśmy pędzić nadal owo życie błyszczącej, drogiej nędzy. Ten luksusowy tryb życia wydawał się ojcu nieodzownym do realizacji jego projektów. Życie w najdroższych hotelach, samochód wynajmowany na miesiące, suknie z najwspanialszych pracowni dla żony i dla córki, lata, spędzane w najmodniejszych miejscowościach nadmorskich, zimy, upływające na grach sportowych w Szwajcarji, — to wszystko razem stanowiło dla ojca pewien rodzaj gwarancji poważania, umożliwiającej mu przebywanie śród potentatów i otwierającej mu drzwi na oścież. Ten tryb życia zrobił ze mnie to, czem jestem; rozstrzygnął o losach moich raz na zawsze. Dziś śmierć nawet czy utratę honoru wołałabym od nędzy... Żadnego niebezpieczeństwa się nie lękam, ale ogarnia mnie strach na myśl o biedzie... Matka umarła wreszcie, napróżno wciąż wyczekując owego trwałego, pewnego bogactwa. Zostałam sama z ojcem; byłam młodą panną, przebywającą wciąż w męskiem towarzystwie, pół-dziewicą, wiedzącą o wszystkiem, nie dziwiącą się niczemu, strzegącą zazdrośnie swej niewinności, której cena sprzedażna jest tak dobrze znana. Gdy ojciec umarł, całym majątkiem moim były stroje i trochę klejnotów, zresztą nie nazbyt cennych: z zimną krwią rozstrzygnęłam o swej przyszłości... W naszym świecie jedyną cnotą są pieniądze. Dziewczyny z ludu nie sprzedają się tak łatwo, co panna ze świata, wychowana w przepychu, a nie umiejąca nic prócz gry na fortepianie i może posiadająca pewne zdolności do języków cudzoziemskich...
Prześliznęła się szybko po tym okresie życia. Jeden z przyjaciół ojca, właściciel domu handlowego w Wiedniu, człowiek już niemłody był jej pierwszym kochankiem. Później ogarnął ją ów poryw miłosny, jakiemu ulegają najbardziej nawet pozytywnie nastrojone kobiety. Zakochała się, jak się jej wydawało, w pewnym oficerze holenderskim, jasnowłosym Apollinie, z którym ślizgała się razem w Saint-Moritz. Poślubił ją. Wreszcie jednak nudy w Batawji tak się jej dały we znaki, że uzyskawszy rozwód, powróciła do Europy i znów poczęła pędzie życie hotelowe, jeżdżąc z zimowych klimatyk do modnych miejscowości kąpielowych.
— Pieniądz!... Niema chyba warstwy społecznej, gdzie równie silnie czułoby się jego potęgę, jak w tym dawnym moim śmiecie. W „palace‘ach“ spotykałam dziewki o żołdackich manjerach, z potwornemi łapami, palące nieustannie, z nogami założonemi na poręcze foteli, z bardziej lub mniej zadartemi kieckami. Wyglądały jak nierząnice z miast portowych, wyczekujące gości przed drzwiami zamtuzów.
Zdumiewałam się, że je tam wogóle wpuszczają!... A przecież mężczyźni płaszczyli się przed niemi i jak niewolnicy zginali przed niemi karki w kornem błaganiu. Z namaszczeniem opowiadały one o olbrzymich fortunach, jakich ojcowie ich dorobili się na przemyśle, o fortunach, dzięki którym mogły były sobie kupować utytułowanych małżonków, by potem dawać upust swym upodobaniom ulicznic. Ale dla dziewcząt ubogich, drżących ze strachu przed nędzą, poza prostytucją niema ratunku. Brak im posagu, owego nieodzownego u większości ludów cywilizowanych dodatku dla kobiety, któraby chciała być szanowaną i pragnęła założyć ognisko rodzinne. Niechże będzie przeklęte ubóstwo! Ciążyło mi jak klątwa nad całem życiem. Mężczyźni zawsze są dobrzy dla mnie z początku a potem płacą mi czarną niewdzięcznością. Doktór Talberg po powrocie z Ameryki porzucił mnie, by zaślubić brzydką ale bogatą córkę jakiegoś kupca, senatora z Hamburga. Inni też wyzyskiwali mą młodość, błagali o rozkosz, a potem żenili się z kobietami, które posagiem jedynie nęcić mogły. Znienawidziłam wreszcie wszystkich mężczyzn, rozżalona, żem ich potrzebowała, by żyć, a żem się tej zależności wyzbyć nie mogła. Chcąc się wyzwolić, wstąpiłam do teatru: byłam tancerką, śpiewaczką; alem się tylko podobała dzięki urodzie. Mężczyźni ciągnęli do mnie, pożądając kobiety i drwiąc z artystki.
Wreszcie żądza wyzwolenia się rzuciła ją w ramiona doktorki, skłoniła ją do przyjęcia jej propozycyj. Wydawało się jej rzeczą zaszczytną służyć wielkiemu mocarstwu, w cieniu pracować dla jego chwały. A przytem w początkach pociągała ją strona romantyczna zadań, myśl, że tkać ma kanwę przyszłości i tworzyć historję.
I tam jednak od pierwszych chwil znów była niewolnicą zmysłowości. Uroda jej była jedynie narzędziom, pomocnem do wdzierania się w cudze myśli; a że z niewoli tej nie było wyzwolenia, bardziej więc ją męczyła teraz niż poprzednio. Z życiem komiwojażerki miłości czy z życiem artystki mogła była zerwać bez trudu: jeśli jednak ktoś wstąpił „na służbę“, to już jej nie mógł porzucić nigdy. Dowiadywano się tam zbyt wielu rzeczy, poznawano po dłuższym pobycie zbyt wiele i zbyt ważnych tajemnic. Agent stawał się niewolnikiem swych funkcyj: każdy z jego czynów dorzucał jedna, jeszcze cegłę do muru, grodzącego mu drogę do wolności.
— Znasz resztę mego życia, — mówiła dalej. — Mus posłuszeństwa wobec doktorki, mus uwodzenia mężczyzn, by im móc wydzierać tajemnice, sprawiły, że znienawidziłam ich śmiertelnie... Aleś się zjawił ty, dobry i szlachetny, ty, coś jak młodzik, pożądał mnie z ową entuzjastyczną naiwnością. Przy tobie zdawało mi się, że mam lat osiemnaście, że ktoś stara się o mnie po raz pierwszy w życiu... Ty nie jesteś egoistą: mam wrażenie, że gdybyś był mnie poznał za czasów mej młodości, nie porzuciłbyś mnie, by się ożenić z inną dla posagu... Jeślim z początku nie chciała ci się oddać, to właśnie dlatego, żem cię kochała, żem nie chciała ci krzywdy wyrządzić... Potem dopiero na rozkaz zwierzchników, pod wpływem uczucia wreszcie wyzbyłam się początkowych skrupułów... Ulisesie, ukochany mój!.. Zapomnijmy; poco o tem wspominać! Znam twe serce i, widząc się w niebezpieczeństwie, uciekam się do ciebie. Katuj mnie!... Zabierz mnie z sobą!...
Stała teraz wprost przed nim; uniosła obie ręce w górę i położyła mu je na ramionach, jakby nieśmiało domagając się uścisku.
Ferragut nie drgnął nawet. Błagania nie czyniły na nim wrażenia. Freya dość chyba sponiewierała się po świecie, by umieć się samej wyzwolić; jego pomoc była tu chyba zbyteczna. Zresztą wszystko, co mówiła, wydało mu się kłamstwem.
— To fałsz, to wszystko! — rzekł głucho. — Nie wierzę ci; nie uwierzę ci już nigdy... Za każdym razem, gdy się widzimy, prawisz mi coraz nowe baśnie... Kim-że ty jesteś! Kiedyż wreszcie powiesz mi prawdę, nagą prawdę!...
Nie zważając na obelgi, mówiła dalej z niepokojem o swej przyszłości: widziała dokoła siebie tajemnicze niebezpieczeństwa.
— Dokądże się udam, jeśli mnie ty porzucisz!... W Hiszpanji jestem niewolnicą doktorki. Do państw centralnych, gdziem spędziła młodość, powrócić nie mogę; wszystkie drogi są mi tam zaparte; a wreszcie tam wpadłabym w tę samą niewolę... Nie mogę wyjechać stąd ani do Francji ani do Anglji: zbyt się obawiam przeszłości. Wystarczyłoby jednego z mych czynów, gdyby się o nim dowiedziano, bym została skazana na rozstrzelanie; mniej mi się nie należy... Wreszcie boję się „ich“ zemsty. Znam sposoby, jakich się ima „służba“, gdy się chce pozbyć niedogodnego agenta na terytorjum nieprzyjacielskiem: denuncjuje się go poprostu. Umyślnie się popełnia niby to jakąś nieostrożność, gubi się pewne dokumenty w ten sposób, by pisma kompromitujące wpadły w ręce władz krajowych... Cóż zrobię, jeśli ty mi nie przyjdziesz z pomocą!... Gdzież się schronię?...
Litując się nad jej rozpaczą, Ulises zdecydował się wreszcie przemówić:
— Świat jest wielki; mogłabyś osiąść gdzieś w którejś z republik południowo-amerykańskich.
Odtrąciła jednak tę radę. Jej samej przychodziło to na myśl; ale się bała niepewnej przyszłości.
— Biedna jestem; ledwieby mi może na drogę starczyło... W początkach „służba“ płaci dobrze. Potem jednak, gdy już ma nas w ręku dzięki naszej przeszłości, daje tyle ledwie, by starczyło na życie. I cóżbym ja tam zresztą robiła!... Mam-że do końca życia sprzedawać się dla kawałka chleba?. Nie, nie chcę: raczej śmierć!
Ferragut, słysząc, jak Freya z rozpaczą mówi o swem ubóstwie, — uśmiechnął się ironicznie. Rzucił okiem na naszyjnik z pereł, na wielkie szmaragdowe kolczyki w uszach, na brylanty, połyskujące jej na palcach. Odgadła, co myślał... Ale myśl, iż możnaby sprzedać te klejnoty, bardziej ją przerażała, niż najpotworniejsze groźby nawet, jakich się obawiała na przyszłość.
Tej rady nie chciała posłuchać. Sama o tem myślała, bała się jednak, bała się o swą przyszłość.
— Nie wiesz nawet, czem dla mnie są te kosztowności, — dodała. — To mundur mój, to mój herb, list żelazny, umożliwiający mi wstęp do tego świata, w jakim przebywałam za młodu. My, kobiety, które same musimy iść przez życie, potrzebujemy tych klejnotów do przezwyciężenia przeszkód. jakie napotykamy po drodze. Klejnoty! Ależ dość je mieć, by uśpić wszelkie podejrzenia, choćby się tydzień miało zwlekać z zapłaceniem rachunku... Na granicy osiąga się dzięki nim uprzejmość urzędników: niema potężniejszego nad nie pasportu... A w hallach hotelowych czemże, jeśli nie niemi, zdobywamy sobie uprzejmość najdumniejszych kobiet ze świata. Czegóż nie przeszłam, by je posiąść...? Ale wołałabym z głodu umrzeć, niż ie sprzedać. Mając je, jest się czemś: można być bez grosza, a żyć można jakby się było bogatym...
I Freya, znów odtrącając rady Ulisesa, uśmiechnęła się z politowaniem niemal na widok człowieka, który w naiwności ducha poddawał jej myśli aż tak niedorzeczne.
— To niemożliwe, Ulisesie... Zabierz mnie z sobą: na morzu będę się czuła najbezpieczniejsza. Nie boję się statków podwodnych. Ludzie wyobrażają sobie, że jest ich tak wiele na morzach, jak kamieni w bruku ulicznym; a przecież ledwie jeden okręt na tysiąc pada ofiarą ich napaści. Z tobą przy tem nie bałabym się niczego: gdybyśmy mieli zginąć na morzu, tobyśmy przecież zginęli razem.
Wdzięczyła się teraz uśmiechami, pełnemi niedomówień: położyła Ferragutowi ręce na ramionach, usta zbliżyła ku jego ustom; wargi jej się wygięły, jakby do pocałunku.
— Żleby ci było z Freyą?... Czy nie przypominasz sobie już naszej przeszłości?... Czyżem się aż tak zmieniła?
Ulises jednak pamiętał właśnie tę przeszłość i czuł, że wspomnienia te zbyt może były żywe. Jakby odległe, pełne zmysłowości, napół zapomniane melodje przychodziły mu na pamięć wraz z rozpalającemi zapachami młodego ciała. Wstrzemięźliwość, w jakiej żył ostatniemi czasy, dręczyła go teraz nakształt tortur.
Freya obserwowała tę walkę w rysach twarzy marynarza; uśmiechnęła się nagle z triumfem i naraz ustami przywarła do ust Ulisesa. Pewna była swej władzy... Pocałunek to był podobny do ich pocałunku w Neapolu, w Akwarjum... Całowanie zwycięskie i opanowujące.
Ale marynarz odepchnął ją od siebie równio brutalnie, jak poprzednio, gdy ciosem pięści zwalił ją na poduszki w pierwszych chwilach spotkania... Jakby ktoś trzeci wśliznął się pomiędzy nich, by rozerwać ich uścisk.
Kapitan, który już poczynał tracić przytomność umysłu i jak topielec opadał gdzieś poprzez drgające tafle zmysłowych bezbrzeży, dojrzał nagle trupią twarz Estebana, spoglądającą nań szklanemi oczyma. Potem pojawiła mu się Cinta, jakby w cmentarnej pomroce; płakała, jakby ona tylko miała odtąd prawo płakać nad porwanemi w strzępy zwłokami syna.
— A! nie!... nie!...
Zdumiało go wprost brzmienie własnego głosu: zdało mu się rykiem zranionego zwierzęcia, wyciem boleści.
Freya, zachwiawszy się pod brutalnym ciosom, raz jeszcze usiłowała się doń przybliżyć, objąć go ramionami, raz jeszcze pocałować.
— Ukochany mój!... mój umiłowany!
Nie zdołała jednak. Bezlitosna dłoń odepchnęła ją znowu tak gwałtownie tym razem, że zwaliła się głową na poduszki kanapy.
Ręka ta wstrząsnęła następnie drzwiami z taką siłą, że zasuwka wyskoczyła ze skobla i oba skrzydła drzwi otwarły się razem.
Upierając się w swem pożądaniu, kobieta porwała się w tej-że chwili, nie troszcząc się, zapominając o bólu; ale mimo całego pośpiechu zdołała ledwie dojrzeć uciekającego Ulisesa.
— Ulisesie!... Ulisesie!...
Ulises był już na ulicy...

Na dworze przyszły mu na pamięć niebezpieczeństwa, o jakich opowiadała mu Freya. Dziko rozejrzał się na strony... Nie było nikogo!... A przecież pragnął był właśnie spotkać kogoś z owych tajemniczych wrogów, choćby po to, by móc wyładować złość na samego siebie. Wstyd mu było i wściekły był na się za tę słabość przemijającą: czyż nie gotów był niemal dać się ujarzmić jak wprzódy!
W ciągu dni następnych myślał niejednokrotnie o tej bandzie zbirów, operujących tu pod dowództwem doktorki. Spotykając na mieście przechodniów o niemieckim wyglądzie, przyglądał się im w sposób wyzywający. Czy nie który z pośród nich podjął się był go zabić! Odchodził potem w swoją stronę, żałując, że zachowywał się tak prowokująco: był pewien, że miał jedynie do czynienia z kupcami lub urzędnikami bankowymi.
Wkońcu zaczął się kapitan Ferragut natrząsać z zaleceń Frei;
— Brednie wierutne! Zmyśliła wszystko to niezawodnie, chcąc mnie namówić, bym ją w sobą zabrał!

Pewnego ranka, znalazłszy się na pokładzie swego parowca, spostrzegł, że Toni podchodzi doń ze zbielałą na popiół twarzą.
Poszli razem do kajuty pokładowej i młodszy oficer, rozglądając wciąż pilnie na strony, począł mówić przyciszonym głosem:
— Około pierwszej nad ranem... Wracałem właśnie z miasta... byłem gdzieś w kabarecie... na odludnem nabrzeżu chciano mnie zabić, idąc, zdaleka spostrzegłem jakichś ludzi... Spostrzegłszy, że nadchodzę, schowali się poza stos towarów. W chwilę potem rozległy się trzy strzały rewolwerowe. Jedna z kul świsnęła mi nad uchem. Broni nie miałem, więc zacząłem uciekać. Na szczęście byłem już w pobliżu statku, niemal na równej linji z dziobem. Paroma susami wbiegłem na pokład: tam przypadłem niezwłocznie do ziemi... Oni zaś przestali strzelać.
Ferragut słuchał w milczeniu. I on również zbladł, ale ze ździwienia tylko i ze złości. Więc jednak przestrogi Frei były uzasadnione!... Nie przyszło mu nawet na myśl, by udawać, że niedowierza czy też że gardzi niebezpieczeństwem. Toni tymczasem ciągnął dalej:
— Słuchaj, Ulisesie!... Długom i wiele myślał o tem zajściu. Nie mnie chciano postrzelić. Czyż bowiem ja mam wrogowi Któżby chciał ukrzywdzić biednego niższego oficera, nie mającego żadnych znajomości!... Toś ty się powinien mieć na ostrożności! Powinieneś wiedzieć, dla kogo przeznaczone były te strzaly... znasz tylu ludzi...
Kapitan zrozumiał, że młodszy oficer ma na myśli owe sprawy neapolitańskie i propozycje bezecne, które tak umiał pokryć milczeniem.
— Czy wie ktokolwiek o tem, co zaszło?
Toni wzruszył ramionami. Nikt!... Znalazłszy się na statku, uspokoił psa pokładowego szczekającego jakby się wściekł. Co do majtka na warcie, to ten słyszał strzały, ale przypuszczał, że to jakaś bójka pomiędzy marynarzami. Zresztą pilnować miał tylko kładki rzuconej z pokładu na nabrzeże.
— Zawiadomiłeś policję?
Pytanie to oburzyło zastępcę: zadrasnęło w nim miłość własną śródziemnomorców. którzy w razie, niebezpieczeństwa nie uciekają się nigdy pod opiekę władz, lecz wolą samym sobie zawdzięczać ratunek.
— Miałżebyś mnie za denuncjanta?
Jeśli o czem myślał na przyszłość, to o tem, o czem przystało pomyśleć prawdziwemu mężczyźnie. Odtąd, dopóki tylko będzie w Barcelonie, nie wyjdzie na miasto bez broni... i nie chciałby doprawdy znaleźć się w skórze tego, coby doń strzelił a nie trafił!... Poczem, mrugnąwszy okiem, pokazał kapitanowi to, co nazywał „swym kawałkiem żelaza“.
Toni bowiem nie ufał broni palnej. Wołał on ciosy, zadawane pocichu; nad broń palną przenosił broń białą: miłował ją tą miłością atawistyczną, w której odzywać się zdawało przywiązanie jego naddziadów do siekier korsarskich.
Miękkim, pieszczotliwym ruchem wyciągnął z za pasa nóż angielski, nabyty jeszcze za czasów, gdy był patronem barki: błysnęła klinga lśniąca, wypolerowana jak zwierciadło, do sztychu nadająca się jak sztylet, w cięciu ostra jak brzytwa.
Może niedługo już będzie mógł zażyć „swego kawałka żelaza“. Przypomniał sobie, że dni ubiegłych widywał dokoła „Mare Nostrum“ jakieś podejrzane indywidua, wypatrujące, co się tam działo. Jeśli zobaczy ich przypadkiem, zejdzie na ląd, by im parę słów szepnąć.
— Nie rób nic, — nakazał Ferragut. — Ja się tem zajmę.
Cały dzień myślał nad tem, czego się dowiedział. Głuchy gniew się w nim kotłował. Aż tu ośmielono się nań natrzeć! Te trzy strzały rewolwerowe dla niego były przeznaczone, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, on zaś był przecie Hiszpanem: tu więc nawet, w jego własnym kraju, owi „Szwabi“ ośmielali się nań napadać! Co za zuchwalstwo!
Co chwilę sięgał ręką do kieszeni i gładził pieszczotliwie jakiś ciemny przedmiot metalowy. Czekał, aż zapadnie wieczór, by wykonać plan, jaki mu się wbił naksztalt bolesnego gwoździa pomiędzy dwa łuki nasępionych brwi. Nie uspokoi się dopóty, dopóki nie zrobi, co postanowił.
Znał ów bar portowy, o jakim wspominała Freya. Zresztą ludzie z załogi dostarczyli mu dodatkowych informacyj. W szynku tym zbierali się po większej części niezamożni Niemcy, nie skąpiący sobie tam jadła ani napoi. Ktoś widać za nich płacił: niekiedy zapraszali nawet patronów łodzi rybackich i włóczęgów portowych. Gramofon wygrywał nieustannie wrzeskliwe hymny, a klijentela wtórowała im jak opętana. Gdy, z pola walki nadchodziły wiadomości pomyślne dla państw centralnych, pito obficiej jeszcze niż zazwyczaj, jeszcze wrzaskliwiej śpiewając przy wtórze muzykalnego pudła. Na ścianach wisiały portrety Wilhelma II i niektórych jego generałów. Właściciela baru, Niemca o potężnych lędźwiach, o kwadratowym łbie, o twardych włosach, zaczesanych na jeża, o zadartym w górę wąsie, przezywano ogólnie Hindenburgiem.
Marynarz uśmiechał się na myśl, że mógłby Hindenburga zwalić pod ladę. Chciał zobaczyć ów] zakład, gdzie po tylekroć razy powtarzano owo imię.
Gdy wieczór zapadł, jakaś nieprzeparta siła pociągnęła go do baru. Wszelką przezorność odtrącił daleko od siebie....
Szklane drzwi oparły się pociśnięciu, być może dlatego, że zbyt silnie naparł na klamkę... Wściekły więc, kopnął nogą dolną drewnianą część skrzydła. Drzwi rozwarły się pod tem pchnięciem. Co za wspaniałe wejście!... Ferragut ujrzał dym, obłoki dymu, poprzez które widać było krwawe gwiazdy trzech zapalonych przed chwilą elektrycznych świeczników i sylwety mężczyzn dokoła niektórych stolików. Gramofon darł się przez nos, jak starzec bezzębny. Poza ladą stal Hindenburg, w rozchełstanej koszuli, z zawiniętemi na potężnych ramionach rękawami.[44]
— Ja jestem kapitan Ulises Ferragut.
W bajkach wschodnich istnieją takie słowa czarodziejskie, na dźwięk których miasta całe zapadają w martwotę, ludzie i zwierzęta zastygają /w pozach, w jakich spadł na nich ów wyraz przepotężny. Słowa Ferraguta wywarły podobne wrażenie.
Zapadła głęboka cisza. Ci, co zdziwieni brzękiem tłukących się szyb, poczęli odwracać głowy, zastygli teraz w półobrotach; inni, zwróceni twarzą ku Ulisesowi, trwali tak dalej, wpatrując się weń nieruchomo; jeszcze inni wreszcie wytrzeszczyli oczy w zdziwieniu, jakby na widok rzeczy, nie podobnych do wiary. Gramofon umilkł nagle. Hindenburg, który właśnie wycierał kufel, kamieniał w miejscu ze ścierką w ręku, wepchniętą w szklaną banię.
Ferragut podszedł i usiadł przy jednym z niezajętych stołów, plecami wsparłszy się o ścianę. Służący, jeden jedyny na całą szynkownię, podbiegł, by się zapytać, czego sobie „seńor“ życzy. Był to Andaluzyjczyk drobny, żwawy, rzucony losem na bruk Barcelony. Obsługiwał klijentów, najzupełniej dla nich obojętny, nie dbając ani o ich śpiewy ani o ich rozmowy. „Nie wtrącał się do polityki!“ Przywykły do zakładów, gdzie bywają krzykliwi, skłonni do bójek klijenci, odgadł w przybyszu człowieka szukającego zaczepki i chciał go ułagodzić uśmiechami i nadskakiwaniem.
Marynarz ozwał się doń pełnym głosem:
— Wiem, że tu, w tej spelunce mówią o mnie często. Są tu ludzie, coby mnie chcieli zobaczyć. Możesz im powiedzieć, że kapitan Ferragut jest tu, do ich dyspozycji.
— Zaraz to zrobię, — rzekł Andaluzyjczyk.
I podbiegł do lady, poczem wrócił niezwłocznie, niosąc butelkę i kieliszek.
Próżno Ulises mierzył wzrokiem siedzących za stołami. Ci, co odwróceni byli doń tyłem, trwali tak nieruchomo; pozostali, spuszczając oczy, szeptali coś tajemniczo.
Dwóch czy trzech wreszcie poczęło rzucać oczyma ku kapitanowi. Budzący się gniew błysnął im w źrenicach: pierwsze zdumienie rozproszyło się teraz i już gotowi byli zebrać się w sobie, wstać i rzucić się na przybysza. Ale jeden z siedzących tyłem do Ferraguta mruknął pocichu jakiś rozkaz: posłusznie więc odwrócili się i przycichli.
Cisza ta znużyła wkrótce Ulisesa. Jego zachowanie się wyzywające wydawać mu się poczęło śmiesznem. Nie wiedział, do kogoby się mógł zwrócić tu, gdzie wszyscy unikali jego spojrzeń. Na sąsiednim stole leżało jakieś pismo ilustrowane, pochwycił je więc i zaczął przeglądać. Tekst był niemiecki; Ulises mimo-to udawał, że czyta z zajęciem.
Siadł był bokiem, by móc sięgnąć do kieszeni po rewolwer; rękę trzymał niby w roztargnieniu tuż przy rozcięciu kieszeni, gotów chwycić za broń w razie napaści. Mimo-to zaczynał już żałować, że się przesłonił gazetą. Wrogowie mogli przecież korzystając z tego, że czytał, podsunąć się chyłkiem i napaść nań znienacka. Ale pod wpływem miłości własnej siedział nadal nieruchomo: nie chciał, by ktokolwiek odgadł, że się niepokoi.
Wnet potem, udając, że w dzienniku znalazł coś zabawnego, wybuchnął szyderczym śmiechem. I tego zresztą było mu jeszcze niedość, więc, podniósłszy oczy, zaczął się ze wzgardliwem zaciekawieniem przyglądać portretom na ścianach.
Tymczasem wygląd sali, jak sobie z tego zdał sprawę niezwłocznie, — zmienił się z gruntu. Wszyscy prawie goście wynieśli się chyłkiem w czasie, gdy się zagłębił w lekturze. Zostało tylko czterech pijaków z załzawionemi oczyma, troszczących się jedynie o zawartość kufli. Hindenburg za ladą czytał pismo wieczorne, zwróciwszy się tyłem do klijenteli. Andaluzyjczyk, siadłszy w głębi, uśmiechał się, poglądając na kapitana. „To ci chłop dopiero!“ Dumny był, że jeden z jego rodaków przepędził wszystkich tych wrzaskliwych, brutalnych pijaków, od których nacierpiał się niemało co wieczór.
Ulises spojrzał na zegarek: wpół do ósmej. Istotnie więc skłonił do ucieczki wszystkich owych ludzi, których Freya tak się obawiała. Cóżby tu miał jeszcze do roboty?... Zapłacił więc i wyszedł.
Zciemniło się już zupełnie. W świetle lamp elektrycznych mknęły ku miastu tramwaje i samochody. Pod staroświeckiemi arkadami przechadzały się grupy robotników z zakładów portowych. Tłum ciągnął ku jaśniejącej przepychem Barcelonie. Na tle czarnych, milczących basenów portu połyskiwały malutkie światełka na szczytach masztów.
Ferragut zastanawiał się właśnie, czy ma wrócić do domu, czy też pójść do jednej z restauracyj na Rambli, gdy nagle odczuł, że ktoś go tropi. Próżno się jednak przyglądał przechodniom, nie mógł śród nich rozpoznać nikogo z dostrzeżonych poprzednio w barze.
Wzięła go wówczas chęć zobaczenia Toniego. Wuj Caragol mógł mu coś ugotować naprędce w czasie, gdy on opowiadać będzie Toniemu o swej przygodzie. Sadził przytem, że byłoby to godnem ukoronowaniem śmiałości, gdyby nasunął teraz wrogom swym (jeśli śledzili go istotnie) sposobność do napaści na odludnych nabrzeżach. Szatan pychy szeptał mu pocichu na ucho: „Przekonają się wreszcie, że się ich nie boisz!“
Śmiało więc skręcił ku nabrzeżu, przechodząc poprzez tory kolejowe, ciągnąc wzdłuż murów wielkich doków, zapuszczając się między stosy towarów. Początkowo napotykał drobne grupy ludzi, idących ku miastu; dalej pary jakieś; następnie poszczególne indywidua; wreszcie znalazł się na zupełnem odludziu.
Od latarni ulicznych padały na ziemię krwawe światła. W mroku majaczyły sylwety łodzi, stosy towarów, zwały węgla. W czarnej wodzie odbicia latarni sygnałowych rozwłóczyły się w długie czerwone lub zielone pasma. Przy światłach reflektorów elektrycznych transatlantyk jakiś kończył ładunek: ten ruch w pośród ciemnej nocy wydawał się jakby wenecką uroczystością weselną.
Gdzieś zrzadka od czasu do czasu człowiek pojawiał się w świetle ulicznej latarni, błyskała karabinowa lufa. Opodal niego rysowały się cienie pośród stosów towarów. Byli to karabinjerzy i dozorcy portowi.
I znów kapitan odniósł wrażenie, jakgdyby go tropiono... Przystanął i wsparł się plecami o stos skrzynek: paru ludzi szło ku niemu, mijając szybko skrajem krąg jasności lampy łukowej, jakgdyby nie chcąc się pokazywać w świetle.
Ulises żadnego z nich nie poznał, nie wątpił jednak, że byli to jego nieprzyjaciele z baru.
„Mare Nostrum“ było jeszcze daleko; na nabrzeżu pustka była zupełna: „Głupstwom zrobił!“ — pomyślał sobie Ferragut.
I zaczynał już żałować zuchwalstwa; ale nie czas już się było cofać. A przytem gdyby nieprzyjaciele spostrzegli, że się waha, rzuciliby się nań niezwłocznie. Ilu też ich być mogło?... To go obchodziło przedewszystkiem.
— Naprzód! Naprzód! — krzyczała mu nad uchem pycha.
Wyjął był rewolwer; trzymał go mocno w prawej dłoni. Po trzykroć razy przeszedł był koło samotnych karabinjerów, ale nie chciał się do nich zwracać. „Naprzód! Baby tylko prosiłyby o pomoc!“ Zresztą nie mógł twierdzić, że ktoś szedł za nim w tropy. Mogło to być jedynie przywidzenie.
Nim jednak uszedł kilka kroków, wątpliwości się rozproszyły: istotnie był śledzony. Jak ścigany odyniec odczuł, że naganka zachodzi mu drogę. Po prawej ręce miał wodę; po lewej ludzie jacyś biegli poza stosami ładunków, by mu zastąpić od przodu; poza nim inni szli zdała, chcąc odciąć odwrót.
Mógł się był sam puścić biegiem z kolei, by wyprzedzić tych, coby napadli od czoła; ale czyżby mężczyzna z rewolwerem w garści miał uchodzić przed niebezpieczeństwem? Zresztą ci, co byli na tyłach, puściliby się za nim w pogoń. W mrokach nocy rozegrałoby się polowanie na człowieka; on, Ferragut, byłby zwierzyną, ściganą przez tę kanalję z baru... A, nie!... Kapitanowi stanęło na pamięci, jak von Kramer uciekał w biały dzień po tchórzowsku przez nabrzeże w Marsylii... Umrzeć? Zgoda. Ale nie w ucieczce.
Ruszył szybciej naprzód. Odgadł już plan swych nieprzyjaciół. Nie chcieli, by ich spostrzegł w tej części portu, zatłoczonej ładunkami. Ferragut mógłby tu bowiem z łatwością znaleźć jakąś kryjówkę. Woleli czekać nań w pobliżu statku; była tam przestrzeń wolna, przez którą przejść będzie zniewolony.
— Naprzód! — powtórzył sobie znowu w duchu Ulises. — Jeśli mam umrzeć, niechże się to stanie w obliczu „Mare Nostrum“.
Parowiec był już blisko. Rozpoznał jego czarną sylwetę. A wtem pies pokładowy zaczął naszczekiwać zajadle; zwietrzył widać kapitana i ludzi z pościgu.
Wynurzywszy się z poza zwału węgla. Ferragut ruszył na odsłoniętą połać portu. Cała siła woli skupiła się w pragnieniu podejścia jak najśpieszniejszego do statku.
Błysło nagle światełko, zgasło, i rozległ się trzask wystrzału. Poczęto doń strzelać. Wnet z kilku stron naraz błysły malutkie światełka i jął się sypać suchy terkot w nocną ciszę. Istny regularny ogień bojowy. Strzelane też poza nim. Posłyszał, jak kule świstały mu koło uszu, poczuł nagle palący ból w ramieniu: miał wrażenie, jakgdyby go ktoś uderzył rozpalonym kamykiem.
Śmierć była nad nim: zbyt wielu było przeciw niemu. I, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, instynktownie padł na ziemię, jak człowiek konający.
Rozległo się jeszcze kilka strzałów rewolwerowych. Poczem zapadła cisza, którą tylko mąciło zajadłe naszczekiwanie psa z bliskiego już statku.
Ulises spostrzegł, że człowiek jakiś zwolna doń podchodzi. Pozwolił mu się zbliżyć, zaciskając silnie w prawem ręku nabity jeszcze rewolwer. Nagle podniósł dłoń, niemal sięgając głowy, jaka się nad nim schyliła. Dwie błyskawice buchnęły mu z ręki. Przy świetle pierwszej Ulises dojrzał jakąś twarz dobrze sobie znaną... Czy to nie Karol, prawa ręka doktorki?... Za drugim błyskiem dojrzał jeszcze wyraźniej. Tak, to istotnie był Karol, z wykrzywionemi konwulsyjnie rysami, z czarną dziurą w skroni... Wyprostował się w ostatniem drgnieniu agonji, poczem padł na wznak, rozłożywszy szeroko ręce.
Trwało to ledwie mgnienie oka. Kapitan powinien był myśleć o sobie jedynie: porwał się skokiem z ziemi i ruszył biegiem, pochyliwszy się mocne ku przodowi, by dawać jaknajmniejszy cel do strzału.
Bał się salwy nieprzyjacielskiej, gradu kul. Ale ludzie z pościgu zmyleni ciemnością, wahali się przez chwilę: zastanawiali się, czy to nie kapitan upadlł ponownie na ziemię, rażony dwukrotnie.
Skoro jednak spostrzegli, że człowiek ten biegnie ku statkowi, zrozumieli, że padli ofiarą pomyłki i poczęli znów ostrzeliwać zbiega. Ferragut bieg! śród kul skrajem nabrzeża wzdłuż „Mare Nostrum“. Ocalenie teraz było kwestją sekund z warunkiem wszakże, by kładka nie była jeszcze ściągnięta... Ale nie, właśnie na nią stąpnął, gdy człowiek jakiś ze lśniącym przedmiotem w dłoni ruszył mu naprzeciw. Był to jego zastępca właśnie, dążący gdzie strzelano, by nożem wyciąć mu przejście.
Kapitan bał się, że go nie pozna.
— Toni!... To ja!... — szepnął przytłumionym głosem.
Znalazłszy się na pokładzie, odzyskał niezwłocznie zimną krew. Przez chwilę trwała cisza ponura. Poczem w dali rozległy się świstki i nawoływania. To karabinjerzy i dozorcy portowi zwoływali się, by razem ruszyć na patrol.
— Ściągnąć kładkę! — nakazał Ferragut.
Nadbiegło trzech marynarzy; Toni pomógł im ściągnąć pośpiesznie kładkę. Potem pogroził psu, by go uciszyć.
Ferragut, wsparłszy się na burcie, pilnie wpatrywał się w nabrzeże. Zdawało mu się, że dostrzega kilku ludzi, niosących zwłoki. Pod wpływem resztek gniewu wzniósł rękę, dotychczas ciągle jeszcze uzbrojoną, i wycelował. Wnet jednak ją opuścił... Przypomniał sobie o nadbiegających żołnierzach: wołał, by na statku jego panowała cisza.
Zdyszany jeszcze wszedł do salonu okrętowego i siadł. Toni poszedł za nim. Skoro się znaleźli w orbicie bladego światła, jakie rzucała na stół zawieszona u stropu lampa, Toni zwrócił uwagę na lewe ramię Ferraguta.
— Krew!
— To nic... Drobne draśnięcie... Najlepszy dowód, że mogę poruszać ramieniem.
I poruszył niem istotnie, jednak nie bez trudności, czuł bowiem coraz wzrastający bezwład wskutek opuchnięcia.
— Opowiem ci zaraz, co zaszło... Przypuszczam, że odejdzie im ochota zaczynać raz jeszcze.
Namyślał się przez chwilę.
— Bądź-co-bądź dobrze byłoby, byśmy się jak najprędzej puścili na morze... Niech nikt o tem ani słowa nie mówi... Zawołaj Caragola.
Nim jednak Toni zdołał się ruszyć, z mroku wyłoniła się purpurowa twarz kucharza. Przyszedł niewołany do salonu, niepokojąc się i chcąc się dowiedzieć, co zaszło, przerażany, że zobaczy. Ferraguta na łożu śmierci.
Spostrzegłszy krew, krzyknął z macierzyńską rozpaczą w głosie:
— Chryste z Grao!... Mój kapitan umiera!...
Chciał już biec do kuchni po watę i bandaże. Był trochę felczerem i na wszelki wypadek miał zawsze w schowku opatrunki.
Ulises jednak go zatrzymał. Owszem, przyjmie chętnie jego usługi ale ponadto obciąłby czegoś jeszcze.

— Chce mi się jeść, wuju Caragolu, — rzekł wesoło. — Daj, o masz pod ręką... Głodnym jak wilk.
ŻEGNAJ! ŚMIERĆ MNIE CZEKA!

Nim Ferragut wyjechał z Barcelony, rana na ramieniu już mu się prawie zabliźniła. Dzięki ostrożnym odpowiedziom Toniego i jego samego na pytania karabinjerów uniknięto dalszych nieprzyjemności. „Nie wiem nic. Nicem nie widział!“ kapitan udał najzupełniejszą obojętność, gdy mu opowiadano o znalezionych tej-że nocy zwłokach mężczyzny, Niemca z wyglądu, przy którym jednak nie znaleziono żadnego dowodu, żadnej poszlaki, jakaby pozwoliła na stwierdzenie osobistości. Trupa owego znaleziono na nabrzeżu w znacznej odległości od punktu, gdzie „Marę Nostrum“ stało na kotwicy. Władze niczego pozatem dowiedzieć się nie zdołały i, przypuszczając, że była to jakaś tajemnicza rozprawa pomiędzy wychodźcami, złożyły sprawę do akt.
W ciągu następnych miesięcy Ferragut w dalszym ciągu żeglował wraz z grupą innych statków, aprowidując wojska sojusznicze na Wschodzie. Depeszą szyfrową wzywano go bądź do Marsylji, bądź do jednego z portów na Atlantyku, jak Saint-Nazaire, Quiberon lub Brest.
Podróże te nie przypadały Ferragutowi do smaku; płynąć w szeregach, po żołniersku, zmniejszać ustawicznie szybkość parowca, by utrzymywać się na równej linji z ciężkiemi statkami towarowemi, niezdolnemi do przekroczenia dziesięciu mil na godzinę, — wszystko to go irytowało. Co go jednak gniewało jeszcze bardziej, doprowadzając niemal do rozpaczy, to to, iż słuchać musiał rozkazów komendanta konwoju, częstokroć starego, przywykłego do rozkazywania marynarza.
Przybiwszy też do portu w Marsylji, oświadczył pewnego dnia władzom morskim, że, jak to postanowił nieodwołalnie, w podobnych warunkach nie wyruszy na morze. Cztery podobne wyprawy obrzydziły mu już życie. Bojaźliwsi komendanci statków, nie odważający się na opuszczenie portu bez eskorty torpedowców, znajdowali może szereg stron dodatnich w takich warunkach; on jednak czuł się bodaj bezpieczniejszy, gdy żeglował sam jeden; zręczność osobista i znajomość śródziemnomorskich dróg okrętowych zdawały mu się najlepszemi z zapewnień bezpieczeństwa.
Z prośbą tą się zgodzono. Był właścicielem okrętu; obawiano się też utracić jego współpracę w czasach właśnie, gdy środki przewozowe stawały się coraz rzadsze. Pozatem „Mare Nostrum“ ze względu na swą szybkość nadawało się do użycia w poszczególnych wyjątkowych wypadkach, gdy chodziło o pośpiech.
Ulises musiał zostać kilka tygodni w Marsylji w oczekiwaniu na ładunek pocisków.
Pewnego rana około godziny dziewiątej ubierał się właśnie w swej kajucie, by zejść na ląd, gdy we drzwiach stanął Toni.
Młodszy oficer był jednocześnie jakby onieśmielony i nasrożony.
— Ona jest tu, — rzekł lakonicznie.
Ferragut spojrzał nań pytająco: „Kto taki, co za ana!“
— Któż chcesz, żeby to był... Ta z Neapolu! Ta szatańska blondyna, co nam przynosi nieszczęście... Ciekawym, czy ta czarownica każę nam tu znowu tkwić przez całe tygodnie, jak wówczas.
Poczem zaczął się tłumaczyć, jakgdyby popełnił jakieś wykroczenie służbowe. Ze statku rzucona była kładka na nabrzeże i kto chciał, mógł wejść na pokład. Nie lubił on tego sposobu stawania na kotwicy, umożliwiającego ciekawskim, nieraz niepożądanym zaglądania na statek. Gdy spostrzegł, kto do nich przybył w odwiedziny, dama ta była już na pokładzie, w pobliżu kajut.
— Pamiętała dobrze, którędy się idzie do salonu, i chciała się wprost tam dostać: udało mi się jednak szepnąć Caragolowi, by ją zatrzymał chwilę... i przyszedłem cię uprzedzić.
— Chryste! — szepnął Ferragut. — Chryste!
Zdumiony nie był w stanie nic więcej wymówić. Wnet jednak porwała go wściekłość...
— Wyrzuć ją stąd!... Niech ją dwóch ludzi weźmie pod ręce i sprowadzi na nabrzeże.
Tomi nie ruszył się z miejsca, wahając się, czy ma spełnić podobny rozkaz; popędliwy Ferragut więc wybiegł z kajuty, by samemu zarządzić usunięcie niepożądanego gościa.
W chwili jednak, gdy wchodził do salonu, drugi wchodził tam właśnie drzwiami, prowadzącemi na pokład. Był to Caragol, usiłujący zagrodzić drogę kobiecie; ta zaś, korzystając z krótkowzroczności kucharza, prześliznęła się zwolna pomiędzy nim a odrzwiami.
Spostrzegłszy kapitana, Freya podbiegła doń z wyciągniętemi ramionami.
— Ty! — zawołała wesoło. — Wiedziałam, że tu jesteś, mimo, że mi mówiono co innego. Serce mi to powiedziało... Dzień dobry, Ulisesie.
Caragol spojrzał błagalnie ku Toniemu; z kobietami nigdy żadnego rozkazu spełnić nie można... Toni ze swej strony czuł się też skrępowany, Freya bowiem cały czas poglądała nań nionawistnie.
Obaj wnet znikli. W jaki sposób się stąd wycofali, Ferragut nie umiałby był wyjaśnić, ale rad był temu nieomal. Bał się, że Freya może wobec nich potrącić o jakieś wspomnienia z przeszłości.
Stał i poglądał na nią długą chwilę. Rysy jej przeistoczyły się jakoś niezwykle; twarz cała była chorobliwie wybladła, nos wydawał się teraz znacznie cieńszy i dłuższy; oczy, podkrążone ciemnemi sińcami, silniej błyszczały w orbitach.
Oczy te, wpatrzone w kapitana, stały się teraz pokorne i błagalne.
— Ty! — wykrzyknął wreszcie w podziwie Ulises. — Ty! Co ty tu robisz?...
Freya odrzekła z pokorą niewolnicy:
— Dowiedziałam się, że tu jesteś i przyszłam do ciebie. Możesz mnie bić, jak ostatnim razem: gotowam znieść wszystko, byś mi tylko pozwolił zostać przy sobie... Ratuj mnie. Ulisesie; zabierz mnie z sobą... Błagam cię o to jeszcze usilniej, niż, w Barcelonie.
— Skąd się tu wzięłaś!
Zrozumiała, że kapitan dziwi się, skąd się wzięła tu, w kraju nieprzyjacielskim; że niepokoi go statku.
Rozejrzała się, chcąc się przekonać, czy są istotnie sami.
— Doktorka mi tu kazała jechać i „pracować w portach. Tobie tylko zawierzyć mogę tę tajemnicę.
Zwierzenie to oburzyło Ulisesa.
— Ruszaj stąd! — krzyknął wściekły. — Nic nie chcę o tobie wiedzieć... Nic mnie twoje sprawy nie obchodzą, nie chcę ich znać... Precz! Pocoś tu przyszła!
Ona jednak nie miała najmniejszego zamiaru go posłuchać. Zamiast wyjść, padła przygnębiona na kanapkę w salonie.
— Przyszłam — zaczęła — prosić cię, byś mnie ratował. Błagam cię o to po raz ostatni... Śmierć mnie czeka; wiem, że jeśli ty mi ręki nie podasz, skończę niezadługo: „moi“ zemszczą się na mnie... Broń mnie, Ulisesie! Nie każ mi wracać na ląd: boję się!... Byłabym tak bardzo bezpieczna, tu u twego boku!...
W oczach jej malowało się najwyższe przerażenie.
— Doktorka jest mi obecnie wrogiem... Gdy niegdyś tak się inna, opiekowała, obecnie porzuca mnie, jak istotę bezużyteczna., której się trzeba pozbyć. Jestem przekonana, że przywódcy nasi wydali już na mnie wyrok... Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, w jaką wściekłość wpadła doktorka, gdy za powrotem z podróży powiedziano jej o śmierci jej wiernego Karola. Musiała gniew swój wywrzeć na kimś: mnie też uczyniła odpowiedzialną za wszystkie owe nieszczęścia. Przezemnie cię poznała, dzięki mojej pomocy wplątano cię w sprawy „służby**. Odtąd jedynie myśl, że się pomści na tobie, wywołać mogła uśmiech na jej usta, się, że nazwisko twe doniosła władzom najwyższym, że wie o rozkazach, jakie wydano w związku z twą sprawą; sypały się z jej ust pogróżki pod adresem twoich wspólników. A ja niewątpliwie do nich należę: czyż bowiem nie ośmieliłam się brać ciebie w obronę! A nadto nie chciałam nigdy należeć do tych, co ci życzyli śmierci. W kilka tygodni potem doktorka stała się znów dla mnie niezmiernie czuła. Oświadczyła mi, że mam być wysłana do Francji do obserwowania ruchu okrętowego w portach. Pasport był już gotów. Liczono na mój spryt... i na urodę, dzięki której zdobędą stosunki śród oficerów marynarki. Chciałam początkowo odmówić. Francja posiada ścisłe dane o przebiegu mej służby w czasach przedwojennych. Nie mogę mieszkać tu, nie narażając się na niebezpieczeństwo... Alem się nie była w stanie długo opierać. Cóż bowiem pocznę! Już nawet woli własnej nie mam: „służba“ zrobiła ze mnie automat... I oto w takich warunkach tu przybyłam: czuję, że z każdym dniem zbliżam się ku śmierci, a jednak spełniam polecenia, jakie mi narzucono; usiłuję nawet stać się użyteczną, by opóźnić moment zemsty...
— Jakim sposobem zdołałaś się przedostać do Francji? — zapytał kapitan Ferragut, nie zwracając uwagi na wyraz boleści, malujący się na twarzy Frei.
Wzruszyła ramionami. W tym „zawodzie“ łatwo się zmienia narodowość. Obecnie była obywatelką jednej z republik południowo-amerykańskich. Doktorka dostarczyła jej wszystkich dokumentów, potrzebnych na granicy.
— Ale tu — ciągnęła — mocniej mnie w ręku trzymają, niż gdybym była w więzieniu. Umożliwiono mi tu wjazd, ale wyjechaćbym bez ich pomocy nie mogła. Jestem całkowicie w ich mocy... Co ze mną zrobią?... Niejednokrotnie strach podszeptywał mi rozpaczliwe decyzje: myślałam już, by się samej oskarżyć, stawić się przed władzami francuskiemi, opowiedzieć im dzieje życia, zwierzyć, im wszelkie tajemnice, jakie posiadam. Ale boję się swej przeszłości; o zbyt wiele zbrodni ten kraj mógłby mnie oskarżyć. Może wziętoby pod uwagę, żem się dobrowolnie przyznała do winy i może nie skazanoby mnie va śmierć; ale w takim razie czekają mnie ciężkie roboty, więzienie... włosy krótko obcięte, gruba odzież więzienna, przymus milczenia, głód być może i zimno!... Musisz mnie zrozumieć: boję się tego wszystkiego... Nie, raczej śmierć!... Więc żyję dniem dzisiejszym, unikam myśli o jutrze, szczęśliwa, gdy mam pewność, żem jeszcze przez parę dni bezpieczna... Wreszcie gdym się dowiedziała, żeś przybył, nadzieje we mnie ożyły. Ulisesie; musisz mnie zabrać ze sobą. Na statku żyć będę mogła zapomniana przez wszystkich, jakgdybym była umarłą... A jeśli nie mógłbyś znieść obecności mej tu obok siebie, to wywieź mnie gdzieś daleko od Francji, zostaw mnie w jakimś kraju dalekim... Nie wytrzymam dłużej w tem straszliwem osamotnieniu, na ziemi wrogów, zmuszona do posłuchu, jak zwierz w klatce, kłuty włóczniami po przez kraty... I boję się, tak strasznie się boję... Nie chcę umierać, Ulisesie!... Jeszczem na to za młoda. Przerażenie mnie ogarnia na myśl, że mogą mnie rozstrzelać!... Są chwilę, gdy mi się wydaje, że ktoś śledzi mnie, że mnie szuka... Może poznano mnie i wyczekują chwili, by mnie ująć w czasie roboty. Pomóż mi, pomóż mi stąd wyjechać; tu mnie śmierć pewna czeka. Ja im zrobiłam tyle złego!...
Uniosła się zwolna i, wyciągnąwszy ramiona, szła ku Ferragutowi, jakby błagając go o opiekę, korna razem a pełna pieszczot, każdym ruchem pragnąca go oczarować i usidlić.
— Zostaw mnie! — krzyknął. — Nie zbliżaj się do mnie! Nie dotykaj mnie!
Gniew go porwał nagły, podobny jak wówczas w Barcelonie; gotów był znowu się porwać na nią. Natarczywość tej awanturnicy doprowadzała go do wściekłości: niedość-że jej było, że już raz wyrządziła mu krzywdę tak okropną. Jeszcze go tu chce skompromitować?
A mimo to uczucie może chłodnej litości pozwoliło mu się opanować; zaczął mówić z odcieniem dobroci w glosie.
Jeśli do tej ucieczki potrzeba jej pieniędzy, to jej da, ile zapragnie. Dość, by wymieniła sumę; gotów był zrobić wszystko, co zechce, prócz jednej tylko rzeczy: nie chce z nią żyć. By jej zapewnić przyszłość i byle nigdy już jej nie widzieć więcej, gotów jej dać kwotę bardzo znaczną.
Freya zaprotestowała ruchem ręki właśnie w chwili, gdy Ferragut zaczynał już żałować swych propozycyj... Z jakiej racji miałby być tak hojnym dla kobiety, której widok przypominał mu o śmierci syna? Cóż ostatecznie było między nimi wspólnego?... Czyż niedość drogo zapłacił był krzywdą własną za te niecne miłostki neapolitańskie.
A wreszcie nie był nawet pewien, czy tym razem mówi prawdę, czy znów nie zmyśla. Była przecież wcielonem kłamstwem. Nie wiedział nawet, jak się naprawdę nazywała i jaka była jej przeszłość?...
— Ruszaj stąd! — rzekł z groźbą w głosie. — Zostaw mnie w spokoju!
Widząc, że go nie chce posłuchać, wyciągnął do niej mocne ręce siłacza. Gotów ją był chwycić i wynieść ze statku jak niepotrzebny ciężar... Ale mu się zrobiło wstyd. Nie był w stanie pomyśleć bez smutku o uniesieniu swem wówczas, w Barcelonie. Nie będzie przecież wzorem zawodowych sutenerów, umiejących się pastwić nad kochankami, maltretować jej za każdem spotkaniem.
Gdy więc Freya, nie myśląc odchodzić, padła w przygnębieniu na kanapę, on sam, chcąc przeciąć rozmowę, uciekł z salonu.
Wbiegł do kajuty swej i gwałtownie zatrzasnął drzwi za sobą. Freya porwała się, chcąc biec za nim, ale już było zapóźno: Ulises zasunął zasuwkę.
Freya w rozpaczy pięściami zaczęła bić w drzwi aż do bólu.
— Ulisesie, otwórz!... Posłuchaj!..
Krzyk jednak na nic się nie przydał. Wreszcie wybuchła płaczem. Czuła się słaba i bezbronna jak opuszczone dziecko; siła woli ją opuściła; zdawało się, że już zdolna jest chyba tylko do płaczu, wyrzekań i skarg.
Przesuwała rękoma po drzwiach, macając wypukłości i gładkie powierzchnię, jakgdyby w przypuszczeniu, że znajdzie szczelinę, przez którą zdołałaby się przecisnąć poza zaporę, do człowieka, który się tam ukrył przed nią.
Instynktownie niemal uklękła i przywarła ustami do dziurki od klucza.
— Panie mój! — błagała jak żebraczka. — Otwórz... Nie opuszczaj mnie! Pomyśl, że jeśli się nademną nie ulitujesz, to mnie śmierć czeka!
Ferragut posłyszał i, chcąc uciec przed temi skargami, cofnął się aż w głąb kajuty. Następnie, otworzywszy okrasie okienko, wychodzące na pokład, kazał jednemu z majtków poszukać swego zastępcy.
— Don Antoni... Don Antoni! — rozległ się powtórzony po kilkakroć okrzyk.
Toni podszedł do okienka; posypały się nań wyrzekania rozżalonego kapitana.
— Czemużeście mnie zestawili samego z tą kobietą?... Musicie ją niezwłocznie usunąć ze statku, choćbyście mieli użyć siły. Rozkazuję wam!
Młodszy oficer odszedł niepewnym krokiem. Rozkaz wydał mu się trudny do wykonania; począł nerwowo kręcić brodę.
— Ratuj mnie, mój umiłowany! — szeptał z poza drzwi błagalny głos. — Zapomnij, kim jestem... Myśl tylko o tej z Neapolu, o tej, którą poznałeś w Pompei... Wspomnij o chwilach naszego wspólnie przeżytego szczęścia; przypomnij sobie, żeś mi przyrzekł nigdy mnie nie opuścić.
Głos zamilkł na chwilę. Z poza drzwi Ferragut posłyszał zbliżające się kroki. To Toni wykonywał rozkaz.
Błaganie ozwało się znowu po chwili, głuche, jakby skupione w sobie, uporczywe:
— Więc aż tak mnie nienawidzisz? Przypomnij sobie, iłem ci dala szczęścia: sameś mi mówił, żeś nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy. Gdybyś zechciał, wskrzesiłabym ci przeszłość. Niema rzeczy, którejbym nie zrobiła, — wiesz przecie o tem dobrze, — by cię napoić słodyczą, I to ty chcesz mnie zgubić!
Rozległ się jakiś stuk o drzwi, a potem odgłosy szamotania się: to Toni wszedł wraz z Caragolem.
— Dość tego, proszę pani! — Toni zdobył się na ton niezwykle srogi, chcąc nim osłonić wzruszenie. — Czy pani nie zdaje sobie sprawy, że kapitan nie chce pani widzieć... Czy nie pojmuje pani, że odwiedziny pani są mu nie na rękę!... Proszę wstać!
Chciał jej pomóc, by wstała, chciał ją oderwać od zamka, do którego przywarła ustami. Freya jednak odtrąciła bez wysiłku muskularnego marynarza.
Toniemu brakło sil i odwagi. Strach go ogarniał na widok, jak była piękna... „A, nie! Niechże kto inny ją stąd usuwa!“
— Ulisesie, wyrzucają mnie! — krzyknęła Freya. — I ty na to pozwalasz, kochanie moje!... Ty, coś mnie tak przecie miłował!
Zamilkła na kilka chwil po tym rozpaczliwym wykrzyku. Drzwi jednak uparcie były zamknięte.
— Żegnaj! — ciągnęła niskim, zgłuszonym przez łkanie głosem. — Nie zobaczysz mnie już nigdy więcej... Śmierć mnie czeka: serce mi to mówi... I to przez ciebie umrę!... Może zapłaczesz kiedyś na myśl, że mogłeś mnie był ocalić...
Ktoś trzeci się wdał teraz i usiłował wyrwać Freyę z jej upartego bezwładu. Był to Caragol, ubłagany spojrzeniami młodszego oficera.
Pomógł jej powstać, ona zaś już go nie odtrącała, jak wprzódy Toniego. Przygnębiona, zalana łzami, ustępowała teraz pod namowami kucharza.
— Chodźmy stąd, dobra pani! — powtarzał. — Trzeba zapanować nad sobą; niechajże pani już nie płacze... O wszystkiem się zapomina na tym padole łez...
Ujął obie dłonie Frei w potężną łapę, drugą zaś objął ją wpół i począł zwolna pociągać ją ku wyjściu.
— Winniśmy wierzyć w Boga, — ciągnął. — Poco przychodzić tu do kapitana, który przecież żonę ślubną ma tam, w swej ojczyźnie... Tylu jest innych mężczyzn, wolnych, z którymi może pani przestawać, nie popełniając grzechu śmiertelnego.
Freya go jednak nie słuchała. Od drzwi raz jeszcze odwróciła głowę i po raz ostatni usiłowała podbiec ku drzwiom zamkniętym.
— Ulisesie! Ulisesie mój! — zawołała.
— W Boga trzeba wierzyć, proszę pani! — powtarzał, napierając na nią potężnym brzuchem i kudłatą piersią.
Litość podsunęła mu pewien projekt: toć miał lek niezawodny na boleść owej pięknej kobiety, tem piękniejszej jeszcze w chwili rozpaczy.
— Chodźmy, proszę pani... Proszę mi zaufać jak ojcu.
Z pokładu zaprowadził ją do swych dziedzin. Freya siadła w kuchni, nie wiedząc nawet, gdzie jest. Poprzez łzy widziała, jak ów otyły starzec kręcił się to tu, to tam, wyjmował jakieś butelki, dobierał napoje, wreszcie łyżeczką począł mieszać w szklance.
— Niech się pani napije... Niema strapienia, któreby się oparło temu medykamentowi.
Kucharz podał jej szklankę i, przygnębiona, nie zdając sobie sprawy, poczęła pić długo, powolnemi łykami; mocny napój wywołał jej skrzywienie na usta. Łzy, płynące jej jeszcze z oczu, mieszały się z kordjałem na wargach. Poczuła wreszcie ciepło, w całem ciele i przestała płakać, na policzki wystąpiły jej znowu rumieńce.
Caragol, rad, że mu się powiodło, gadał teraz i dawał znaki Toniemu, by się usunął. Ów zaś, niecierpliwiąc się i pragnąc, by ów natrętny gość poszedł sobie raz wreszcie, chodził tam i z powrotem, chmurny, przed drzwiami kuchni.
— Nie płacz, córko... Chryste z Grao! Płakać, taka piękna pani, co kochanków tuzinami miećby mogła! Niechże mi pani uwierzy i niech pani sobie innego poszuka: na świecie pełno jest mężczyzn, nic nie mających do roboty... A jeśliby pani miała kiedyś jakieś strapienie, to niech pani sobie przyrządzi ten medykament... Dam pani zaraz receptę...
I już miał wypisać na kawałku papieru dozy rumu i cukru, gdy Freya, nagle przyszedłszy do siebie, wstała i rozglądać się poczęła dokoła ze ździwieniem. Po co tu przyszła? Co tu właściwie robiła, wraz z tym napół nagim starcem, co ją strofował, jakgdyby miał być jej ojcem.
— Dziękuję! Po stokroć dziękuję! — rzekła, wychodząc z kuchni.
Poczem na pokładzie już przystanęła, by wydobyć z woreczka lusterko i puszek z pudrem. W szlifowanym owalu szklanym dostrzegła fauniczną twarz Toniego, co się niecierpliwił, stojąc poza nią.
— Proszę powiedzieć kapitanowi Ferragutowi, że mu się już narzucać nie będę... Wszystko skończone... Być może kiedyś jeszcze posłyszy o mnie, ale mnie już nie zobaczy nigdy.
I, nie odwracając się więcej, zeszła ze statku.
Toni podbiegł z pośpiechem do okienka ulisesowej kajuty.
— Poszła sobie? — zapytał Ulises niecierpliwie.
Toni skinął głową potakująco.
— Poszła, przyrzekłszy, że już tu nigdy nie wróci.
— Dałby to Bóg! — rzekł Ferragut.
Następnych dni kapitan prawie nie schodził na ląd. Nie chciał był spotkać Frei choćby przypadkiem gdzieś na mieście; nie ufał swej stanowczości; bał się, że jeśli ją raz jeszcze zobaczy, ustąpić gotów jej prośbom.
Skoro jednak zakończono ładowanie statku, niepokoje te opuściły Ferraguta. Podróż krótsza być miała od poprzednich. „Mare Nostrum“ zawieść miało na Korfu sprzęt wojenny dla garści pułków serbskich, reorganizujących się tam przed odmarszem do Salonik.
W drodze powrotnej właśnie, gdy Ferragut wszedł na mostek kapitański, by objąć zmianę po Tonim, nagle obaj razem dojrzeli to, o czem myśleli ciągle w czasie podróży. W dali, w polu widzenia lornetek okrętowych widać było krawędź czarnego, prostego cylindra, tnącego fale zróżowione od zorzy porannej; poza nim wlokło się pasmo pian.
— Okręt podwodny! — wykrzyknął kapitan.
Toni nie ozwał się słowem, a tylko, odepchnąwszy sternika od steru, naparł na kierownicę i zmienił dyrekcję statku. Ruch był wykonany w porę. Przed upływem dziesięciu sekund pojawił się w wodzie czarny przedmiot, lecący z oszałamiającą szybkością wprost na statek.
— Torpeda! — krzyknął Ferragut.
Straszliwe wyczekiwanie trwało kilka sekund. Pocisk, sunący wprost pod powierzchnią wody, przeleciał o pięć do sześciu metrów poza tyłem statku i zagubił się w bezmierze. Gdyby nie zwrócenie steru przez Toniego, trafiłby statek w sam środek kadłuba.
Kapitan przez tubę akustyczną rzucił do machin energiczny rozkaz puszczenia statku całą parą. Tymczasem młodszy oficer, przywarłszy do kierownicy, postanowiwszy umrzeć raczej, niźli ją puścić, wiódł statek zygzakami, chcąc zmylić celowniczych na okręcie podwodnym.
Ludzie z załogi, skupiwszy się przy burcie, wpatrywali się w daleką rurę peryskopu. Z kajuty wyszedł trzeci oficer, ledwie odziany, przecierając zaspane jeszcze oczy. Caragol był na tyle statku; od czasu do czasu wiatr zwiewał mu koszulę z nad nagiego brzucha. Rękę trzymał złożoną w daszek ponad oczami.
— Widzę go... widzę doskonale. A, bandyta!... Heretyk!
I groził pięścią w dal, właśnie we wprost przeciwną stronę.
W błękitnem polu soczewek Ferragut widział, jak peryskop coraz się wynurzał. Naprzód ukazał się maszt, potem wieżyczka; wreszcie pojawiła się platforma stalowa, po której przelewały się wezbrane potoki pian; widać było już teraz długi, smukły kadłub okrętu. Ponad statkiem podwodnym rozwinęła się nagle na wietrze bandera, którą Ulises w tejże chwili rozpoznał.
— Chcą nas zaatakować ogniem działowym! — zawołał do Toniego. — Niema co już lawirować. Teraz trzeba starać się zyskać na odległości; trzeba płynąć wprost przed siebie.
Zastępca zastosował się do rozkazu. Pod potężnym naporem machin drżał cały kadłub. Dziób statku ciął fale z coraz wzrastającym szumem.
Nieprzyjacielski okręt podwodny, choć początkowo urósł pozornie po wynurzeniu się z wody, teraz cofać się zdawał ku widnokręgowi. Po obu stronach dziobu piętrzyły się coraz to większe masy piany. Pędził najwyższą szybkością, jaką osiągnąć mógł na powierzchni; ale „Mare Nostrum“ uciekło się do tego samego; odległość pomiędzy obu statkami coraz bardziej rosła.
— Strzelają! — rzekł Ferragut, obserwujący nieprzyjaciela przez lornetkę.
Słup wody bryznął w górę przed dziobem statku. Caragol, po raz pierwszy w życiu mogąc dostrzec, co się dzieje, począł klaskać w ręce, jak rozradowane dziecko. Zaczął potem powiewać palmowym kapeluszem.
— Wiwat święty Chrystus z Grao!
Dokoła „Mare Nostrum“ jęły padać coraz to nowe pociski, bryzgając na statek olbrzymiemi szmatami pian. Nagle kadłub okrętowy zadrżał od krańca do krańca; blachy stalowe zatrzęsły się i zadzwoniły.
— To nic! — krzyknął kapitan, przechylając się do pół ciała, by objąć wzrokiem cały kadłub okrętu. — Pocisk w tył statku. Trzymaj się, Toni!
Młodszy oficer, naparłszy na ster, odwracał się od czasu do czasu, chcąc zdać sobie sprawę z odległości, dzielącej ich od nieprzyjaciela. Za każdym razem, gdy pocisk wzbijał ku górze słup wody, ponawiał ciągle tę samą radę:
— Przypadnij do ziemi, Ulisesie? Zaczną ostrzeliwać mostek kapitański!
Były to wskazówki, zapamiętane z czasów wczesnej młodości, gdy jeszcze był przemytnikiem. Zdarzało mu się wówczas, że się kładł na pokładzie barki i z tej pozycji sterował pod ogniem strażników celnych. Drżał o życie kapitana, sam jednak stał za sterem wyprostowany, wystawiając się na strzały nieprzyjacielskie.
Ferragut chodził po mostku tam i z powrotem, klnąc z wściekłości, iż nie może odpowiedzieć na napaść.
— Nie, drugi raz już mi się to nie zdarzy! Następnym razem mniej się to im wyda zabawne! Drugi pocisk ugodził znów w tył statku.
— Dopóty, dopóki maszyny są nieuszkodzone... — myślał kapitan.
Poczem już „Mare Nostrum“ nie było narażone więcej na strzały nieprzyjacielskie. Pociski wzbijały słupy wody wśród wirów poza parowcem; padały coraz dalej, coraz dalej. Wreszcie statek znalazł się poza obstrzałem, a przecież nieprzyjaciel strzelał wciąż zaciekle w jego dyrekcji. Umilkły ostatecznie strzały, okręt podwodny znikł z pola szkieł powiększających i zanurzył się w wodę, znużony bezcelowym pościgiem.
— Nie, to mi się już nie zdarzy po raz drugi! — powtarzał kapitan. — Nie napadną już na mnie równie bezkarnie.
Przyszło mu przytem na myśl, że napaść ta przeciw niemu właśnie musiała być skierowana. Po obu bokach statku widniały barwy hiszpańskie. Ponadto po pierwszym strzale statku podwodnego trzeci oficer wywiesił na maszcie banderę, a mimo to nieprzyjaciel nie przestał strzelać. Chciano go najwidoczniej zatopić bez wezwania, by się poddał, „bez pozostawiania śladów“.
I pomyślał wówczas również, że Freya, utrzymując stosunki z tymi, co kierowali ową wojną podwodną, mogła była dać znać o obecności jego statku na wodach śródziemnomorskich.
— Ach, ty k....! Jeśli cię jeszcze raz spotkam!

Znów więc musiał się w Marsylji zatrzymać na kilka tygodni celem naprawienia uszkodzeń.
Toni, zmuszony jak i on do bezczynności, częstokroć towarzyszył mu podczas przechadzek. Siadywali wówczas chętnie na tarasie jednej z kawiarni na Cannebiere, przypatrując się różnojęzycznemu tłumowi, krążącemu przed nimi.
— Patrzaj, ktoś z naszych stron, — rzekł pewnego razu kapitan.
I wskazał na trzech wilków morskich, zagubionych w tym potoku ludzkim, ocierającym się prawie o stoliki kawiarni.
Poznał ich po czapkach atłasowych z daszkami, po bluzach błękitnych, po owej dostojnej zażywności, cechującej marynarzy śródziemnomorskich, jacy już osiągnęli pewną zamożność. Byli to niewątpliwie patronowie łodzi rybackich.
W tejże chwili zapewne pod wpływem tajemniczej telepatji trzej ludzie spojrzeli ku nim i z uwagą przyjrzeli się kapitanowi. „On?... Czy nie on?“ Jakby się naradzali przez moment; poczem oddalili się z widocznem wahaniem. Po wielekroć razy jeszcze odwracali głowy, by jeszcze dokładniej przyjrzeć się Ferragutowi. Następnie, po kilku chwilach jeden z nich, najstarszy, zawrócił i nieśmiało podszedł do stolika.
— Czy pan... przepraszam bardzo... czy pan jest kapitan Ferragut?
Pytanie zostało zadane w narzeczu walenckiem; jednocześnie pytający sięgnął ręką, chcąc zdjąć czapkę. Ulises wstrzymał go gestem i zaprosił, by usiadł.
— Jestem kapitan Ferragut. Czego pan sobie życzy?
Przybysz jednak wzdragał się usiąść. Chciał tylko dwa słowa zamienić z nim na osobności, w tajemnicy... Gdy przecież kapitan przedstawił swego zastępcę jako człowieka godnego zaufania, Walencczyk usiadł. Dwaj jego towarzysze, zawróciwszy pod prąd ludzkiego potoku, podeszli i stanęli u skraju chodnika, tyłem zwróciwszy się do kawiarni.
Ferragut się nie mylił: przybyły był istotnie patronem barki rybackiej.
— Czasy nie są złe, — mówił marynarz. — Zarabia się obecnie tyle, ile się nigdy dotąd nie zarabiało. Z Walencji jestem... Przybyliśmy tu we trzy barki stamtąd z winem i z ryżem. Drogę mieliśmy dobrą, ale żeglować trzeba tuż przy brzegu, opisując krzywizny zatok, nie skracając drogi po cięciwie luku od przylądka do przylądka; strach się natknąć na statki podwodne... Spotkałem raz pewien taki statek... Nie, to nie było ani za tej, ani za poprzedniej podróży... Spotkałem go na parę dni przed Bożem Narodzeniem... Zimą się bo ryby łowi... Byliśmy wówczas w pobliżu wysp Columbretas, gdy nagle pojawił się przed nami, jakby z pod morza wyrosły, statek podwodny. Niemcy nie zrobili nam nic złego; tylko zmusili nas do odstąpienia im pewnej części połowu po cenie, jaką sami ustalili. Następnie kazali mi przejść do nich na pokład, gdzie chciał się ze mną rozmówić ich komendant. Był to młody człowiek, mówiący taką hiszpańszczyzną, jaką słyszałem tam, na drugiej półkuli, w Amerykach, gdym, jako malec, żeglował na brygu.
Umilkł nagle, zażenowawszy się, jakgdyby wahając się, czy ma ciągnąć dalej.
— I cóż powiedział Niemiec? — zapytał Ferragut, chcąc go zachęcić do mówienia.
— Dowiedziawszy się, żem z Walencji, zapytał, czym pana nie znał. Dopytywał się też o pański parowiec, cucąc wiedzieć, czy nie krąży pan przy brzegach Hiszpanji. Odparłem, że znam pana jedynie ze słyszenia; wówczas też...
Widząc, że znów się waha, kapitan zachęcił go uśmiechem.
— Musiał coś złego o mnie powiedzieć, nieprawdaż?
— Tak, „seńor“, wiele złego i paskudnemi słowy. Oświadczył mi, że ma z panem pewne rachunki do uregulowania i że pragnąłby być pierwszym, który pana napotka. O ilem go mógł zrozumieć, szukają pana również i inne statki podwodne... Muszą mieć, zdaje się, rozkaz...
Ferragut i jego zastępca porozumieli się przeciągiem spojrzeniem.
— Dwaj moi kompanowie — kończył wilk morski — widywali pana często w Barcelonie i Walencji. Jeden z nich poznał pana odrazu; drugi nie był pewien; chcąc mieć czyste sumienie, umyślniem tu zawrócił. Pragnąłem koniecznie pana przestrzec... Powinniśmy sobie pomagać wzajem, skorośmy rodacy... Czasy są ciężkie!
Wstał; obaj towarzysze podeszli doń. Ferragut chciał ich zatrzymać, ale się im śpieszyło; mieli wyznaczony jakiś termin u składników.
— Miej pan na siebie baczenie, kapitanie! — zalecił jeszcze stary patron, żegnając się.
W ciągu całego popołudnia Ferragut ledwie kilka słów zamienił z Tonim... Wreszcie, gdy z nadejściem zmierzchu wracali na statek, młodszy oficer postanowił przerwać to milczenie.
— Dlaczegobyś nie miał zaprzestać tych żeglug?... Bogatyś; danoby ci też za statek, ilebyś tylko zażądał. Dziś okręty płaci się na wagę złota!
Ulises wzruszył ramionami. Złoto? Cóżby mu z tego przyszło? Nie, powinien raczej spędzić resztę życia na morzu, pomagając nieprzyjaciołom swych nieprzyjaciół. Gdyby miał osiąść na lądzie, musiałby się wyrzec zemsty i żal za synem tembardziejby go dręczył.
Zastępca umilkł na chwilę.
— Ale tych nieprzyjaciół jest tylu przecież! — dodał po chwili ze zniechęceniem w głosie. — W czasie ostatniej podróży nie wiele brakło, by nas nie trafili... Czegośmy uniknęli wówczas, może się nam zawsze przydarzyć... Postanowili sobie, że rozprawią się z tobą... A jest ich sporo... i są to wojskowi przecież... Cóż my im możemy zrobić, my, biedni marynarze czasów pokojowych!
Toni nie powiedział nic więcej, ale Ulises odgadł to, czego nie dopowiedział.
Toni myślał niewątpliwie o swej rodzinie, co tam nad brzegami Mariny, żyła w niepokoju, wiedząc, iż jest na pokładzie statku, szczególniej narażonego na niebezpieczeństwo. Myślał również o żonach i o matkach ludzi z załogi, żyjących w podobnej obawie. I po raz pierwszy począł się Toni zastanawiać, czy kapitan miał prawo wieść ich wszystkich na pewną śmierć jedynie dla niedorzecznego zadośćuczynienia swej żądzy pomsty.
— Nie, — rzekł sobie Ulises. — Nie mam prawa!
W tejże właśnie chwili młodszy oficer, żałując już słów powiedzianych, począł mówić bohaterską prostotą:
— Jeśli ci radzę, byś się z tych imprez wycofał, to tylko dla twego dobra: nie przypuszczaj, bym miał drżeć o własną skórę... Dopóki będziesz żeglował, ja z tobą. Kiedyś przecie muszę umrzeć, a wołałbym, by mnie śmierć spotkała na morzu. Chodzi mi tylko o jedno, o losy żony mojej i dzieci.
Kapitan po dłuższem milczeniu odpowiedział mu poprostu:
— Mam na widoku pewien projekt, któryby powinien was wszystkich zadowolić. Nim tydzień minie, postanowię o waszych losach.
Szereg dni następnych spędził na lądzie. Po dwakroć pojawiał się z jakimiś panami na statku, którzy go oglądali jak najszczegółowiej.
— Chce sprzedać parowiec! — pomyślał Toni.
I już zaczął żałować swych rad poprzednich. Opuścić „Mare Nostrum“, najlepszy z okrętów, na jakich służył!... Począł się też obwiniać o tchórzostwo, o branie na się odpowiedzialności za wszystko, co się może wydarzyć. A zresztą, cóżby miał robić na lądzie, skoro statek zostanie sprzedany!... Musiałby się przenieść na inny, gorszy okręt, gdzie-by mu groziły te same niebezpieczeństwa? I już gotował się odrobić, co było zrobione, prosić Ferraguta, by nie brał pod uwagę poprzednich przełożeń, gdy ten wydał rozkaz odjazdu. Mimo nawet, że naprawa jeszcze nie została ukończona.
— Płyniemy do Brestu, — rzekł lakonicznie kapitan. — To nasza ostatnia podróż.
I parowiec popłynął bez ładunku, jakgdyby chodziło o jakąś misję specjalną.
Ostatnia podróż!... Toni patrzał na statek z nowym zgoła zachwytem: zdawało mu się, że widzi go po raz pierwszy; jak kochanek, z przerażeniem myślący o rychłej rozłące, żałował każdego z kolei dnia minionego.
Nigdy dotąd nie był równie czynny ani czujny. Dawne przesądy marynarskie sprawiały, iż nie dowierzał tej ostatniej wyprawie. Dnie też całe spędzał na pokładzie w obawie, iż lada chwila dojrzy peryskop. Prócz tego, porozumiawszy się z Ulisesem, zmienił rutę i wiódł statek najmniej uczęszczanemi drogami morskiemi.
Przybito wreszcie do portu w Breście i kapitan niezwłocznie rozpoczął jakieś wycieczki na ląd; Toniego tymczasem gryzły niepokoje wyczekiwania.
W czasie podróży bowiem kapitan nie chciał się z niczem zwierzać. Młodszy oficer wiedział jedynie, że podróż do Brestu będzie ich ostatnią wyprawą. Kto jednak będzie nowym nabywcą „Marę Nostrum“?
Pewnego dżdżystego wieczora Ulises, wróciwszy na pokład, posłał po Toniego.
W mrocznym porcie wojennym spienione fale, krótkie a mocno, tłukły się, jak stada baranów. Pancerniki gotowały się do stawienia czoła niepogodzie; z rozpalonych kotłów trzema kominami waliły w niebo dymy.
„Mare Nostrum“, stojące na kotwicy w porcie handlowym, tańczyło niespokojnie na falach, żałośliwie jęcząc naprężonemi linami. Wszystkie statki sąsiednie rzucały się również, jakgdyby były na pełnem morzu.
Toni wszedł do salonu i z wyrazu twarzy Ferraguta domyślił się, że wnet dowie się całej prawdy.
Unikając wzroku swego zastępcy, Ulises lakonicznie rzecz wyjaśnił:
— Sprzedałem statek Francuzom: świetna tranzakcja i łatwo poszła... Dano mi bez targu ilem zażądał: po tysiąc pięćset franków za tonnę, czyli razem cztery i pół miljona za statek.
I, pomyślawszy, że od początku wojny zarobił już około dwóch i pół miljonów, dodał:
— Mam teraz wbród pieniędzy! Rzekł to ze smutkiem w głosie, żałując owych czasów, gdy robił drobne jedynie obroty, ale gdy żył jeszcze jego syn. Cóż mu dziś z owych bogactw olbrzymich?... Żona będzie mogła obecnie rzucać pieniędzmi na dobroczynność; będzie mogła wyposażyć siostrzenice swe jak księżniczki... i nic ponadto! Ani ona, ani on nie będą w stanie wskrzesić przeszłości, choćby na jedną chwilę.
Chcąc samemu sobie oszczędzić wzruszeń ani nie narażać na nie Toniego, kapitan nasrożył się, jakby miał rozkazywać.
— Jutro zrana — rzekł — Francuzi obejmą statek w posiadanie. Możesz jechać, gdy tylko zechcesz, najlepiej jednak będzie, jeśli pojedziesz jak najrychlej...
I począł mu wskazywać na mapie, którędy ma jechać.
— Tu leży Brest... tędy pojedziesz do Bordeaux; z Bordeaux masz już niedaleko do granicy; a skoro się tam już znajdziesz, skręcisz do Barcelony albo też pojedziesz na Madryt i z Madrytu wprost do Walencji.
Zastępca, wichrząc brodę, przyglądał się w milczeniu mapie. Poczem spojrzał na Ulisesa oczami dobrego, wiernego psa.
— A ty? — spytał po dłuższej chwili?
— Ja zostaję. Kapitan „Mare Nostrum“ sprzedaje się razem ze statkiem.
Toni posmutniał nagle. Sądził przez chwilę, że kapitan, niezadowolony zeń, chce się go pozbyć. Ferragut począł mu więc całą rzecz wyjaśniać. „Marę Nostrum“, należące do państwa neutralnego, nie mogło być sprzedane jednej ze stron walczących dopóty, dopóki trwała wojna. Dlatego to właśnie sprzedał parowiec pod tym warunkiem, dzięki któremu nie trzeba było zmieniać bandery. Jeśli jednak przestawał być właścicielem okrętu, był nadal jego kapitanem i dopóty, dopóki on będzie na pokładzie, statek będzie należał do Hiszpanji, jak jak wprzódy.
— A dlaczegóż ja się mam stąd usunąć? — pytał Toni drżącym ze wzruszenia głosem.
— Będziemy żeglowali pod bronią, — odrzekł Ulises. — Dlategom go właśnie sprzedał. Będziemy mieli działo na pokładzie, telegraf bez drutu, załogę złożoną z rezerwistów marynarki wojennej; wszystko słowem, czego potrzeba, by się móc bronić. W drodze nie będziemy szukali nieprzyjaciela, jak poprzednio wozić będziemy ładunki; jeśli jednak napotkamy okręt podwodny, będziemy umieli z nim pogadać.
Gotów był umrzeć, jeśli mu tak będzie przeznaczone, ale chciał umierać, ciosem odpowiadając na cios.
— A ja z tobą nie mogę jechać? — nalegał w dalszym ciągu Toni.
— Nie; masz rodzinę, której jesteś potrzebny. Nie należysz do żadnego z państw walczących i na nikim pomsty nie szukasz... Z całej załogi naszej ja tylko zostaję na pokładzie. Wy wszyscy jedziecie. Ja mam pewne racje, dla których chcę życie narażać; ale nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za wciąganie was do tej gry ostatniej.
Toni zrozumiał, że nie sposób już było dłużej nalegać. W oczach stanęły mu łzy... Więc istotnie już za parę godzin rozstać się mają na zawsze!... I już nigdy nie ujrzy ani Ulisesa ani jego statku, z którym przecież i gdzie przecież spędził najmilsze chwile w życiu? Ulises, nie chcąc dopuścić do roztkliwień, pragnął zakończyć jaknajprędzej rozmowę.
— Jutro wczesnom ranem — rzekł — zwołasz wszystkich ludzi z załogi. Dla każdego z nich miej gotowy rachunek. Jako gratyfikację każdy otrzymać ma należność za rok zgóry. Chcę, by nie wspominali źle o kapitanie Ferragucie.
Zastępca, rządząc się właściwem mu uczuciem surowej oszczędności, jak zawsze zresztą, gdy chodziło o sprawy statku, chciał zaprotestować przeciw tej hojności; ale kapitan uciął krótko.
— Mam wbród pieniędzy! — powtórzył znów niemal ze skargą w głosie. — Więcej mam, niż potrzeba... Mogę robić głupstwa, jeśli mi się tak podoba.
Wreszcie po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na Toniego.
— Co do ciebie zaś, — ciągnął — myślałem, cobyś powinien zrobić... Weź to.
Podał mu zapieczętowaną kopertę; młodszy oficer machinalnie chciał ją odpieczętować.
— Nie, teraz jej nie otwieraj. Gdy już będziesz w Hiszpanji, zapoznasz się z jej zawartością. Mieści ona w sobie całą przyszłość twych bliskich.
Toni ze zdumieniem przypatrywać się począł leciutkiemu zwitkowi papieru, trzymanemu w ręku.
— Znam cię aż nazbyt dobrze, — ciągnął tymczasem Ferragut. — Gdybyś wiedział, ile tam jest, zacząłbyś protestować. Dla mnie jest to drobnostka; tobie wydałoby się to zbyt wielką kwotą... Nie otwieraj więc tej koperty, zanim nie przyjedziesz tam, w nasze strony. Jest w niej adres banku, gdzie się masz zgłosić po odbiór. Clhcę, byś był najbogatszy z całej wsi; chcę, by dzieci twe wspominały, gdy już umrę, kapitana Ferraguta.
Posłyszawszy o tej możliwości, Toni chciał zaprotestować gestem; potem zaczął trzeć oczy rękoma, jakgdyby go swędzić miały nie do zniesienia.
Ulises zaś w dalszym ciągu wydawał polecenia. Gdy kupował „Mare Nostrum“, sprzedał był dość lekkomyślnie dom dziadów i winnice tam, nad brzegami Mariny, wszystko słowem, co miał po stryju Trytonie. Pragnął teraz, by Toni odkupił to wszystko i osiadł w starej siedzibie Ferragutów.
— Masz dość pieniędzy, więcej nawet, niż na to potrzeba. Nie mam dzieci i szczęśliwy będę, jeśli twoi zamieszkają w tym domu, który niegdyś był moim... Może, gdy się zastarzeję (jeśli mnie przedtem nie zabija), przyjadę do was na całe lato. No, Toni, głowa do góry!... Popłyniemy razem na ryby, jak niegdyś — niegdyś ze stryjem doktorem.
Ale optymizm ów nie budził echa w młodszym oficerze. Łzy mu stanęły w oczach. Klął przez zęby rychłe już rozstanie... Nie widywać się już zupełnie, skoro się tyle lat przeżyło jak dwaj bracia!... Chryste!...
Kapitan bał się, że się z nim razem popłacze; kazał więc Toniemu iść i przygotować obrachunki dla załogi.
W, godzinę potem zastępca wrócił do salonu z odpieczętowaną kopertą w ręku. Nie mógł się oprzeć chęci zapoznania się z tajemnicą, bał się, że podarek Ferraguta zbyt będzie hojny.
— Nie mogę tego przyjąć! — rzekł, podając czek Ferragutowi. — To byłoby z twojej strony szaleństwem!...
Z przestrachem niemal odczytał kwotę, wypisaną na przekazie bankowym cyframi naprzód, potem słownie: dwieście pięćdziesiąt tysięcy peset!... Pięćdziesiąt tysięcy duros!
— To nie może być dla mnie! — rzekł wreszcie. — Ja na to nie zasłużyłem!... Cóźbym robił z tylu pieniędzmi?
Kapitan udał, że go nieposłuszeństwo rozgniewało.
— Schowaj ten papier, głupcze!... Wiedziałem doskonale, że będziesz robił ceremonje!... To dla dzieci twoich i żebyś sam mógł wypocząć! Dość tego, bo się pogniewam.
Poczem, pragnąc ostatecznie rozproszyć skrupuły Toniego, zmienił ton i dodał ze smutkiem w głosie:
— Nie mam spadkobierców, mój drogi. Nie wiem, co robić z tem niepotrzebnem bogactwem.
I raz jeszcze powtórzył skargę na swój los.
— Mam wbród pieniędzy!...
Gdy nazajutrz Toni w swej kajucie wypłacał należności majtkom, zdumionym hojnością gratyfikacyj, wuj Caragol wszedł do salonu okrętowego, pragnąc rozmówić się z Ferragutem.
Zdjął swój nieodstępny kapelusz palmowy z nagiej czaszki i wpatrzył się zaczerwienionemi oczyma w kapitana, który, odpowiedziawszy mu skinieniem głowy na ukłon, pisał w dalszym ciągu.
— Co znaczy ten rozkaz, bym za parę godzin opuścił statek?
Przypuszczał. że Toni chce sobie zeń zażartować. Młodszy oficer był dzielnym człowiekiem, ale niedowiarkiem, lubiącym natrząsać się z pobożności Caragola.
Ferragut odłożył pióro i zwrócił się do kucharza. I jemu również jak Toniemu chciał był zapewnić przyszłość.
— Wuju Caragolu, starzejemy się powoli i powinniśmy pomyśleć o wypoczynku... Dam wam pewien papier; schowacie go, jakby to był obrazek święty; a gdy się z nim zgłosicie do jednego z banków w Walencji, wypłacą wam tam dziesięć tysięcy duros. Wiecie, co to jest dziesięć tysięcy duros?
I, starając się stanąć na poziomie umysłowym tego naiwnego starca, zaczął mu kreślić plany przyszłego życia. Z kwotą ową w ręku mógłby założyć jakiś skromny interesik w porcie walenckim; otworzyć restaurację, jakaby wnet zasłynęła na całe miasto dzięki wybornym daniom z ryżu. Bratańcy jego — rybacy — przyjęliby go po królewsku. Mógłby też zostać współwłaścicielem paru łodzi rybackich. Czeka go tam niewątpliwie spokojna, czcigodna starość: zazdrościć mu jej będą dawni kompanowie! Będzie wstawał o dziesiątej zrana, będzie sobie chodził do kawiarni, będzie brał udział wraz z zamożniejszymi parafjanami w uroczystościach religijnych w Grao i w Cabańalu, w procesjach stawać będzie na miejscu honorowem...
Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by temu, co mówił Ferragut, wuj Caragol nie potakiwał z całym szacunkiem: „Tak jest, panie kapitanie!“ Tym razem jednak po raz pierwszy w życiu słów Ferraguta nie potwierdził nawet skinieniem głowy, ani mu się twarz nie rozpromieniła w szerokim uśmiechu. Blady był i chmurny. Pokręcił energicznie okrągłą głową i rzekł krótko.
— Nie, panie kapitanie!
Poczem widząc zdziwienie w oczach Ułisesa, uważał za stosowne dodać jeszcze:
— Cóżbym ja robił na lądzie? Nikt mnie tam nie wygląda. Niema ani spraw, ani rodziny, coby, mnie mogły obchodzić.
Ferragutowi zabrzmiało to jakby echem jego własnych myśli. I on też nie miał co robić na lądzie.
— Kpię sobie z mych bratańców, — ciągnął wuj Caragol. — Nie mam ochoty ich wzbogacać. Wole zostać tu, gdzie jestem biedny ale szczęśliwy. Niech sobie inni idą! Niech sobie idzie Toni! Ale ja zostaję... muszę zostać! Gdy kapitan sobie stąd pójdzie, to wtedy pójdzie sobie stąd wuj Caragol.
Ulises mówić począł o istotnych niebezpieczeństwach. na jakie narażać się będzie „Marę Nostrum“. Trzeba będzie może walczyć... Statek może zostać storpedowany.
Ale starzec z pogardą słuchał o owych niebezpieczeństwach. Pewien był, że ze wszystkich przygód „Mare Nostrum“ wyjdzie bez szwanku. Czyż bo Chrystus z Grao nie miał go w swej opiece?
Ferragut, uśmiechnąwszy się, użył wreszcie ostatniego argumentu. Cała załoga składać się będzie z Francuzów! jakżeż się kucharz z nimi będzie porozumiewał? Nie znał przecie ich języka.
— Znam go gruntownie! — odrzekł stary z godnością.
We wszystkich portach świata rozumiano go wybornie. Mówił bowiem, jeśli chodzi o ścisłość, nie samemi tylko słowami, lecz oczyma, rękoma, całą wyrazistością gestów temperamentowego południowca.
Ferragut wreszcie ustąpił. Starzec ten był bowiem dlań wspomnieniem z przeszłości. Miło mu będzie czasem zajrzeć do kuchni i pogawędzić z nim o owych dawnych czasach, gdy się ujrzeli po raz pierwszy.
Caragol wyszedł, rad, że mu się powiodło.
— A co do owych Francuzów, — rzekł jeszcze na odchodnem. — już ja ich biorę na siebie. To muszą być dzielni ludzie... Zobaczymy, co powiedzą o moich potrawach z ryżu.
W ciągu tygodnia zmieniła się załoga okrętu. Dawni majtkowie „Mare Nostrum“ porozjeżdżali się grupami. Toni wyjechał jeden z ostatnich, ale Ulises nie chciał się z nim widywać, obawiając się zbytecznych roztkliwień. Mieli do siebie pisywać.
Nową załogę traktował kucharz z pełną sympatji ciekawością. Oficerom kłaniał się uprzejmie, żałując, że nie zna ich języka i że nie może wdawać się z nimi w przyjazne pogawędki, jak sobie na to pozwalał z Forragutem.
Byli to dwaj kapitanowi«1 dalekich żeglug, którzy teraz po mobilizacji zostali porucznikami marynarki wojennej. Pierwszego dnia przyszli na pokład w mundurach, wkrótce jednak przebrali się po cywilnemu, by wyglądać znów na zwykłych oficerów floty handlowej na statku neutralnym. Obaj słyszeli wiele o poprzednich żeglugach Ferraguta i o jego usługach na rzecz sprzymierzonych: żywili też dlań szczerą sympatję.
Śród pięćdziesięciu marynarzy, jacy objęli w posiadanie machiny i maszty statku. Caragol zdobył sobie podobne uznanie. Przybyli w mundurach piechoty morskiej z wielkiemi niebieskiemi kołnierzami i w beretach z czerwonym pomponem. Niektórzy z pośród nich mieli na piersiach medale wojskowe lub krzyże wojenne. Z worków płóciennych, które im służyły zamiast waliz, powyjmowali odzież z czasów pokojowych, odzież, jaką nosili poprzednio na statkach ciężarowych, na żaglowcach, pływających do Nowej Ziemi, lub poprostu na kutrach, używanych do przybrzeżnego połowu ryb.
O pewnych godzinach wszyscy gromadzili się w kuchni, słuchając opowieści starego. Niektórzy umieli po hiszpańsku z czasów żeglug na brygach z Saint-Malo lub z Saint-Nazaire do Argentyny, do Chile lub do Peru. Ci zaś, którzy nie rozumieli słów kucharza, odgadywali mniej-więcej ich znaczenie dzięki jego mimice. Śmieli się wszyscy, wydawał się im bowiem zabawnym i zajmującym: a wesołość powszechna rosła jeszcze dzięki obfitości napoi, jakie Caragol przy ufnej a nieskąpej gospodarce Ferraguta nagromadził był za poprzednich wypraw.

Parowiec przepłynął był z portu handlowego do wojennego. Tam robotnicy z arsenału poczęli ustawiać na tylnym pomoście działo szybkostrzelne, a jednocześnie elektrotechnicy montowali aparat telegrafu bez drutu. Nikomu z obcych poza załogą „Mare Nostrum“ nie wolno było znajdować się na pokładzie.
Rankiem pewnego dnia kapitan pisał coś u siebie w kajucie, gdy wszedł Caragol. Wracał właśnie z targu, gdzie uskuteczniał jakieś zakupy. Przechodząc ulicą Sjamską, jedną z najruchliwszych w Breście. tam, gdzie były wszystkie kawiarnie, teatry i kinematografy, spotkał był kogoś.
— Spotkałem kogoś! — powtórzył z tajemniczym uśmiechem. — Niech pan zgadnie kogo, panie kapitanie.
Ferragut wzruszył ramionami. Widząc, że kapitan obojętnie przyjmuje tę wiadomość, stary nie robił dłużej tajemnicy.
— Tę panią! — rzucił. — Ową śliczną pachnącą panią, co przychodziła do pana!... Tę z Neapolu... Z Marsylji...
Kapitan pobladł ze zdziwienia naprzód a potem z wściekłości. Freya tu, w Breście!... Więc aż tu rozsnuwała swe pajęczyny szpiegowskie?
Caragol tymczasem opowiadał w dalszym ciągu. Wracał właśnie na statek, gdy się spotkali, poznała go sama i pozdrowiła uprzejmie.
— Kazała się panu kłaniać, panie kapitanie. Wie, że nikomu obcemu nie wolno wejść na statek. Powiedziała też, że usiłowała pana zobaczyć.
Poszukał czegoś w kieszeniach i wydobył zmięty kawałek papieru; kartę, oddarta od jakiegoś starego listu.
— Dała mi ten papier, na którym napisała parę słów ołówkiem na ulicy. Zobaczy pan co tam mówi. Ja nie obciąłem patrzeć.
Ferragut, ledwie wziąwszy papier do ręki, poznał pismo Frei; wydało mu się tylko, że pisząc była bardziej zdenerwowana i bardziej wzruszona, niż zwykle. Były tam tylko cztery słowa: „Żegnaj! Śmierć mnie czeka!“
— Kłamstwo! Wiecznie kłamstwo! — rzekł sobie w duchu Ulises i podarł papier.\
W ciągu całego przedpołudnia był potem chmurny i o czemś zamyślony. Obowiązkiem jego było zapobiec owym machinacjom szpiegini. Skoro ona tu była, wszystkim okrętom, stojącym w porcie na kotwicy, groziło niebezpieczeństwo. Nawet „Mare Nostrum“ może się narazić na atak nieprzyjacielski, gdy tylko wypłynie z Brestu.
Nie mogąc jednak się zdecydować na zadenuncjowanie swej dawnej kochanki, Ferragut postanowił sam ją obserwować i popołudniu zeszedł na ląd.
Przebiegł wszystkie restauracje i miejsca zabaw dzienne i nocne, dowiadywał się we wszystkich hotelach, zwiedzał wynajętym umyślnie powozem wszystkie najbardziej malownicze punkty okoliczne. W ciągu czterech dni przeprowadzał zaciekłe poszukiwania bez żadnego zresztą wyniku.
Zaczął się wkońcu zastanawiać, czy Caragol istotnie spotkał był Freyę. Może zaprószył głowę, wracając na statek i cała historia przywidziała mu się poprostu. Ale przecież wręczył mu kartkę z jej pismem.
Zasypał Caragola pytaniami i ostatecznie wyświetlił sprawę.
— Była na wyjezdnem. Może tego dnia właśnie wyjechała istotnie... Spotkaliśmy się przecież tylko przypadkiem.
Musiał więc zaniechać poszukiwań. Tymczasem przeróbka statku została zakończona. W ładowniach pod pokładem był już ładunek pocisków, jaki powieźć miano na Bliski Wschód. Nadszedł wreszcie rozkaz wyjazdu. Pewnego szarego dżdżystego rana „Marę Nostrum“ wypłynęło z portu wojennego w Breście, minęło ponurą „zatokę Topielców“ cmentarz statków żaglowych, i podążyło na południe ku cieśninie Gibraltarskiej.
Ferragut dumny był teraz naprawdę ze swego statku. Nie był już, jak poprzednio, niewolnikiem losu: szczęście nie miało mu już być jedyną tylko ucieczka. Stacje telegrafu bez drutu strażowały zań wzdłuż brzegów, udzielały mu wskazówek co do kierunku, jaki ma obierać, by się wystrzegać wroga. Aparaty stukotały w odległych rozmowach. Wreszcie na tyle statku było działo pod pokrowcem z ceraty.
Ziściły się nieomal dawne marzenia Ulisesa, gdy jako dziecko jeszcze zaczytywał się w historjach korsarskich i powieściach o morskich przygodach. Miał już się prawo zwać, jak średniowieczni żeglarze, „kapitanem morza i wojny“. Gdyby się tak pojawił jakiś okręt podwodny, to natrze nań dziobem: gdyby go zaś statek nieprzyjacielski miał ścigać, to zdoła odpowiedzieć mu działowemi strzałami.
Z natury żądny przygód, teraz pragnął takiego spotkania. Już raz w życiu ominęła go sposobność stoczenia bitwy morskiej. Chciał się przytem przekonać, jak zachowa się jego nowa załoga, owi małomówni, skromni marynarze, którzy już walczyli na lądzie i zaglądali już śmierci w oczy.
Marzenie się wkrótce ziściło. Na wysokości Lizbony, zrana, gdy właśnie kładł się spać, (zeszedł do kajuty na chwilę przedtem po nocy, spędzonej na pokładzie), zbudziły go krzyki i odgłos kroków.
Okręt podwodny wynurzył się o jakieś tysiąc pięćset metrów i całą parą pędził wprost na „Mare Nostrum“ w obawie zapewne, że parowiec zechce mu się wymknąć. Chcąc zmusić przytem statek handlowy do zatrzymania się, łupnął weń dwoma pociskami, które wpadły opodal w wodę.
Parowiec zwolnił biegu, ale tylko poto, by przybrać dogodniejsze dla się stanowisko, z którego mógłby zażyć działa, umieszczonego na tyle. Po pierwszych zaraz strzałach okręt podwodny się odsunął, zdziwiony niewątpliwie tą niespodziewaną odpowiedzią.
Bój trwał około pół godziny; z obu stron padał strzał za strzałem. Ferragut stał w pobliżu działa, podziwiając zimną krew obsługi. Jeden z kanonjerów miał nieustannie pocisk na ręku, gotów go podać niezwłocznie towarzyszowi broni, który coraz chwytał go szybko i pchał w dymiącą paszczę działa. Celowniczy skupił się cały we wzroku i, pochylony nad działem, przesuwał coraz linję celu, wyszukując słabszych punktów w owym szarym, podługowatym kadłubie, co jak wieloryb ledwie się wynurzał z pod wody.
Nagle grad rozprysków spadł na przód statku. Pocisk nieprzyjacielski wyrżnął w pokład, mianowicie w strop nad kuchnią i przednim kasztelem. Caragol, stojący we drzwiach swego przybytku, podniósł obie ręce do kapelusza. Gdy się rozwiała żółta chmura dymu, dojrzano go, jak stał, macając się rękoma po obnażonej, skrwawionej głowie.
— To nic, — rzekł — szczapka drzewa zadrasnęła mię tylko do krwi. Ognia! Ognia!...
Wrzeszcza! prawie, tak go roznamiętniła kanonada. Upił się jakby zapachem prochu, suchym stukotem wystrzałów. Skakał w górę i klaskał w ręce z zapałem żołnierza starożytności, wykonywującego taniec wojenny.
Kanonjerzy na tyle pracowali ze zdwojoną energją, pocisk za pociskiem padał w coraz krótszych odstępach.
— Dostał! dostał!... — zaczął nagle wołać Caragol.
Z całej załogi on jeden właśnie nie był zdolny ocenie wyników strzału. Z trudem jedynie dostrzegał sylwetę okrętu podwodnego. A przecież wrzeszczał w dalszym ciągu z płomienną wiarą:
— Dostał!... Wiwat! Wiwat!
I najdziwniejszą było rzeczą, że nieprzyjaciel istotnie znikł nagle z powierzchni morza. Kanonjerzy posłali jeszcze kilka pocisków na peryskop. Wnet potem na miejscu, gdzie był statek, pojawiła się jakby biała, lśniąca tafla.
Parowiec skierował się ku owej olbrzymiej plamie oleju, mieniącej się w falowaniu tęczowemi lśnieniami.
Marynarze poczęli wznosić entuzjastyczne okrzyki. Pewni byli, że zdołali zatopić okręt podwodny. Oficerowie nie zapatrywali się tak optymistycznie. „Kto to wie?“ Nie widzieli, by się jednym z krańców uniósł ku górze pionowo przed zatonięciem. Może. został tylko zlekka uszkodzony, co go zmusiło do zaniechania walki.
Ferragut rad był ze spotkania. Nie był i on pewien, by okręt miał zatonąć, ale nawet gdyby zdołał był dopłynąć do portu aprowidującego. będzie wiedział na przyszłość, on i inne statki podwodne, że „Mare Nostrum“ umie stanąć w swojej obronie.
Dalsza droga minęła bez szczególniejszych wydarzeń. Stacje telegrafu bez drutu przesyłały parowcowi swe cenne wskazówki. Gibraltar zalecił mu przemknąć się tuż przy brzegu Afryki: Malta i Bizerta powiadomiły go, że może iść spokojnie naprzód, bo cieśnina pomiędzy Tunisem a Sycylią wolna była od nieprzyjaciół. Z odległego Egiptu wreszcie otrzymał wieści uspokajające w trakcie przesuwania się pomiędzy wyspami Archipelagu greckiego.
W drodze powrotnej „Mare Nostrum“ zawinęło po ładunek do Marsylji.
Gdy statek stał w porcie, Ferragut nie potrzebował się oń troszczyć; z władzami morskiemi porozumiewali się oficerowie Francuzi. Na morzu za to obejmował rządy i umiał zjednać sobie posłuch całej załogi.
Jak poprzednim razem chodził wiele po mieście, spędzając wczesne godziny popołudnia na tarasach kawiarnianych na Cannebiere.
Spotykał tam często pewnego byłego kapitana, obecnie kupca marsylskiego, z którym długie chwile spędzał na pogawędce. Pewnego dnia Ferragut rzucił przelotnie okiem na dziennik paryski, jaki towarzysz jego trzymał w ręku.
Uwagę jego zwróciło pewne nazwisko w nagłówku nad krótkim artykulikiem. Zbladł nagle z wrażenia, coś mu się ścisnęło w piersi. Powoli przesylabizował raz jeszcze owo nazwisko, bojąc się, czy się nie przywidział. Ale trudno było wątpić: wydrukowane było wyraźnie Freya Talberg.
Poprosił o dziennik, wziął go do rąk i, udając lekkie zaciekawienie, zapytał:
— Co tam mówią o wojnie!
Poczem, gdv były marynarz opowiadał mu najnowsze wiadomości, przeczytał z zapartym « tchem artykulik.
Nie rozumiał dobrze, o co chodzi. Nie znał wydarzeń, o jakich dziennik ów napomykał, wskutek czego też treść wydała mu się zagadkowa. Napadano na rząd za niewykonanie dotychczas wyroku, jakim skazana została głośna Freya Talberg. Wreszcie dziennikarz podkreślał, że zapewne uroda i elegancja zbrodniarki odegrała w tem pewną rolę.
Ferragut usiłował zdobyć się na najzupełniej obojętny wyraz twarzy.
— Kto to taki, owa kobieta? — zapytał, wskazując nagłówek artykuliku.
Towarzysz się chwilę namyślał. Tyle bo się działo coraz od początku wojny!
— Ta „Szwabka“, szpieg, skazana na śmierć. Zdaje się, że pracowała dość długo tu i w innych portach. Zawiadamiała niemieckie okręty podwodne o wypływających na morze naszych statkach. Wracała właśnie z Brestu, przed dwoma miesiącami, gdy ją zaaresztowano w Paryżu.
Opowiadał, nie przywiązując do tego jakiejś szczególniejszej wagi. Toć tyle było szpiegów!... Dzienniki zamieszczały bardzo często wiadomości o wykonaniu wyroków śmierci: dwa krótkie wiersze, jakgdyby to były najzwyklejsze rzeczy.

— O owej Frei Talberg mówiono bardzo wiele, — ciągnął. — Zdaje się, że to jest jakaś szykowna osoba, coś jakby postać z powieści. Użalano się często, że dotąd jeszcze nie została stracona... Smutna to rzecz tracić kobietę, zwłaszcza ładną kobietę!... Ale, jak w danym wypadku, trzeba... Przypuszczam, że ją rozstrzelają lada dzień.

AMFITRYTE! AMFITRYTE!

I znów „Mare Nostrum“ popłynęło z Marsylji do Salonik.
Przed wyjazdem Ferragut próżno poszukiwał w dziennikach paryskich nowych wiadomości o Frei. W ciągu dni następnych tyle innych wydarzeń zwracało na się ruchliwa, zawsze uwagę publiczności, że o szpiegini narazie zapomniano.
Po przybyciu do Salonik Ferragut zaczął się dyskretnie dopytywać znajomych swych, wojskowych i marynarzy, napotykanych w kawiarniach portowych. Prawie wszyscy słyszeli o Frei Talberg. Najczęściej opowiadano mu z całą obojętnością.
— Wiem, wiem... Artystka, co została szpiegiem... Podobno wcale szykowna kobieta. Zdaje się, że ją rozstrzelano. Nie jestem pewien, ale zdaje się, że chyba tak.
Tyle było zresztą spraw o wiele ważniejszych. Cóż z tego, że była szpiegiem! Szpiegów niemieckich napotykało się wszędzie. Tylu ludzi trzeba było rozstrzeliwać.
I gdy w dwa miesiące potem Ferragut wrócił znów do Marsylji, nie wiedział, czy dawna jego kochanka żyła jeszcze, czy też już została stracona.
Pewnego popołudnia, spotkawszy w kawiarni znajomego swego byłego kapitana, znów naprowadził rozmowę na sprawę, tak mu leżącą na sercu.
— A cóż się stało z ową Freyą Talberg, którą się tak interesowały dzienniki przed mym wyjazdem do Salonik.
Marsylczyk usiłował sobie przypomnieć.
— A, wiem, wiem. Ta szpiegini szwabska! — rzekł po dłuższej chwili. — Rozstrzelano ją przed paru tygodniami. W dziennikach nie wiele było o jej śmierci. Parę wierszy. Zresztą o tych ludziach nie warto wiele mówić.
Istotnie nie powiedział nie więcej i przeszedł do czegoś innego. Wszyscy zresztą ze wstrętem wspominali o tej kobiecie-szpiegu. Pod wpływem otoczenia Ferragut zaczął dzielić też te poglądy. Ale jak zawsze w chwilach przełomowych życia w myślach jego zarysowało się pewne rozdwojenie. Pogardzał Freyą na wspomnienie o jej zbrodniach. A jednocześnie stawał mu przed oczyma obraz czarującej kochanki, która urokiem swym umiała go zatrzymać tak długo w starym pałacu neapolitańskim.
— Nie powinienem o niej więcej myśleć, — rzekł sobie stanowczo.
Próżne postanowienie! Myśl biegła wciąż ku zmarłej.
Tegoż samego popołudnia, wkrótce po owej rozmowie w kawiarni na Cannebiere, poszedł na pocztę po pisma, jakie kazał sobie przesyłać do Marsylji. Wręczono mu pakiet znacznej objętości: dzienniki, listy; te znał tak, iż dość mu było rzucić okiem na kopertę, by wiedzieć, co zawierają. Było tam parę słów od żony; trzy obszerne listy od Toniego, cały szereg pism od barcelońskich domów bankowych.
Ferragut dokonał owego powierzchownego przeglądu poczty u podjazdu gmachu pocztowego. Było tam to samo co zawsze po każdej dłuższej żegludze. Miał już zamiar porozmieszczać to wszystko po kieszeniach, gdy nagle zwrócił uwagę na jakąś grubą kopertę, której początkowo nie spostrzegł. Na kopercie był stempel paryski. Pismo było nieznane. Zaciekawiony, otworzył ją niezwłocznie. Wyglądało to na zwitek rękopisów. Ulises spojrzał na nagłówek. List pochodził od jednego z adwokatów paryskich, głośnego obrońcy, którego nazwisko Ferragut spotykał był niejednokrotnie w dziennikach.
Zaczął niezwłocznie odczytywać pierwszą kartkę, zaciekawiony w jakiej sprawie pisał doń ów wybitny mecenas. Ledwie jednak przeczytał parę pierwszych wierszy, gdy przerwał dalszą lekturę. Napotkał tam nazwisko Frei Talberg. Adwokat ten był jej obrońcą przed sądem wojennym. Ferragut, opanowawszy niecierpliwość, schował cały plik do kieszeni. Na zaznajomienie się z treścią trzeba mu było ciszy i samotności: tak czyni zawsze zapamiętały czytelnik po nabyciu ciekawego romansu. Ów zwitek papieru zawierał jedną z bardziej przejmujących opowieści...
Poszedł ku statkowi; droga wydała mu się dłuższą niż zwykle. Chciał był jaknajprędzej znaleźć się w kajucie, sam zupełnie nie wystawiony na ciekawość obcych... Freya nie istniała już.. Świat ją odrzucił jak zbrodniarkę, dwakroć skazaną, skoro ludzie rugowali ją nawet ze swej pamięci. Za kilka chwil Ferragut wskrzesi ją w swym pływającym domu, gdzie po dwakroć była u niego w gościnie. Będzie mógł się dowiedzieć, jakie były ostatnie godziny jej życia, taką dotychczas osłonięte tajemnicą; wkroczy poza zasłonę milczenia, jaką sędziowie rzucili na jej śmierć.
Z bijącem sercem zasiadł za stołem i uporządkował kartki listu. Było tam zgórą dwanaście arkuszy, zapisanych po obu stronach, a nadto rozmaite wycinki z dzienników. Na jednym z nich spostrzegł fotografję Frei. Nie poznałby jej nawet, gdyby nie był przeczytał podpisu u spodu kliszy: kobieta owa była zupełnie niepodobna do Frei! Znalazł tam również podobiznę jej obrońcy. Wybitny adwokat był mężczyzną o dystyngowanym wyglądzie. starszym już, z siwemu włosami ale o wejrzeniu jeszcze młodem.
Po przeczytaniu pierwszych paru wierszy Ferragut zdał sobie sprawę, że mistrz nie mógł mówić ani pisać, nie robiąc literatury. List jego był sprawozdaniem w tonie umiarkowanym i poprawnym, przyczem wzruszenie, choćby nawet najżywsze, zostało jak najstaranniej utrzymane na wodzy, by nie popsuło wypadkiem majestatycznej formy stylu.
Autor listu wyjaśniał na wstępie, jak z obowiązku zawodowego zdecydował się bronić szpiega. Trzeba było adwokata: Freya była cudzoziemką; opinja publiczna pod wpływem pełnych przesady opisów gazetowych jej urody i klejnotów była nastrojona niezmiernie wrogo i domagała się kary niezwłocznej. Nikt nie chciał bronić oskarżonej i dlatego to właśnie on, nie obawiając się niepopularności, podjął się tego zadania. W owej bezinteresownej decyzji Ferragut dopatrywał się galanterji człowieka starszego już, acz jeszcze pożądającego czegoś od życia, na którego uroda Frei wywarta zapewne duże wrażenie. Proces był przytem niewątpliwie wydarzeniem dnia w Paryżu, które mogło przydać obrońcy romantycznego rozgłosu.
Po paru dalszych ustępach marynarz zdał sobie sprawę, że mecenas istotnie był pod urokiem Frei. Aż do ostatniej chwili więc owa kobieta wywierała wciąż jeszcze potężne wrażenie na mężczyzn. Wiara w sukces zawodowy, jaką początkowo żywił adwokat, rozwiała się niebawem. Obrona Frei była niemożliwością. Gdy ją zapytywano o przeszłość, zalewała się łzami albo też siedziała nieruchoma, milcząca, z oczyma utkwionemi w przestrzeń, jakgdyby to rozstrzygać się miały losy kogoś innego. Sędziowie wojskowi nie oglądali się na jej zeznania: znali szczegółowo jej życie w czasie wojny i w ciągu ostatnich lat przedwojennych. Funkcjonarjaszom policji, wysłanym zagranicę nie zdarzało się nigdy dotychczas pracować tak sprawnie i z takiem powodzeniem. Jakieś wyjątkowe szczęście, tajemnicze a niezawodne, wiodło ich w poszukiwaniach. Władze powiadomione były o wszystkich czynach Frei. Zdobyto wszelkie dane co do jej osoby jako tajnej agentki; wiedziano numer, jakim oznaczona była w biurze centralnem w Berlinie; znano kwoty, jakie otrzymywała, informacje, jakie przesyłała w ciągu ostatnich miesięcy. Dokumenty pisane jej ręką, stwierdzające niezbicie jej winę, znajdowały się nagle w aktach, przyczem nikt nie był w stanie stwierdzić, przez kogo zostały przysłane.
Za każdym razem gdy sędzia śledczy pokazywał jej jeden z owych dowodów, Freya z rozpaczą spoglądała na swego obrońcę:
— To oni, — wołała z jękiem. — oni pragną mej śmierci.
Obrońca był tego samego zdania. Policja do wiedziała się o pobycie Frei we Francji dzięki listowi, jaki jej zwierzchnicy wysłali do niej z Barcelony. List ów, nieudolnie sfabrykowany, dawał się odcyfrować przy pomocy klucza, oddawna już znanego przeciwwywiadowi francuskiemu. Nie mogło być cienia wątpliwości: jakaś moc tajemnicza usiłowała się pozbyć owej kobiety; wysyłając ją do kraju nieprzyjacielskiego, posłano ją na śmierć niechybną.
Stawiennictwo przed sądem wojennym było bolesne i dramatyczne. Freya, aż dotąd przygnębiona pobytem w więzieniu, rozbudziła się jakby na widok tych kilku poważnych mężczyzn w mundurach. Zachowywała się naprzód jak każda kobieta piękna i skłonna do kokieterji. Wiedziała o swej potędze urody. Owi wojskowi, przeistoczeni teraz w sędziów, przypominali jej mężczyzn, widywanych podczas przyjęć lub na balach w wytwornych hotelach. Czyżby znalazł się na świecie Francuz, coby się oparł urokowi kobiety.
Umiała operować uśmiechem i na pierwsze zadane jej pytania odpowiedziała z pełną wdzięku skromnością, tocząc rzekomo niewinnemi oczyma po oficerach, siedzących za stołem prezydjalnym.
Ale w atmosferze było coś lodowatego i coś wrogiego, coś, co wnet sparaliżowało jej uśmiechy i odjęło całą moc jej słowom i spojrzeniom. Czoła chyliły się pod ciężarem surowych myśli: ludzie ci w danej chwili zdawali się jakby postarzałymi o lat trzydzieści. Mimo jej usiłowania nie widzieli jej taką, jaką była. Zachwyty i pożądania pozostawili za progiem. Freya zrozumiała, że przestała być kobietą: była teraz tylko oskarżoną.
— Oni to zrobili to wszystko! Nadużyli mego zaufania! Chcę zeznać wszystko, co wiem.
Adwokat w swem sprawozdaniu zachował zupełną rezerwę co do przebiegu rozprawy. Tajemnica zawodowa i nakaz patrjotyczny skłoniły go do małomówności. Rozprawa trwała od rana do późnej nocy; Freya zeznała wobec sądu wszystko, o czem wiedziała. Następnie zabrał głos jej obrońca, usiłując usprawiedliwić pewne złagodzenie kary. Wina tej kobiety była oczywiście niewątpliwa, a zło zrządzone bardzo wielkiem. Należałoby jej jednak darować życie wzamian za doniosłe rewelacje, jakie poczyniła. Należałoby też wziąć pod uwagę jej wrodzoną lekkomyślność... a wreszcie zemstę, jaką chcieli wywrzeć na niej wrogowie kraju...
Adwokat czekał wraz z Freyą do późnej nocy na wyrok trybunału. Klientka, zdawało się, żywiła jeszcze nadzieję: znowu stawała się kobietą; rozmawiała z nim zupełnie spokojnie, uśmiechała się do pilnujących ją żandarmów; wynosiła pod niebiosa armję. „Francuzi są rycerscy; nie byliby zdolni do zabicia kobiety....“
Mecenasa nie zdziwiły surowe, prawie smutne twarze oficerów, powracających z narady. Zdawali się być niezadowolonymi z decyzji, choć w wyrazie twarzy malowała się pewność, jaką daje spełnienie obowiązku. Oficer, który miał odczytać wyrok, podniósł głos, usiłując się zdobyć na spokój; „Na śmierć!“ Freya skazana została na rozstrzelanie; motywów nie brakło: informacje, dostarczone nieprzyjacielowi, a które pociągnęły za sobą śmierć tysięcy ludzi; statki storpedowane na mocy wiadomości, jakie dzięki niej posiadano... Tyle rodzin przez nią zostało bez obrońców.
Freya poruszała zlekka głową, słuchając, jak wyliczano jej własne winy; po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak były olbrzymie; przyznawała w duchu, że ta straszliwa kara nie będzie niezasłużoną. Ale jednocześnie ufała w jakieś wspaniałomyślne przebaczenie, w łaskę, płynącą z galanterji męskiej... bo przecież tu o nią chodziło.
Usłyszawszy wyrok, krzyknęła i, blada śmiertelnie, wsparła się na ramieniu adwokata.
— Nie chcę umierać! Nie powinnam umierać! Jestem niewinna!
Krzyczała, że jest bez winy, ale ów rozpaczliwy wybuch instynktu zachowawczego nie stanowił byt żadnego dowodu... Jak ktoś, chwytający, się ostatnich desek zbawienia, chciwie słuchała rad obrońcy. Była jeszcze możność odwołania się do łaski: może prezydent Republiki zechce się ulitować? I podpisała rekurs w nagłym przypływie ufności. Adwokat złożył wizyty niektórym ze swych kolegów, zajmującym podówczas wybitne stanowiska polityczne i uzyskał zwlokę dwumiesięczną w wykonaniu wyroku. Wbiła mu się w mózg chęć uratowania klientki. Całą swoją energję, wszystkie swoje wpływy wyzyskał, by tego dopiąć.
„Zakochany! Zakochany jak i ty!“ — mruknął nad uchem Ferragutowi czyjś szyderczy głos.
Dzienniki zaprotestowały przeciw temu odwlekaniu wyroku. Nazwiskiem Frei Talberg poczęto żonglować jako dowodem słabości rządu. Zwłaszcza kobiety były nieubłagane.
Skazana, jakby zdając sobie sprawę z oburzenia społeczeństwa, poczęła traktować swą śmierć jako rzecz pewną już i rychłą. Opuszczało ją zwolna przywiązanie do życia, pod którego wpływem z początku uciekała się do kłamstw i do rozpaczliwych wykrętów. Próżno mecenas starał się ją jeszcze natchnąć wiarą w ułaskawienie.
— Niema się co łudzić. Muszę umrzeć. Zasłużyłam na rozstrzelanie. Tylem zrządziła złego. Wstręt mnie ogarnia do siebie samej, gdy myślę o wszystkich tych zbrodniach, jakie wyliczono w wyroku. A przecież są jeszcze i inne, o których sąd nie wiedział. Samotność dopiero otwarła mi oczy, dopiero teraz widzę się taką, jaką byłam. Co za hańba! Powinnam zejść z tego świata. T zresztą cóżbym ja tu jeszcze robiła!
„Wówczas to, panie kapitanie, — ciągnął adwokat, — zaczęła mówić mi o panu, o okolicznościach, w jakich państwo się poznali, o krzywdzie, jaką panu wbrew swojej woli wyrządziłaś Przekonawszy się o bezskuteczności swych zabiegów, mecenas wyjednał ostatnią łaskę. Freya pragnęła, aby asystował podczas wykonania wyroku: obecność jego miała jej dodać zimnej krwi. Członkowie rządu więc przyrzekli swemu dawnemu koledze, iż zezwolą mu na obecność w chwili stracenia.
Pewnej nocy około trzeciej nad ranem zbudzili adwokata z głębokiego snu wysłańcy z prefektury policji. Egzekucja miała się odbyć o świcie: decyzję powzięto w ostatniej chwili, by dzienniki dowiedziały się dopiero po fakcie.
Adwokat wsiadł wraz z towarzyszami do samochodu i poprzez milczący, cmentarny Paryż pojechał do więzienia Saint-Lazare. Latarnie uliczne o szkłach, zamalowanych na niebiesko, rzucały mdławe światła w zasnute mrokiem ulice. W więzieniu czekali już inni funkcjonarjusze policji i kilkunastu oficerów, reprezentujących wojskowy korpus sadowy. Skazana spała w swej celi, nie wiedząc, co ją czeka za chwilę.
Ci, którym polecono ją zbudzić, poszli gęsiego poprzez korytarze więzienne. Chmurni, jakby niezdecydowani, popychali się wzajem nerwowemi ruchami. Otworzono drzwi. W świetle lampki nocnej ujrzano Freyę: spała. Otwarłszy oczy i ujrzawszy się otoczoną przez tylu mężczyzn, przeraziła się śmiertelnie.
— Spokoju, Freyo, — rzekł dyrektor więzienia. — Rekurs został odrzucony.
— Odwagi, moja córko! — rzekł spowiednik.
Przerażenie Frei trwało zaledwie parę chwil. Straszliwe przebudzenie zaskoczyło ją niespodziewanie. Wnet jednak opanowała się; spokój odmalował się na jej twarzy.
— Trzeba umrzeć? — spytała. — Nadszedł czas? A więc, niech-że mnie rozstrzelają. Jestem gotowa.
Kilku mężczyzn odwróciło twarze, by nie patrzeć na nią.
Musiała wstać z łóżka wobec dwóch dozorców więziennych. Obawiano się, by nie chciała popełnić samobójstwa. Poprosiła więc adwokata, by został w celi; miało to jej złagodzić uczucie zażenowania, ogarniające ją na myśl, że się musi ubierać wobec dwóch nieznanych mężczyzn.
Odczytując ten ustęp, Ferragut odgadł boleść i zachwyt mecenasa. Obrońca widział Freye napół nagą, czeszącą się po raz ostatni.
„Co za czarująca kobieta! I tak piękna! Urodziła się do miłości i zbytku, a umrzeć musi podarta przez kule, jak hartowny żołnierz“.
Adwokat oczarowany był kokieterją Frei w ostatnich godzinach jej życia. Umrzeć chciała, jak żyła, przystrojona we wszystko, co miała najlepszego. W przeczuciu też zbliżającej się chwili stracenia sprowadziła na kilka dni przedtem kosztowności swe i stroje, jakie miała na sobie w chwili aresztowania do powrocie z Brestu.
Obrońca opisywał, że była ubrana w suknię jedwabną koloru szaro-perłowego. pończoszki i pantofelki barwy chrabąszczowej i płaszcz obszyty futrem; główkę okrywał wielki kapelusz z piórami. Miała pozatem naszyjnik z pereł, w liazach szmaragdowe kolczyki, na palcach wszystkie swe brylanty.
Chciała się przejrzeć jak w lustrze w szybach więziennego okna, na którem czerniła się jeszcze noc — usta jej rozchyliły się w smutnym uśmiechu.
— Umieram jak żołnierz! w mundurze! — rzekła do adwokata.
Do kancelarji więziennej, zalanej olśniewającem sztucznem światłem weszła, błyskając klejnotami, w pióropuszu swego kapelusza, z całą swobodą wielkiej pani; otaczali ją mężczyźni, przybrani w odzież czarną i błękitną. Lekki zapach perfum, wspomnienie minionych czasów szczęścia, dolatywał jeszcze od jej sukni.
Dwie zakonnice, jakie jej towarzyszyły w ciągu ostatnich dni. wydawały się bardziej wzruszone niż ona sama. Usiłowały ją uspakajać, a im samym drgały od cisnących się do oczu łez powieki. Nie mniej wzruszony był spowiednik.
Na tydzień przedtem Freya długo się namyślała, czy przyjąć ma pastora protestanckiego czy katolickiego księdza? W ciągłej włóczędze po kuli ziemskiej nie miała czasu na wybór wyznania. Wreszcie zdecydowała się przyjąć księdza katolickiego, który się jej wydał prostszym i łatwiejszym w stosunku...
Skazanej odczytano wyrok i odrzucenie rekursu. Następnie polecono jej podpisać papiery.
Pułkownik jakiś rzekł jej wówczas, że przysługuje jej prawo napisania listu do rodziny czy do przyjaciół lub podyktowania ostatniej swej woli.
— Do kogóż mam pisać! — rzekła Freya. — Nie mam nikogo na święcie.
„Wówczas to — ciągnął adwokat — chwyciła za pióro, jakby jej nagle przyszło na myśl jakieś wspomnienie: napisała kilka słów z myślą o panu, panie kapitanie; ostatni jej list był przeznaczony dla pana, ale go nie skończyła, obawiała się. że nie dojdzie rąk pańskich. Zresztą trudno jej było pisać: ręka drżała jej zbytnio ze wzruszenia. Wołała mówić. Prosiła mnie, bym wysłał do pana długi, długi list z opisem ostatnich chwil jej życia; musiałem jej przysiąc, że wykonam to polecenie“.
Od owej chwili mecenas widział wszystko jakby poprzez mgłę. Był niezmiernie wzruszony. Ale w pamięci utkwiły mu ostatnie słowa Frei, wypowiedziane przy wyjściu z więzienia.
— Nie jestem Niemką, — powtórzyła po kilkakroć razy do oficerów. — Nie miejcie mnie panowie za Niemkę.
O śmierć znacznie mniej się troszczyła. Obchodziło ją przedewszystkiem to, by jej nie brano za Niemkę.
Adwokat znalazł się w samochodzie w towarzystwie ludzi niemal sobie nieznanych. Przed nim i poza nim jechały inne samochody. W jednym z nich siedziała Freya z siostrami miłosierdziu i spowiednikiem.
Niebo bledło zlekka, odcinając się od ciemniejszych linij dachów. Mroczne ulice zaczynały się zwolna ożywiać. Robotnicy z rękoma w kieszeniach idący do pracy, kupcy, wracający z hall miejskich, ciągnący niewielkie wózki z zakupami, odwracali się z zaciekawieniem, przyglądając się mknącemu szybko korowodowi samochodów: jakieś wesele o tak wczesnej porze czy może powrót rozweselonego grona z nocnej hulanki! Korowód musiał niejednokrotnie przystawać przed grodzącemi drogę łańcuchami wózków, pełnych jarzyn. Mimo wzruszenie adwokat zdawał sobie sprawę, którędy jechano: plac de la Nation, rogatka, aleja Vincennes... Wreszcie znaleziono się na strzelnicy.
Adwokat wysiadł z samochodu na wielkim terenie zarosłym trawą; stały tam już w szeregach dwie kompanje piechoty. Inne samochody nadjechały na kilka chwil przedtem. Z grupy osób, które już wysiadły, wyszła Freya, zostawiając za sobą siostry miłosierdzia i eskortujących ją, funkcjonariuszy.
W świetle jutrzni, błękitnawem i zimnem, jak błysk stali, rysowały się dwie grupy ludzkie, rozdzielone szerokiem przejściem, w końcu którego widać było słup, wbity w ziemię. Nieco opodal stała para koni, zaprzężona do ciemnego woza, i paru czarno ubranych ludzi.
W chwili pojawienia się Frei padła komenda i ozwały się nagle bębny i trąbki żołnierskiej orkiestry. Szczęk suchy karabinów: to żołnierze sprezentowali broń. Posłyszano pieśń chwały, witająca zazwyczaj głowę państwa, generałów, sztandary... Był to hołd na cześć majestatycznej, surowej sprawiedliwości, hymn na cześć nieubłaganej ojczyzny... Szpiegini zrozumiała to niezwłocznie, wnet jednak chciała wmówić w siebie, że to ją właśnie przyjmują tak triumfalnie. Witana przez trąbki i przez bębny, Freya przeszła przed szeregami karabinów z majestatem królowej.
Ogarnęło ją uczucie niezmiernie podobne do tego, jakiego doznawała niegdyś, gdy ją oklaskiwano w teatrze... Ludzie ci wstali po nocy i przyszli tu dla niej tylko. Dla niej dzwoniły spiże i grzechotały bębny... Karność wojskowa mogła była przydawać twarzom wyraz poważny i zimny, niemniej przecież Freya była przekonana, iż ludziom tym się podoba: w nieruchomo utkwionych w nią oczach domyślała się błysków pożądania. Obawa śmierci rozwiewała się pod pieszczotą tych ułud chwały. Niech-że się zachwycają nią ci żołnierze zwycięscy, oddający jej dziś najwyższe honory! Czuła, że powinna być szczytną, że powinna umieć polec pięknie, jak się ginie w świetle kinkietów teatralnych. Szła pewnym krokiem bogini łowów, poglądając coraz w oczy, wpatrujące się w nią nieruchomo. Łudząc się, iż jest triumfatorką, szła naprzód, dumna i spokojna; miało się wrażenie, że dokonywa przeglądu oddziałów honorowych.
— Do djabła! co za wzięcie! — wykrzyknął jakiś młody oficer poza adwokatem, podziwiając, niezmącony spokój Frei.
Skoro podeszła do słupa, odczytano jej wyjątek z wyroku: powiadomiono ją, iż sprawiedliwości stanie się zadość.
Jedynem wrażeniem, jakie to wywarło na Frei, była obawa, by trąbki i bębny grać nie przestały. Ale grały wciąż i bojowe ich dźwięki zagrzewały ją nakształt szlachetnego wina.
Pluton — dwanaście karabinów — wystąpił z szeregu. Dowodził nim podporucznik o jasnowłosych wąsikach, mały i drobny. Freya patrzyła nań przez chwilę; wydał się jej pociągającym; chłopak jednak unikał jej wzroku. Gestem teatralnej królowej odrzuciła białą chustę, jaką chciano jej przesłonić oczy. To zbyteczna! Siostry miłosierdzia odsunęły się od niej na zawsze. Poczem dwóch żandarmów poczęło wiązać ją do słupa, o który wspierała się plecami.
„Powiedziano mi, — ciągnął dalej opowiadający — że, chcąc mnie pozdrowić, skinęła jeszcze ku mnie ręką, nim ją przywiązano. Alem nie dojrzał tego. Jużem nie mógł patrzyć. Było to zbyt przejmujące!“
O tem więc, co się działo następnie, dowiedział się od świadków naocznych. Trąbka i bębny grały wciąż. Freyą, niesłychanie blada, uśmiechała się ciągle, jakgdyby była pijana. Pióra jej kapelusza falowały miękko w lekkim powiewie przedświtu. Gdy wzięto karabiny do oka z odległości ośmiu metrów i wymierzono je prosto w serce, wówczas dopiero ogarnęła, jak się zdawało, całą okropność rzeczywistości. Krzyknęła, oczy jej wyszły z orbit: łzy spłynęły po policzkach. W dzikim porywie targnęła sznurami:
— Darujcie! Ja nie chcę umierać!
Podporucznik wzniósł szablę do góry i szybko nią skinął... Huknęła salwa.
Freya ugięła się, osunęła się po slupie i opadła na ziemię. Kule przecięły sznur, jakim była przywiązana.
Kapelusz spadł jej z głowy i potoczył się o kilka metrów opodal.
Z plutonu wystąpił podoficer z rewolwerem w ręku. Ostatni strzał — łaski. Stanął u skraju krwawej kałuży, jaka się rozlewała już dokoła straconej. Zagryzłszy wargi, pochylił się nad nią i końcem lufy rewolwerowej odchylił pukiel włosów, jaki jej spadł na ucho. Oddychała jeszcze. Strzelił prosto w skroń. Ciałem targnął ostatni dreszcz, a potem ogarnął je bezwład: Freya była trupem.
I znów rozległ się głos komendy. Kompanje sformowały się w kolumnę, poczem przy dźwiękach orkiestry przedefilowały przed zwłokami...
Freya pochowana została na cmentarzu w Vincennes na uboczu, przeznaczonem dla skazańców. Nie rzucono jej na grób ani kwiatu, ani napisu żadnego, krzyża nawet. Adwokat nie był pewien, czy zdołałby odnaleźć jej mogiłę, gdyby przypadkiem zaszła tego potrzeba.

Po przeczytaniu listu Ulises zapadł w bolesne odrętwienie. Więc Freya już nie żyła! Nie potrzebuje się więc już obawiać, że się pojawi na statku, gdy ten kiedyś znów zawinie do portu.
I te same rozbieżne uczucia poczęły nim znowu targać, tylko gwałtowniej, niż przedtem.
„Tylu ludzi — myślał — zginęło z jej winy! Zasłużyła na śmierć! Trzeba oczyścić morze od owych plugawiących je bandytów!“
A jednocześnie przychodziły mu na myśl wspomnienia neapolitańskie, wspomnienia owego życia haremowego, gdy się poił oszamiałającemi nektarami lubieży. Widział kochankę swą w całym przepychu rzeźbionej nagości, tańczącą upajające tańce wschodnie w starym salonie pałacu. Wiec ciało to, wymodelowane przez Naturę w chwili ekstazy, już nie istniało! Stało się więc tylko garścią butwiejących mięśni!
Nagle wydało się Ulisesowi, że dostrzega twarz zmarłej. Utkwiła w nim oczy, pełne pieszczot i błysków złośliwych. Jakby instynktem wiedziony, marynarz wpatrzył się w bladą skroń, muskaną czarującemi puklami swawolnych włosów. Ileż na tej skroni złożył był pocałunków, pełnych tkliwości i zachwytu. Aż nagle delikatna skóra, zrobiona jakby z płatków kamelji, pociemniała. Stała się ciemno-siną, krew z niej trysnęła... Widział już ją raz taką i z wyrzutem sumienia przypomniał sobie, jak ją uderzył wówczas w Barcelonie... Skroń się następnie rozwarta: pojawił się w niej otwór głęboki, obramowany krwią, kształtem przypominający gwiazdę. Ostatni strzał łaski przeciął straszliwe rozterki straconej.
Kapitana ogarnęło przerażenie na myśl, że ta krwawa wizja nie zatrze mu się nigdy w pamięci. Przez lata całe wlec się będzie za nim, jak straszny wyrzut sumienia.
Dni następnych na szczęście praca codzienna spędziła mu z myśli te smutne wspomnienia. „Dobrze zrobiono, że ją rozstrzelano, — mówił mu głos wewnętrzny. — Jakżebyś ty sam postąpił, zastanów się nad tem, gdybyś był członkiem trybunału? Zrobiłbyś to samo, co zrobili inni. Pomyśl o tych wszystkich, którzy przez nią zginęli. Przypomnij sobie, co ci pisał Toni“.
Istotnie w jednym z listów od byłego zastępcy, otrzymanym jednocześnie z listem adwokata, mowa była o straszliwych poczynaniach okrętów podwodnych na morzu Śródziemnem. Zdarzało się niekiedy, iż paru rozbitków po długich godzinach walki z żywiołem dobijało do brzegu; to znowu wyławiały ich czasem statki: dowiadywano się w ten sposób o niektórych zbrodniach niemieckich. Po większej części jednak lodzie z pasażerami i załoga, bywały topione i dopiero po wielu miesiącach trupy, zresztą niemożliwe do rozpoznania, wyrzucało morze na brzeg; po tych znakach domyślano się dramatów, jakie się rozgrywały na morzu.
Toni, widujący co tydzień prawie podobne upiorne znaleziska, kończył swój list zwykłemi prośbami: „Czemu upierasz się przy zamiarze przebywania na morzu? Twoja chęć zemsty jest nieziszczalna. Polegniesz, jeśli w dalszym ciągu będziesz chciał z nimi walczyć. Wiesz przecie, że wrogowie twoi oddawna cię poszukują; nie zdołasz się im stale wymykać. Wyrzeknij się morza. Wróć do żony albo przyjedź do nas. Na lądzie żyć będziesz, otoczony przepychem!“
Przez pewien czas Ferragut dzielił poglądy Toniego. Zwodnicze jego zamysły bezwzględnie musiały się zakończyć w sposób tragiczny.
Śmierć Frei wywarła nań wrażenie większe niż przypuszczał. Miał już ponure przeczucia; był pewien, że najbliższa jego wyprawa będzie ostatnią.
— Umrzesz, — powtarzał mu głos wewnętrzny. — Umrzesz, jeśli się nie wyrzekniesz morza.
I — rzecz właśnie najszczególniejsza — ów wewnętrzny głos niepokoju wydawał mu się tym samym głosem, który go popychał niegdyś do najszaleńszych przygód, tym samym, który mu w swoim czasie kazał pójść za Freyą, już po poznaniu jej niecnego zawodu.
Przeciwnie zaś głos rozsądku, jak dotychczas zawsze pełen umiarkowania i ostrożności, zalecał tym razem bohaterstwo i zimną krew: jego zdaniem, wartość moralna czynów więcej ważyła niż życie.
„Spokoju, Ferragucie; sprzedałeś statek i siebie samego za miljony. Powinieneś spełnić, coś przyrzekł, nawet, gdybyś miał za to zapłacić życiem. „Mare Nostrum“ nie może żeglować bez kapitana Hiszpana. Jeśli je opuścisz, trzeba będzie szukać na twe miejsce zastępcy. Zbiegniesz ze stanowiska pod wpływem strachu; zastąpi cię ktoś inny, co się będzie ważył na śmierć, by móc żywić rodzinę. To czyn pełen chwały! Ty zaś tymczasem będziesz mieszkał na lądzie, bogaty i bezpieczny. I cóż ty będziesz robił na lądzie, tchórzu?“
Egoizm nic na to nie umiał odpowiedzieć...
Dokonywała się w nim teraz głęboka przemiana moralna: cała dotychczasowa przeszłość wydawała mu się obecnie pustą i odartą z wszelkiego sensu.
Czyż bowiem wiedział, czego pragnął dotychczas! Z pragnień zaś, które rozstrzygały o jego czynach, czy choć jedno jeszcze w nim przetrwało?...
Złoto? Miał go w ostatnich czasach zdumiewająco wiele, za wiele wprost. A czyż był wskutek tego szczęśliwszy?... Sława? Jako marynarz nie mógł był nawet zamarzyć o większym rozgłosie. Imię jego stało się głośne na całem hiszpańskiem morzu Śródziemnem; najwytrawniejsi wilcy morscy uznać musieli jego zasługi...
Była prócz tego jeszcze miłość! Na myśl o niej Ferragut potrząsnął głową w zniechęceniu. Zaznał miłości i nie pragnął jej więcej. Utracił na zawsze uczucie wiernej towarzyszki życia, uczucie, jakie mogło mu było rozświetlić słodkim promykiem ostatnie lata życia. Jeśli chodziło o inną miłość, o tę szaloną, pełną żądz i romantyzmu, nadającą życiu cierpką ponętę, zmagania, — to tej zrzekł się i nie miał najmniejszej ochoty wsmakowywać się w nią na nowo.
Uczucie ojcostwa, silniejsze i trwalsze od miłości, mogło mu było wypełnić życie aż po jego schyłek... ale nie miął już syna!...
Zostawała więc tylko zemsta: w porównaniu jednak z innemi entuzjazmami, wiodącemi w owych chwilach tragicznych innych ku ołtarzom poświęceń, zemsta ta wydała mu się tak błahą, tak egoistyczną...
I w pośród owych rozmyślań przyszło mu na pamięć, wryło się w mózg, zasłyszane kiedyś zdanie: „Nie warto żyć życiem bez ideału“.
Ideal! Ta myśl opętała teraz Ferraguta. Innemi czasy byłby się niewątpliwie przyzwyczaił do monotonnego, lądowego życia; ale obecnie walka całego świata rozbudziła w nim drzemiące dotąd aspiracje... być może, marzenia naddziadów... Połowa świata walczyła teraz z drugą połową: z obu stron gwałtem i mordem broniono prawdziwych ideałów mistycznych.
Marynarz jednak między obu masami wrogów dostrzegał głęboką różnicę.
Jedni, z oczyma utkwionemi w przeszłość, chcieli przywrócić wszechwładztwo siły, świętość wojny, przystosować je do współczesnego życia. Inni budowali przyszłość, marzyli o świecie wolnych demokracyj, tolerancyjnych, pokojowo nastrojonych narodów.
Ferragutowi zdawało się, że słyszy swego stryja Trytona: przyszły mu na pamięć walki zażarte, o jakich mu opowiadał, pomiędzy ludami Północy a ludami Południa o posiadanie błękitnego płaszcza Amfitryty. On sam, Ferragut, był środziemnomorcem, a to, że kraj, na którego stokach się urodził, nie interesował się losami świata, nie znaczyło, by on sam miał patrzeć na to zmaganie się obojętny.
Powziął decyzję: zostanie na swem stanowisku i walczyć będzie o sprawę ras łacińskich i cywilizacji śródziemnomorskiej...
Ta nowa wiara zbliżyła go tembardziej do Caragola; pociągały go coraz bardziej niezachwiana złudzenia starca. Od czasu do czasu dopytywał się go, co myślał o przyszłych losach statku: chciał wiedzieć, czy kucharz bał się okrętów podwodnych.
— Niech się pan nie niepokoi, kapitanie, — odpowiadał stary. — Mamy potężnych opiekunów. Ktoby nam stanął na drodze, zginąłby niechybnie.
I, mówiąc to, wskazywał na święte obrazy, wiszące w kuchni na ścianie.

Pewnego rana Ferragut otrzymał rozkaz wyjazdu. Narazie udać się miał do Gibraltaru i wziąć tam ładunek statku, który jakieś okoliczności unieruchomiły w porcie. Stamtąd prawdopodobnie popłynąłby raz jeszcze do Salonik.
Nigdy dotąd kapitan „Mare Nostrum“ nie ruszał w podróż w tak wybornym nastroju. Miał wrażenie, że na zawsze zostawia na lądzie wspomnienia po rozstrzelanej kochance, które go co noc niemal gnębiły.
Z Marsylji skierował statek wprost na przylądek San Antonio. Oddalał się tym sposobem od brzegów, zapuszczając się na najbardziej odludne obszary morza Śródziemnego.
Pewnego wieczoru załoga dostrzegła jakieś góry, które oddal przyodziała w zwiewne błękitne szaty: była to wyspa Majorka. W ciągu nocy na czarnej linji widnokręgu błysnęły latarnie morskie Ivicy i Formentery. Że wschodem słońca pojawiła się ponad tonią morską pionowa czerwona plama, coś jakby język ognisty. Były to potężne zwały Mongo, przylądka Ferrariusa strożytności. U stóp góry stało domostwo naddziadów Ulisesa, gdzie spędził najcudniejsze dnie swej młodości...
Aż do wieczora „Marę Nostrum“ płynęło tuż przy brzegu. Kapitan znał ową część morza, jak gospodarz zna zazwyczaj swe własne stawy... Bawiło go prowadzenie statku ponad niebezpiecznem dnem morskiem... Widać było czasem skały podwodne, niemal sięgające samej powierzchni morza, tak, że, zdawało się, cudem unikano zderzenia. Niekiedy ledwie dwa metry dzieliły stępkę okrętu od ostrego złomu. Wnet jednak złote wody zabarwiły się na ciemno i statek płynął już ponad niezmierzonemi głębiami.
Jesienne słońce malowało różem żółtawe góry pobrzeża: góry suche a wonne, porosłe trawami, od których w oddal biły przejmujące zapachy. W wąwozach, przecinających coraz wybrzeże, widać było grupy białych domów.
Ferragut wpatrzył się w wieś swych dziadów. Toni tam mieszka teraz; być może z progu domostwa widzi przepływający parowiec; być może poznaje go nawet, zdumiony...
Jeden z oficerów Francuzów. stojący nieruchomo obok Ulisesa na mostku kapitańskim, począł się zachwycać w głos, przejęty pięknem świateł i morza. Na niebie nie było ani jednej chmurki; świat cały zarówno górą jak i dołem był barwy przejrzyście błękitnej; jedynie białe szlarki pian wzdłuż koronek wybrzeża i śródmorskiej oddali oraz szeroka złota droga słonecznych lśnień na wodzie odcinały się od jednostajności błękitu. Stado delfinów igrało dokoła statku, stanowiąc jakby orszak bogów morskich.
— Gdyby morze zawsze było takie, — rzekł kapitan — jakże cudnem byłoby życie marynarzy!
Załoga z pokładu przyglądała się ludziom na lądzie, którzy nadbiegali i stawali w gromadach, przypatrując się statkowi, przepływającemu tuż u wybrzeży.
Marynarze bretońscy, przywykli do stromych urwistych brzegów oceanu, do fal, wiecznie tłukących w nie taranami, dziwili się, że można żeglować tak blisko lądu. Byłoby to może nawet niebezpieczne, gdyby statkiem dowodził inny kapitan, nie tak dokładnie znający okolicę. Ale Ferragut bawił się opowiadaniem zgromadzonym na mostku oficerom o niebezpieczeństwach, jakie im tu groziły. Wskazywał zdradziecko ukryte skały podwodne. Tu rozbił się transatlantyk włoski, płynący do Bueonos-Aires... Tam dalej zatonął czteromasztowiec z całym ładunkiem... Ulises, wiedzący co do centymetra niemal, ile jest wody pomiędzy szpicem skał podwodnych a stępką jego statku, uważał sobie niemal za punkt honoru wyszukiwać dno najtrudniejsze do żeglugi.
Parowiec był właśnie w niebezpiecznej strefie morza Śródziemnego. Tu bowiem niemieckie okręty podwodne czatowały zdradziecko na konwoje statków francuskich i angielskich, ciągnące pod osłoną hiszpańskich pobrzeży. Dla Ferraguta przeszkody, jakiemi się jeżyło dno morskie, stanowiły najlepszą obronę przeciw ich napaści.
Wkrótce potem na tyle statku przylądek Ferrarius rozwiał się w lekką mgłę na horyzoncie. W oddali ciągnęły się teraz zbocza Mariny, cypel Huertas, port Alicante, cypel Santa Pola. Przed wieczorem „Marę Nostrum“ znalazło się na wysokości cypla Palos i, chcąc go okrążyć, musiało zapuścić się na pełne morze. Skręcić miano następnie na południowy zachód aż do cypla Gata... Nazajutrz „Mare Nostrum“ byłoby w Gibraltarze.
— Tu właśnie — rzekł Ferragut do jednego z oficerów — czyha zazwyczaj nieprzyjaciel. Jeśli nie spotkamy go przed zapadnięciem nocy, to dobijemy pomyślnie do celu.
Statek oddalił się od wybrzeża; ledwie teraz było widać niską i płaską linję brzegu. Tylko na przedzie rysował się wyraziście ostry grzbiet cypla, wyłaniający się z wód na kształt wyspy.
Na pokładzie pojawił się Caragol z tacą, na której stały dwie filiżanki wonnej kawy. Za żadną cenę nie odstąpiłby któremukolwiek z kuchcików zaszczytu usługiwania kapitanowi, gdy ten się znajdował na pokładzie.
— Cóż myślisz o naszej podróży, stary? — zapytał wesoło Ferragut, sięgając po kawę. — Dobijemy szczęśliwie?
Kucharz skinął głową wzgardliwie.
— Nic się nam nie stanie, jestem pewien — Ktoś czuwa nad nami i...
Przerwał nagle. Taca wypadła mu z rąk. zatoczył się jak pijany i wyrżnął brzuchem o burtę.
— Chryste z Grao!
Ferragutowi wypadła również z ręki filiżanka, jaką już do ust podnosił; oficer Francuz, siedzący na ławce, zgiął się we dwoje. Sternik zdziwiony i przestraszony, uchwycił się z całej siły za ster.
Statek zatrząsł się z całej siły od stępki aż po czubki masztów, od dziobu aż po rufę, jakgdyby niewidzialne cęgi chwyciły go i wstrzymały nagłe w biegu.
Kapitan usiłował wyjaśnić sobie, co się stało:
„Natknęliśmy się niewątpliwie na skalę podwodną, o jakiej nie wiedziałem, — rzekł sobie w duchu; — coś, czego niema na mapach...“
W mgnieniu oka jednak rzecz się wyjaśniła. Straszliwy grzmot pioruna rozległ się nagle w ciszy wieczoru. Na przedzie statku wzbił się w górę słup żółtych dymów, z którego buchnął i rozsypał się snop czarnych przedmiotów, szczątków zszarpanego drzewa, strzępków blachy, płonących sznurów.
Ulises nie wątpił już dłużej: statek ugodzony został torpedą. Wlepił więc wzrok pełen niepokoju w powierzchnię wody.
— Tu, tu! — krzyknął, wskazując ręką.
Dostrzegł był właśnie leciutki ślad peryskopu na wodzie, niewidoczny jeszcze dla nikogo z pośród ludzi załogi.
Zbiegł a raczej zsunął się po schodkach z mostku kapitańskiego na pokład i podbiegł na tył okrętu.
— Tu!... Tu!... — krzyczał.
Trzej kanonierzy, spokojni, flegmatyczni, stali obok działa; przesłonili oczy dłońmi, usiłując dojrzeć punkt, na jaki wskazywał komendant.
Żaden z nich nie zwrócił uwagi, że pokład zaczynał się zwolna nachylać... Włożyli pierwszy nabój w lufę, a celowniczy poszukiwał wzrokiem drobnej czarnej laski peryskopu, zagubionej w falowaniu wody.
I znów okręt zatrząsł się pod nowym ciosem, równie silnym jak i poprzedni. Zajęknął cały w przedśmiertelnym dreszczu. Blachy żelazne drżały i rozpadały się na spojeniach. Nity i śruby leciały w powietrze. W centrum statku rozwarł się nowy krater, skąd znów buchnął w powietrze snop porwanych na strzępy ciał ludzkich i dymu.
Kapitan zdał sobie sprawę, że już nie sposób się bronić. Czuł, że pod stopami dokonywa się kataklizm: woda z głuchym rykiem poczęła się wdzierać zapienioną kaskadą w przestrzeń wolną pomiędzy stępką a pokładem, miażdżąc wszystko po drodze, łamiąc przegrody, rwąc z zawias drzwi bezpieczeństwa. Kadłub okrętu, wypełniony powietrzem, lekki i unoszący się dotąd na wodzie, stawał się teraz ołowianą trumną, pełną wody; poczynał tonąć.
Padł pierwszy pocisk działowy. W huku wystrzału posłyszał jednak Ferragut nutę jakby ironji. Sam jeden zdawał sobie naprawdę sprawę ze stanu rzeczy.
— Do łodzi! — krzyknął. — Kto żyw do łodzi!
Pokład nagle zatrząsł się gwałtownie. Były to ostatnie drgawki przedśmiertne machin; z komina wzbił się kłębami dym gęsty i czarny jak atrament. Na pokład wybiegli palacze okrętowi; w twarzach ich, czarnych od sadzy, oczy błyskały przerażeniem. Zalew, łamiący stalowe przegrody, poczynał się już wdzierać do kotłowni.
— Do łodzi!... Łodzie na morze!
Nie troszcząc się ani na chwilę o siebie, kapitan z myślą jedynie o ocaleniu załogi, krzykiem rzucał rozkazy.
Nie przeszło mu nawet przez myśl, by sam miał opuścić okręt. Zresztą nieprzyjaciel, kryjący się dotąd w wodnej topieli i obserwujący stamtąd swe dzieło zniszczenia, mógłby się we właściwej chwili pojawić... Być może począłby w łodziach ratunkowych poszukiwać kapitana Ferraguta, by wziąć go do niewoli i chełpić się potem jeńcem... Nie! Wołałby raczej śmierć.
Marynarze przygotowali już dwie łodzie i zamierzali je spuścić na morze, gdy nagle z obłąkańczą szybkością kataklizmu przyrody dokonała się katastrofa: zagrzmiał wybuch przerażający, zdający się świat cały obracać w niwecz. Ferragut poczuł, jak pokład ucieka mu z pod stóp. Spojrzał dookoła siebie. Przód statku już nie istniał, znikł pod wodą i po pokładzie toczyła się z rykiem fala, miażdżąca wszystko zapienionym wałem. Rufa zaś zważyła się nagle i jęła się unosić ku górze, ku górze... Wnet stała się szczytem pagórka, na którym powiewał jeszcze czerwono-złoty język bandery.
Ulises, chcąc się uchronić od upadku, usiłował uczepić się liny, belki jakiejś, jakiegoś przedmiotu stałego; próżno się jednak czepiał czegokolwiek: poczuł, jak go chwyciło coś, porwało, uniosło w ryczącą, szarpaną wirami pomrokę. Trupi zamróz odjął mu siły w członkach. Oczy poprzez zawarte powieki widziały teraz niebo w czerwieni, niebo malowane krwią, usiane czarnemi gwiazdami. W pomroce tej całe ciało targały mu stokrotne wiry, a w uszach waliły młoty. Miał wrażenie, jakby się olbrzymia przepaść otwarła aż do dna morskiego i jakby waliły się w nią wszystkie wody oceanów, czyniąc potworny wir, w którego środku on był właśnie.
„To już śmierć... śmierć!“ — pomyślał.
Ale choć się na śmierć gotował, począł przecież rozpaczliwie poruszać nogami, usiłując się wydrzeć z zimnego uścisku zdradliwych wód. Poczuł też wnet, że już nie leci w dół, lecz, że się wznosi i wkrótce potem mógł już otworzyć oczy: wydobył się na powierzchnię.
Nie miał zgoła pojęcia, jak długo był w wodnej otchłani. Prawdopodobnie kilka minut zaledwie, dłużej bowiem nie wytrzymałby pod wodą bez oddechu... Zdumiony był zmianami, jakie się dokonały w tak krótkim czasie.
Wydało mu się, że już jest noc. Być może, iż w górnych warstwach atmosfery lśniły jeszcze ostatnie promienie słońca: tu jednak, bezpośrednio nad powierzchnią wody ogarniała go szara pomroka zmierzchu, jakby słabe piwniczne pomrocze.
Powierzchnia wód, która z pokładu przed kilku minutami wydawała się wygładzoną płaszczyzną, teraz zorana była bałwanami, które chwilami rzucały czarne mroki na rozbitka. Każdy z nich wydawał się pagórkiem, wyrastającym mu przed oczyma i ograniczającym pole widzenia do paru metrów. Wznosząc się chwilami na grzbiecie bałwana, mógł szybkim rzutem oka ogarnąć bezludne morze, na którem nie było już widać smuklej sylwety parowca. Tłukły się tylko po wodach rozsiane drobne czarne punkty; niektóre a pośród nich płynęły bezwładnie z prądem, inne wznosiły ramiona ku niebu. Błagały niewątpliwie o ratunek. ale pustynia wodna albo głuszyła najrozpaczliwsze krzyki, albo też zmieniała je w słabe zaledwie poszmery.
Z „Mare Nostrum“ nie było widać nic, nawet szczytu komina, nawet wierzchołka masztu: otchłań pożarła wszystko... Ferragutowi wydało się przez chwilę, że statek jego nigdy wogóle nie istniał.
Podpłynął do jakiejś belki, unoszącej się w pobliżu na falach, i wsparł się o nią rękoma. Mógł był godzinami całemi przebywać w wodzie, z warunkiem jednak, by mu nie ciężyło ubranie, by brzeg był blisko, by miał wreszcie pewność, że zdoła dopłynąć do lądu, skoro tylko zechce... Teraz jednak musiał się utrzymywać na wodzie w ubraniu: trzewiki mu ciężyły tak, jakby były z ołowiu.
A wkoło woda! Nigdzie na widnokręgu nie widać statku, któryby go zabiał na pokład... Telegrafista pokładowy, zaskoczony katastrofa, znienacka, nie zdążył sygnalizować niebezpieczeństwa.
Musiał też Ferragut wymijać szczątki okrętowe. Usuwać się musiał z drogi unoszonym przez fale beczkom: gdyby uderzył głową o jedną z nich, utonąłby niewątpliwie odraza.
Nagłe pomiędzy dwoma bałwanami dojrzał coś nakształt oślepłego potwora, bijącego wściekle płetwami o wodę... Przepłynął obok Ferraguta i wówczas dopiero zdał on sobie sprawę, że był to przecież człowiek. Ale tamten już się oddalił: wtedy też Ferragut rozpoznał w nim wuja Caragola.
Starzec płynął, jak pływają szaleńcy lub ludzie pijani: za każdym zasięgiem zdobywał się na nadludzki wysiłek, wynurzając się do pół ciała gdyby mógł coś dojrzeć, i, sądząc, że płynie do brzegu, zapuszczał się, nie wahając się ani przez chwilę, coraz dalej na pełne morze.
— Święty Wincenty! — ryczał, płynąc. — Chryste z Grao!
Próżno go kapitan począł nawoływać. Nie po słyszał wołania i płynął dalej z niezachwianą wiarą, wznosząc coraz modlitewne okrzyki i jęcząc głucho w wysiłku.
Beczka jakaś pojawiła się na grzbiecie bałwana. Na drodze stanęła jej głowa starca. Trzask... „Święty Wincenty!“ I zakrwawiona głowa Caragola, zachłysnąwszy się słoną wodą, znikła z powierzchni morza.
Ferragut nie usiłował nawet puścić się ku brzegowi. Ląd był zbyt daleko, by starczyło siły ramion ludzkich: nie sposób nawet zamarzyć. Z łodzi zaś ratunkowych nie ocalała ani jedna... Jedyną nadzieją, złudzeniem chyba raczej było, iż okręt jakiś spostrzeże i ocali rozbitków.
Przez chwilę sądził, że się iści owa nadzieja. Z grzbietu bałwana dojrzał jakiś statek, czarny, długi, ledwie widny nad wodą, bez masztów ani kominów, krążący zwolna pomiędzy szczątkami. Rozpoznał w nim okręt podwodny. Na grzbiecie okrętu widać było czarne sylwety ludzkie. Zdawało mu się, że posłyszał wolanie;
— Ferragut!... Gdzie jest kapitan Ferragut.
A, nie! raczej śmierć! I przywarł, wyciągnąwszy się wzdłuż do belki, z pochyloną ku dołowi głową, jak topielec.
Wnet potem zapadła noc. Posłyszał inne krzyki, ale tym razem były to wołania o pomoc, krzyki przerażenia, wezwania śmierci. Ci, co rzekomo mieli ratować, jego tylko szukali; innych pozostawili własnemu losowi.
Utracił rachubę czasu. Ogarnął go i obezwładnił śmiertelny chłód. Skostniałe, ścierpłe ręce odpadały same od belki; jedynie nadludzkiemi wysiłkami woli udawało mu się znów za nią pochwycić.
Inni rozbitcy zdołali przezornie w pierwszych chwilach katastrofy nałożyć pasy bezpieczeństwa. Przedłużą dzięki nim o kilka godzin konanie. Może zdołają się utrzymać na wodzie do świtu, może odnajdzie ich potem jakiś statek... ale on!
Nagle na pamięć przyszedł mu Tryton... Stryj przecież zginął również w wodzie: zwykły to był w jego rodzinie los najodważniejszych. Przez wieki całe morze było mogiłą Ferragutów: nie darmo zwali je „naszem morzem“.
Zaczął myśleć, że może prądy wodne powlokły Trytona aż na miejsce, gdzie sam był teraz. Może go miał właśnie pod stopami... pod temi stopami, co go ciągnęły teraz w głąb z nieprzepartą siłą... Ręce, bezsilne już, odpadały same od belki.
— Stryju!... Stryju!
Wydało mu się, że w krzyku tym brzmiały te same tony lękliwe co wówczas, gdy — dzieckiem jeszcze nawoływał Trytona, gdy ów uczył go pływać. Rękoma niespokojnie szukał owego muskularnego korpusu, głosu o uśmiechniętej twarzy i zmierzwionych włosach, — napotkał jednak tylko zimną, chwiejącą się na fali drewnianą belkę.
Utrzymywał się przecież z uporem na powierzchni, walcząc przeciw sennemu odrętwieniu, jakie doradzało mu puścić się chwiejnej podpory i opaść na dno, gdzieby zasnął... zasnął na wieki! Trzewiki i odzież ciągnęły go pod wodę z coraz wzmagającą się siłą. Jakby całun niesłychanie ciężki, ciągnący się aż hen, na dno morza. W rozpaczy podniósł oczy ku górze i spojrzał na gwiazdy... Tak wysoko! Gdyby można było uchwycić się jednej z nich, jak się teraz czepiał rękoma belki!...
Rozbudziło go nagle uczucie wstrętu... Tak mu się wydało przynajmniej. Widać, zanurzył się już wraz z głową, czego nie zauważył w odrętwieniu... Gorzka ciecz poczęła mu zalewać usta.
Wynurzył się raz jeszcze z niesłychanie bolesnym wysiłkiem i spojrzał znowu w niebo... Było teraz nie ciemno błękitne, lecz czarne, jakby zalane atramentem, gwiazdy wydały się kroplami krwi. Nagle doznał wrażenia, pewności niemal, że nie jest sam; spuścił oczy... Istotnie ktoś był obok niego, kobieta!...
Kobieta jakaś, biała jak żagiel, jak piana wodna... naga... Zielone włosy strojne były w fosforyzujące perły i korale; dostojny uśmiech królowej, uśmiech bogini podkreślał bardziej jeszcze majestatyczność djademu.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła do piersi, do łona o olśniewającej bieli perłowej masy...
Otoczyła ich atmosfera zwarta, zielonawa, od której na blade ciało padały lśnienia, podobne do świateł w grotach morskich...
W potężnym, władczym pocałunku blade jej lista przywarły do warg tonącego. Ów zaś poczuł słonawy posmak śliny tamtych ust, lejącej się weń niepowstrzymanym potokiem. Wydało mu się, jakby całe jego jestestwo się rozwierało: wszystko życie owej białej zjawy lało się weń nakształt płynnej masy.
Nie mógł już ani patrzeć, ani mówić. Oczy zamknęły się, by się już nigdy nie rozewrzeć; rzeka gorzko-słonej wody płynęła mu do gardła...
A przecież nie przestał się wpatrywać w tę, co go tuliła do się w coraz to potężniejszym uścisku, w ową istotę, utkaną z jasności, co się weń wpatrywała zielono-modremi oczyma, pełnemi razem smutku i miłości...
I opadał tak poprzez nieskończone warstwy topieli, bezwładny i bezwolny, a pod czaszką krzyczał mu głos, jakby wreszcie rozpoznający boginię, co mu się pojawiła:
— Amfitryte!... Amfitryte!...

KONIEC




  1. Don — po hiszpańsku znaczy „pan“ (dominus); tytuł ten zlewa się wskutek stałego użycia z imieniem, czego klasycznym przykładem jest Don-Juan, mylnie po polsku wymawiany Don- Żuan, gdyż właściwie powinniśmy wymawiać „Don-Huan“.
  2. Enzio lub Enricio (Henryk), król Sardynji, syn naturalny Fryderyka II, sam będąc poetą, sławiony był przez wszystkich współczesnych mu poetów
  3. Dawna moneta bizantyjska.
  4. W wymowie polskiej „Don-Haim“
  5. Walencja, poraz pierwszy odbita Arabom przez Cyda Campeadora w r. 1049. została w istocie zdobyta ostatecznie przez Jaima I w r. 1238. Konstancja Hohenstaufen osiadła w Walencji w r. 1269
  6. Doňa po polsku znaczy pani (domina): wobec braku odpowiedniej czcionki drukarskiej, wyraz ten piszemy przez polskie „ń“, zaznaczając, że wymawiać go należy: „dońja“. Tożsamo dotyczy nazwiska autora powieści. które w języku polskim brzmi W(incenty) Blasko Ibańjes.
  7. Jezioro i błota w pobliżu Walencji; w r. 1812 marszałek Suchet pobił tam Anglików. za co otrzymał tytuł księcia Albufery.
  8. Listewka wywatowana, jaka kobiety średniowiecza nosiły poniżej stanika sukni.
  9. Niewielki statek portugalski.
  10. Duro — moneta srebrna, równająca się 5 pesetom; peseta według parytetu złota równa się frankowi unji łacińskiej.
  11. Tancerka egipska, kojarząca taniec ze śpiewem.
  12. Mały statek, wąski a długi, opatrzony wiosłami.
  13. We Francji na zachód od Marsylji.
  14. Na statku — najstarszy z majtków i ich przełożony.
  15. Pomiędzy cyplem Nao a wyspą Majorką.
  16. Nasze morze.
  17. Okręt starożytnych o dwu rzędach wioseł
  18. Bóstwa pogańskie Saniotracji.
  19. Główna aleja Barcelony.
  20. Niewielki statek dwumasztowy o jednym pomoście.
  21. Okręty o trzech rzędach wioseł.
  22. Statek żaglowy o dużej pojemności i szybki w drodze.
  23. Taniec. W języku hiszpańskim „z“ wogóle a „c“ przed „e“, „i“ wymawiać należy jak „s“, przyciskając język do górnych przednich zębów; „g“ przed temi samemi samogłoskami i „j“ wogóle wymawia się jak garlane, chrapliwe „h"; „qu“ i „gu“ przed wymienionemi wyżej samogłoskami wymawiają się jak „k“ i „g“; „c“ przed pozostałemi samogłoskami i przed spółgłoskami brzmi jak „k“ podwójne „l“ i „y“ spółgłoskowe wymawiają się jak polskie „j“, „n“ ze znakiem, podobnym do leżącego „s“ — jak polskie „ń“; „ch“ — jak „cz“ zbliżone nieco do naszego „ć“ „h“ jest nieme, wreszcie „y“ samogłoskowe brzmi jak nasze pozatem wszystkie spółgłoski i samogłoski wymawia się tak, jak po polsku.
  24. Aluzja do dążeń separatystycznych Katalonji.
  25. Wszędzie na wybrzeżach morza Śródziemnego do przyrządzania potraw zamiast masła używają oliwy.
  26. Napój rozgrzewający.
  27. Stadek dwumasztowy, do 100 beczek pojemności.
  28. Utraćcie wszelką nadzieję.
  29. Miara, początkowo równa długości obu rozłożonych rąk; w marynarce, mniej więcej, 1 m. 62 cm.
  30. Jakób Sannazare, poeta łaciński i włoski, urodzony w Neapolu; nazywano go Wirgiliuszem chrześcijaństwa (1458 — 1530).
  31. Zapewne Fryderyk III aragoński, król Obojej Sycylii (1486 — 1501): Fryderyk II bowiem panował od 1355 r. do 1377 r.
  32. Sir Francis Drake, marynarz angielski, jeden z pierwszych Anglików, którzy opłynęli kulę ziemską dokoła. Walczył zwycięsko z Hiszpanami; cieszył się łaskami królowej Elżbiety (około 1540 — 1595).
  33. Wielki żaglowiec hiszpański.
  34. Birraria — po włosku piwiarnio.
  35. Mila morska równa się 1.852 m.
  36. Otwór, prowadzący z pokładu statku do jego wnętrza.
  37. Grupa wysp w pobliżu zachodniego krańca Sycylji.
  38. Pani blondynka.
  39. Spieszczenie imienia Esteban (Stefan); jeżyk hiszpański obfituje wogóle w spieszczenia, zdrobnienia i zgrabienia.
  40. Chodzi w danym wypadku o kupców, do których adresuje się statek lub towar wysyłany bądź na skład, bądź na sprzedaż; w języku polskim pojęcie podobne, o ile tłumaczowi wiadomo, nie istnieje.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu przetłumaczono na podstawie tekstu oryginalnego z wydania Vicente BLASCO IBAÑEZ MARE NOSTRUM (NOVELA) PROMETEO Gemanías, 33.— VALENCIA (Published in Spain) Copyright 1919, by V. Blasco Ibáñez.
  42. Jedna z wysp Archipelagu, u wybrzeży Azji Mniejszej.
  43. Mowa tu o Kartaginie hiszpańskiej, mieście portowem na południowym wschodzie, nad m. Śródziemnem.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Pomyłka w składzie. Tak powinien brzmieć tekst wg. wydania Vicente BLASCO IBAÑEZ MARE NOSTRUM (NOVELA) PROMETEO Gemanías, 33.—VALENCIA (Published in Spain) Copyright 1919, by V. Blasco Ibáñez.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.