Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jemniczej potęgi, istniejącej hen, daleko, daleko na północy. Kaledin skłonił się z równem przejęciem.
Ulises miał już podnieść kieliszek do ust, by przysłonić uśmiech, jaki mu poczynał drgać na wargach na widok powagi czcigodnej matrony.
— Rób to, co i oni! — szepnąła mu Freya na ucho.
I oboje spełnili ów toast bez słów z oczyma, zwróconemi ku północy.
— Życzę panu powodzenia, kapitanie! — rzekła doktorka. — Wróci pan szybko i szczęśliwie, pracujemy bowiem dla dobrej sprawy... Nigdy panu nie zapomnimy przysług.
Freya chciała odprowadzić Ferraguta aż na statek. Hrabia, już mający się temu sprzeciwić, uległ jednakże, widząc życzliwy gest sentymentalnej doktorki. „Oni się tak kochają! Trzeba się przecież zgodzić na pewne drobne ustępstwo na rzecz miłości!...
Zeszli tak we troje pnącemi się w dół uliczkami Chiai aż na wybrzeże Santa Lucia. Ferragut, mimo że był zajęty czemś innem, zwrócił jednakże uwagę na strój hrabiego. W granatowym kostjumie, w czarnej czapce z daszkiem wyglądał on na właściciela jachtu, zamierzającego wziąć udział w wyścigu łodzi żaglowych. Ubrał się tak niewątpliwie, by rozstaniu przydać tembardziej charakter powagi.
W ogrodach, gdzie się kryje „Villa Nazionale“, Kaledin przystanął. Nie mógł się zgodzić, by Freya dalej im towarzyszyła. W małym porcie na wyspie dell’Ovo, odwiedzanym jedynie przez rybaków, mogła sobą zwrócić na nich uwagę. Ton rozkazu był bezwzględny, nie znoszący oporu; pani Talberg zastosowała się doń bez słowa protestu.
— Żegnaj: żegnaj!
I, zapominając o obecności surowego świadka, gorąco ucałowała Ulisesa. Potem wybuchła łka-