Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez długą chwilę siedział tak, zamyślony; potem porwał się nagle i wybiegł na pokład.
— Gdzie jest don Antoni?... Hej, niech go tam który zawoła! — krzyknął na majtków, robiących porządki na statku.
— Don Antoni!... Don Antoni! — ozwały się kolejno głosy sznurem od steru aż po dziób statku.
Don Antoni wynurzył się z jednego z luków. Czynił po raz ostatni właśnie przegląd statku, nim go miał opuście.
Kapitan począł z nim rozmawiać, odwracając twarz, unikając jego spojrzeń. Na twarzy Ferraguta malował się szereg zwikłanych, skomplikowanych uczuć: gniew, jaki wznieca porażka u zwyciężonego; wdzięczność instynktowna kogoś, kogo wyrwano z niebezpieczeństwa brutalnem, ale zbawczem szarpnięciem.
— Zostań, Toni, — rzekł kapitan bezdźwięcznie. — Nicem ci nie powiedział. Zażądam, by mi zwrócono słowo, o ile tylko będę mógł... Jutro będziesz już wiedział na pewno, co zrobimy.
Tegoż jeszcze wieczoru Ulises został kochankę swą w hotelu. Wrócił na ląd zdenerwowany i niespokojny. Na myśl o niepowodzeniu na statku drżał z obawy przed tem spotkaniem, a jednocześnie pragnął, by to się stało jaknajszybciej.
Zaczął mówić z całą brutalnością kogoś, kto radby skończyć jaknajprędzej. Nie może wyświadczyć doktorce przysługi, o jaką go prosiła. Cofa swe słowo. Młodszy oficer odmawia swego udziału.
— Jesteś przecie panem u siebie na statku, — odparła Freya głosem, drżącym z gniewu, — a młodszy oficer niepotrzebny ci do tej wyprawy.
Gdy zaś Ulises odrzekł, że nie był pewien również swej załogi i że wyprawa ta była niemożliwa, pani Talberg nie taiła już swej wściekłości. Zdawało się, że się nagle postarzała o lat dziesięć. Twarz jej zmieniła się raptem, zszarzała jak popiół, na skroniach pojawiły się zmarszczki, w oczach stanęły jej łzy...