Mare nostrum/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZARODZIEJSTWA CYRCE.

Na odgłos kroków powracającego dozorcy twarze ich odchyliły się od siebie, uścisk się rozwikłał. Freya pierwsza odzyskała spokój. W głębi jej oczu tylko snuła się jeszcze ostatnia chmurka, ostatni dymek płomieni, co już zagasły.
— Do widzenia!... Czekają na mnie.
I wyszła z Akwarjum, a za nią Ferragut, drżący cały i coś bełkocący.
Prośby jednak, jakiemi ją zasypał, na nic się nie zdały.
— Dotąd i ani kroku dalej, — rzekła u wylotu jednej z ulic Chiai. — Zobaczymy się. Przyrzekam to panu jaknajformalniej. A teraz proszę mnie opuścić.
I poszła, stąpając krokiem pewnym pięknej łowczyni.
Tym razem dotrzymała przyrzeczenia. Ferragut widywał ją codzień... Spotykali się rankiem w pobliżu hotelu: niekiedy Freya schodziła nawet na posiłek do jadalni hotelowej, co dla Ferraguta, wściekłego zresztą, że zajmował stolik w oddali, równało się pozyskaniu kilku miłych uśmiechów. Ferragut przysięgał, że ją kocha na wieki: Freya drwiła zeń nieustannie... i to było wszystko.
Pani Talberg chciała poznać życie Ferraguta do najdrobniejszych szczegółów, lecz gdy ten pod wpływem podobnej ciekawości zaczął się jej dopytywać o Jawę, o Andy, o jej tam pobyt, otrzymywał wzamian jedynie odpowiedzi wymijające... Zaczął się wreszcie niekiedy dopytywać w duchu, czy scena w Akwarjum nie była poprostu zjawą senną.
Pewnego ramka jedno z pragnień kapitana spełniło się nareszcie. Zazdrosny był o owych nieznanych przyjaciół, z jakimi Freya przebywała. Wprawdzie utrzymywała ona zawsze, że doktorka jest jedyną jej towarzyszką w chwilach, gdy przebywa poza hotelem, ale marynarz temu nie wierzył i zaczął się domagać, chcąc się uspokoić, by Freya wybrała się z nim na dalszą wycieczkę w okolice Neapolu. „Wstąpimy, dodał, do jakiejś miłej trattorii na śniadanie“.
Dnia tego pojechali razem zębatą kolejką na górę Vomero, aż na szczyt, na którym wznosi się zamek świętego Elma i klasztor kartuzów San Martino. Zwiedziwszy muzeum opactwa, pełne pamiątek artystycznych z czasów panowania Burbonów i Murata, wstąpili do pobliskiej trattorii.
Stoły zastawione były na tarasie, skąd roztaczał się widok na Wezuwjusz i na całą zatokę. Przekupień ostryg, szczupły brunet o oczach jak węgle i o olbrzymich wąsach, u wejścia rozłożył się ze swym kramem; zachęcał on do kupna mięczaków o mocnym zapachu, jakie wieźć musiano zapewne trzy do czterech dni tam na szczyt Vomero. Freya zaśmiewała się z typowej urody przekupnia ostryg i z gorących spojrzeń jakie rzucał, przez przyzwyczajenie wszystkim paniom, wchodzącym do jadłodajni... Był to typ naprawdę jakby znalazł dla podróżniczki, lubiącej przygody o zabarwieniu lokalnem.
W głębi zainstalowała się niewielka orkiestra, to akompanjująca jakiemuś tenorowi, to produkująca się sama, znajdując szczególną przyjemność w przeciąganiu melodyj i ilustrowaniu ich gestami o iście neapolitańskiej przesadzie.
Freya, siadając przy jednym ze stołów, pełna była dziecinnej radości. Poprzed nią malowała się odległa panorama miasta, zatoki i przylądków; od tego tła odcinał się wazon kryształowy, pełen kwiatów, na Białym obrusie. Od dwóch tygodni nie wyjechała poza Neapol: tu upoiło ją górskie powietrze. Harfy i skrzypce, siejące w przestrzeń uczucia, akompanjowały im niby przy rozmowie.
Jedli z tym nerwowym apetytem, jaki daje wesołość. O kilka stołów dalej młoda para zapominała o potrawach, by móc zamieniać uścisk rąk. Dwaj lekarze Anglicy ze szpitalnego okrętu pozwalali stygnąć potrawom, malując w szkicownikach z dziecinną a pełną skrupulatności nieudolnością tę samą panoramę, jaka widniała na pocztówkach, wystawionych na sprzedaż u wejścia do restauracji.
Freya wskazała ręka na pękatą, oplecioną w łyczko butelkę. Zaśmiewała się z wstrzemięźliwości Ferraguta, który wodą rozjaśniał czerwonawą czerń włoskiego wina.
— Tak pijać musieli pańscy poprzednicy, argonauci, — mówiła wesoło. — Tak pijał niewątpliwie pradziad pański, Ulises.
I, napełniwszy własnoręcznie kieliszek kapitana, wymierzywszy z przesadną skrupulatnością dozy wody i wina, rzekła ze śmiechem:
— Wychylmy kielichy na cześć bogów.
Święte libacje powtórzyły się jeszcze kilkakroć razy. Marynarz czuł, jak zapada w stan rozkosznej błogości, pełnej ufności i spokoju: zdawało mu się, że ta kobieta już doń należy, że już należy doń niewątpliwie.
Głos Frei przywrócił mu przytomność umysłu:
— Panie Ulisesie, proszę mi mówić o miłości... Od rana mi pan jeszcze nie powiedział, że mnie pan kocha.
Mimo tonu ironicznego posłuchał wezwania i po raz setny zaczął mówić o swej miłości; mówił, jak bardzo jej pragnie. Wino przydawało jego słowom drżenie wzruszenia; skargi orkiestry podniecały jego czułość. Tenor głosem, wezbranym od uczucia, echowo odpowiadającym na myśli Ferraguta. Śpiewał romanzę „Il festino da Piedigrotta“, melancholijną lamentację miłosną, kantyczkę przedśmiertną, ostatnią ucieczkę kochanków, co utracili nadzieję.
— Wszystko to kłamstwo! — odrzekła. śmiejąc się, Freya. — Cóż to za komedjanci ci śródziemnomorcy, gdy chodzi o miłość!
A potem dorzuciła z odcieniem złośliwości:
— Powinnam pana uprzedzić, że pan ma rywala. Niech się pan ma na baczności, kapitanie.
I zwróciła głowę ku przekupniowi ostryg. Ten się wpatrywał kontemplacyjnie w tłustą, siwiejącą damę, obwieszoną kosztownościami, jaka siedziała za stołem nawprost swego męża. Wydawała się ona mocno zdziwiona morderczemi spojrzeniami, jakie jej rzucał przekupień.
Ten zaś począł gładzić wąsy i od czasu do czasu rzucał okiem na kurtkę angielską, by wyprostować jakąś fałdkę lub strzepnąć niewidoczny pyłek. Był to urodziwy korsarz w przebraniu gentlemana. Widząc, że Freya zwróciła nań uwagę, zmienił kierunek spojrzeń, wyprostował smukłą kibić i na pytające jej wejrzenie odpowiedział uśmiechem potępionego anioła.
— Gotów! — zawołała Freya, wybuchając śmiechem. — Już mam nowego wielbiciela!
Czarniawy uwodziciel zdumiał się, że owa dama w sposób tak skandalicznie rozgłośny przyjęła jego tajemnicze znaki porozumiewawcze. Ferragut był zdania, że drabowi należałaby się para siarczystych policzków.
— Niechże się pan nie ośmiesza! — zaprotestowała Freya. — Biedaczysko jakieś. Ma może żonę i całą chmarę dzieci. Ojciec rodziny pragnąłby zawsze przynieść do domu jaknajwięcej soldów.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Ulises wydawał się nieco urażonym.
— Niech się pan nie obraża, — rzekła. — Niechże się pan uśmiechnie trochę, mój „wilku morski“. Uczuł się pan dotknięty, żem go chciała porównać z tem indywiduum! A jednak pan jest jedynym mężczyzną, dla którego mam trochę szacunku, panie Ulisesie! Mówię to zupełnie serjo, z całą szczerością, jaką daje wino. Nie powinnabym tego mówić, a jednak powiadam to panu... Gdybym mogła kochać kogoś, tym kimś byłby pan.
Ferragut w tejże chwili zapomniał o swym złym humorze i obrzucał swą towarzyszkę rozmiłowanem wejrzeniem...
Na tarasie zabraniała muzyka słodka, leciuchna jak dźwięk delikatnej, kruchej czary kryształowej. Lekkiemi ruchami głowy Freya podkreślała jej rytmy. Znała tę słodyczkowatę, ckliwą „Serenadę“ Tosellego, owe „lamento“ wulgarnych uczuć, miotających duszami podróżniczek w hallach wielkich hoteli. I choć natrząsała się sama niegdyś z tej sztucznej muzyczki, uczuła teraz przecież nagle, że łzy jej stają w oczach.
— Nie móc nikogo kochać! — szepnęła. — Samej się błąkać po świecie! Choć miłość jest taka cudna!
Domyślając, że Ferragut zamierza zaprotestować, wstrzymała go ruchem ręki.
— Nie, panie Ulisesie; nie zna mnie pan. Nie wie pan, kim jestem. Niech się pan usunie odemnie. Jeszcze kilka dni temu był mi pan obojętny. Nienawidzę mężczyzn i nioby mi to nie szkodziło, by im wyrządzać zło. Ale dziś już mnie pan żywo obchodzi. Niech pan jedzie, niech pan ucieka odomnie! To najlepszy dowód życzliwości, jaki panu dać mogę.
Powiedziała to z wybuchem uczucia: możne, było sądzić, że Forragutowi groziło z jej strony niebezpieczeństwo, że wołała nań, by uciekał.
— W teatrze — ciągnęła — istnieje postać „kobiety demona“, zdarzają się artystki, które innych ról grywać nie umieją. Urodziły się, by się w te właśnie typy wcielać. Ja jestem taką „kobietą demonem“, ale w życiu realnem. Gdyby pan znał moje życie. Proszę mi wierzyć, panie Ulisesie, niech się pan usunie odemnie, niech mnie pan opuści nazawsze!
I na myśl, że przyszłość jej być może, że musi być pusta aż do końca. — z oczu trysnęły jej łzy.
Orkiestra przestała grać. Jeden z usługujących, udając, że patrzy gdzieś daleko, przysłuchiwał się ich rozmowie. Dwaj Anglicy, przestawszy malować, poglądali nieprzychylnie na owego gentlemana, pobudzającego do płaczu kobietę. Marynarz odczuł, że sytuacja stała się śmieszną, i począł się denerwować.
Freya zdała sobie z tego sprawę niezwłocznie:
— Panie kapitanie, proszę zapłacić i chodźmy stąd. — rzekła.
U wyjścia przekupień ostryg odwrócił się do niej tyłem, udając, że jest niesłychanie zajęty porządkowaniem cytryn, zdobiących kram. Twarzy jego dojrzeć nie mogła, ale się przecież domyśliła, że na wargach zawisło mu paskudne przekleństwo.
Odludnemi uliczkami, wzdłuż których ciągnęły się ogrody, szli zwolna ku stacji zębatej kolejki. Freya wsparła się na ramieniu Ferraguta z dziecięcą ufnością: wydawała się znużoną do ostateczności.
Libacje na cześć bogów dodały kapitanowi śmiałości:
— Biedna malutka moja!... Szalona główka! — szepnął, przyciągając ku sobie głowę Frei, schyloną ku jego ramieniu.
Pocałował ją, ona zaś mu się nie opierała tym razem. Z kolei i ona na pocałunek odpowiedziała mu pocałunkiem, ale pocałunek jej był smutny, lekki, jakby omdlewający, nie podobny w niczem do krwiożerczej pieszczoty w Akwarjum. Głosem jakimś, jakby płynącym z oddali, powtórzyła znów to, co mu mówiła w „trattorii“.
— Niech pan sobie idzie odemnie, Ulisesie, niech mnie pan nie widuje. Mówię to dla pańskiego dobra...
Marynarz korzystał z każdego zakrętu uliczek, by pocałunkami przerywać Frei, Szła prawie przezeń ciągniona, bez woli, niemal senna.
Jakiś głos śpiewał, kapitanowi w duchu z szatańska uciechą: „Gotowa jest i... Gotowa!“ — i ciągnął ją dalej, samemu dobrze nie wiedząc, dokąd ją prowadził, lecz pewnym będąc teraz triumfu.
Opodal stacji podszedł ku nim staruszek o wyglądzie godnym szacunku. Podał im kartę z adresem hotelu, jaki posiadał tu w pobliżu, i zaczął zachwalać wszystkie zalety pokoi umeblowanych:
— Z całym nowoczesnym komfortem... Woda gorąca...
Ferragut po raz pierwszy ozwał się do Frei na ty:
— Czy chcesz!... Czy chcesz!...
Zdawało się, że się nagle zbudziła i gwałtownym ruchem odtrąciła jego ramię.
— Niech pan nie będzie szaleńcem, panie Ulisesie! Nigdy to nie nastąpi! Nigdy!
I, wyprostowawszy się raptem, poszła naprzód i wbiegła na stację, pełna godności, nie obejrzawszy się, nie zatroszczywszy się nawet, czy Ferragut idzie za nią czy też ją opuścił...
Podczas długiego wyczekiwania na dworcu a potem powolnego zjazdu ku miastu Freya była ironiczna i rozbawiona: wydawało się, że w pamięci jej niema śladu nawet po jej niedawnem oburzeniu. Co do marynarza, to ten, zmiażdżony niepowodzeniem i zbyt obfitemi libacjami, siedział nadąsany i milczący.
Rozstali się na Chiai. Ferragut, zostawszy sam, odczuł silniej jeszcze skutki niewstrzemięźliwości. Przez chwilę miał złośliwą chętkę iść na statek. Czuł potrzebę komenderowania, pokłócenia się z kimkolwiek. Ale wzgląd, że nogi się pod nim zlekka uginały, skłonił go do powrotu do hotelu. Znalazł się wreszcie w swym pokoju, zachwycony bezgraniczną powagą, z jaką był w stanie wykonać swe przedsięwzięcie, i rzucił się na łóżko na wznak, kapelusz upuściwszy na podłogę.
Zdał sobie potem sprawę nazajutrz, że Freya nie odniosła zbyt złego wrażenia z wycieczki na San Martino.
— Sentymentalizm mój wydać się panu musiał nadzwyczaj śmieszny! Co do pana, był pan jak zawsze zbyt porywczy i zbyt natarczywy... Mniej będziemy pili następnym razem.
Ostatnie jej słowa były aluzja, do ponawianych codzień przez Ferraguta zaprosin; pragnął, by Freya pojechała z nim na obiad do jednej z owych trattoryj przy drodze na Pausilippe, skąd o zachodzie słońca widać było całą zatokę, malowana na różowo.

Pewnego wieczoru Ulises oczekiwał na panią Talberg nieco opodal hotelu, by ujść wiecznemu szpiegowaniu portjera. Przyszła wreszcie; marynarz rzucił okiem na rząd powozów do wynajęcia. Czterech woźniców naraz podjechało z impetem kwadryg rzymskich, współubiegających się o wieniec wawrzynu. Konie się rwały, woźnice trzaskali biczami, wymachiwali rękoma, obrzucając się wzajem przekleństwami i wzywając imienia Madonny. Zdawało się, że rzucą się wnet na siebie i poczną się mordować: Ferragut, słysząc ich neapolitańskie wyzwiska, był tego niemal pewien... Wsiadł wraz z towarzyszką do najbliższego powozu: zgiełk ustał niezwłocznie; próżne pojazdy zawróciły i spokojnie stanęły w rzędzie, krwawi rywale rozpoczęli z powrotem swą pokojową pogawędkę.
Koń miał na łbie olbrzymi pióropusz. Woźnica, sądząc, że ciągle siedzenie tyłom do swych klijentów byłoby nieobyczajnością, zwracał się ku nim od czasu do czasu i usiłował im dawać wyjaśnienia.
Milczenie, jakiem przyjmowano te informacje, sprawiło, że począł się im przyglądać. Pan ów wziął za rękę swą towarzyszkę i, ściskając jej dłoń, mówił coś do niej po cichu. Pani zdawała się go nie słuchać i przypatrywała się willom i ogrodom.
Neapolitańczyk, rządząc się szlachetnem uczuciem wspaniałomyślności, nie zaprzestawał kształcić owych obojętnych turystów i w dalszym ciąga wskazywał końcem bata na cuda i dziwowiska okolicy.
— Ten kościół to Santa Maria del Parto, zwany przez innych kościołem Sannazara. Sannazaro[1] był wielkim poetą, co opisywał miłość pasterek. Fryderyk II aragoński[2] darował mu w upominku willę i ogrody...
Uciął nagle. Oboje podróżni, nie racząc słuchać jego wyjaśnień, zaczęli z sobą rozmawiać w jakiejś niezrozumiałej gwarze. „Cudzoziemscy głupcy?“. Improwizowany cicerone popadł w dumne milczenie obrażonego i tylko, dając ujście wrodzonej gadatliwości, pokrzykiwał i pomrukiwał coraz na konia.
Dotarto wreszcie na szczyt Pausilippy. Po prawej stronie drogi wznosił się pretensjonalny nowoczesny budynek z widniejącym na froncie napisem wielkiemi złotemi literami „Ristorante“. Po stronie przeciwnej znajdował się cały szereg tarasów, na których widniały stoły, zastawione na dworze, i chatki o niskich daszkach, pokrytych pnączami. Okienka owych domeczków, wychodzące na zatokę, na znacznej wysokości, zabiegały jakiejkolwiekbądź niewczesnej ciekawości.
Stary „maitre d’hotel“, jaki wyszedł na spotkanie przybyłych, rzucił Ferragutowi porozumiewawcze spojrzenie: „Mam właśnie to, o co panu idzie!“ I, minąwszy taras, osłonięty altaną, wprowadził gości swych do niewielkiego saloniku o jednem tylko oknie.
Freya instynktownie podbiegła do okna, jak owad, dążący do światła.
— Jakże tu pięknie! — zawołała.
I gdy rozkoszowała się widokiem zatoki, kapitan tymczasem układał jadłospis, przyglądając się zresztą z uwagą mimice, do jakiej się uciekał dyskretny służący: jedną z rąk przytrzymywał na pół uchylone drzwi, głaszcząc czubkami palców olbrzymią zasuwę. Ferragut się domyślił, że zaważy ona całym swym ciężarem na rachunku.
Freya przestała się nagle przyglądać zatoce, poczuwszy, że wargi Ferraguta usiłują spocząć jej na karku.
— Proszę o spokój, kapitanie! Niech pan pamięta, żem przyjęła zaprosiny tylko pod warunkiem, by się pan nie naprzykrzał.
Pozwoliła jednak, by w pocałunku zbłądził jej na policzek a nawet na usta. Pieszczotę tę przyjęła, ale obawiając się dalszych nadużyć, odsunęła się od okna.
— Obejrzyjmy więc ten pałac zaczarowany, jaki mi flirt mój przyobiecał, — rzekła z uśmiechem, chcąc odwrócić jego uwagę.
Pośrodku pokoju stał stół ze źle heblowanych desek. Freya z niesmakiem potoczyła wzrokiem po koślawych krzesłach, po ordynarnem obiciu papierowem, po brudnych ramkach chromolitografij, wreszcie oczy jej przez dłuższą chwilę zatrzymały się na czemś ciemnem, zajmującem jeden z kątów pokoju. Było to coś pośredniego pomiędzy łóżkiem, kanapą a katafalkiem; co — trudno było ściśle określić. Mogły to być nary poprostu, koszarowe czy więzienne, na które rzucono jakiś szary łachman.
— A! nie!...
Freya poskoczyło ku drzwiom. Za nicby nie mogła jeść tu, w pobliżu tego plugawego mebla.
Ulises stał przy drzwiach: bał się, by Freya nic więcej nie odkryła i całym sobą zasłaniał ową olbrzymią zasuwę, jaką się tak chlubił usługujący. Szeptał coś nakształt przeprosin, ona zaś, nie rozumiejąc dobrze, o co mu chodzi, przypuszczała, iż chce jej zagrodzić drogę.
— Panie kapitanie, proszę mi pozwolić wyjść! — rzekła wreszcie zirytowana. — Nie zna mnie pan, jak widzę, dotychczas! Proszę się usunąć, jeżeli pan nie chce, bym pana wzięła za gbura.
Przystanęła w altanie, uspokoiwszy się nagle, skoro się już znalazła na dworze; po chwili siadła przy jednym z bardziej oddalonych stołów.
— Cóż za nora ohydna! — rzekła. — Proszę tu, panie Ulisesie, obok mnie! Stąd lepiej będziemy widzieli zatokę. Niech pan siada i niech pan nie będzie dzieckiem. Wszystko już zostało zapomniane. Nie było w tem przecież pańskiej winy.
Stary służący, nadchodzący z serwetą i talerzami, najmniejszym gestem nie okazał swego zdziwienia, ujrzawszy, że goście zainstalowali się na tarasie. Przyzwyczajony był do podobnych niespodzianek. Unikał tylko wzroku pani a na pana poglądał z takim zrozpaczonym wyrazem oczu, jaki umiał udawać, informując, że właśnie brakło jednej z potraw, zamieszczonych w jadłospisie. Mina jego wyrażała przy tem jakby niemą zachętę: „Cierpliwości! Widziałem jeszcze trudniejsze zwycięstwa śród mej klijenteli“.
Nim zaczął podawać potrawy, postawił na stole pękatą butelkę miejscowego wina, nektaru ze stoków Wezuwjusza o leciutkim zapachu siarki. Frei chciało się pić, a wody w owej trattorii nie była pewna. Ulises pragnął zapomnieć o swem ostatniem niepowodzeniu. Poczęli też oboje spełniać libacje na cześć bogów winem, którego nie zmąciła najmniejsza kropla wody.
Na taras wbiegła grupa śpiewaków i tancerek. Młoda dziewczyna o miedzianej cerze, piękna i brudna — czupryna poczochrana, wielkie kolce w uszach, fartuch w pasy wszelkich barw — zaczęła tańczyć w altanie, potrząsając w powietrzu tamburynem; dwaj chłopcy, ubrani jak niegdyś ubierali się lazzaroni: w czerwonych czapeczkach i w podkasanych spodniach, akompanjowali wrzaskiem tej oszalałej taranteli.
Zatoka malowała się na czerwono, jakby tam, w głębinie wód, pod skośnemi promieniami słońca wyrastały olbrzymie zagaje korali... Ulises doznawał owych przesłodkich wrażeń, jakie się wyczuwa na widok krajobrazów, widywanych w dzieciństwie. Ileż razy oglądał tę panoramę wraz z tancerkami i wulkanem w domu ojczystym w Walencji: „widywał ją na wachlarzach w stylu romantycznym“ w zbiorach swego ojca...
Freyę ogarnęło wzruszenie podobne do wrażeń Ulisesa. Tam, gdzie nie dochodziły promienie słońca, zatoka była nieskazitelnie błękitna, brzegi zdawały się być malowane ochrą, fronty domów śmiały się krzyczącemi barwami a mimo to dysonanse owe zlewały się w harmonijną, wytworną niemal całość.
Tancerki zbiegły na niższy taras, gdzie było więcej gości. Nadjeżdżali coraz nowi przybysze, prawie zawsze parami. Ktoś ze służby wprowadził do salki o wielkiej zasuwie parę jakichś wymalowanych zalotnic w towarzystwie kilku młodzieńców. Po przez uchylone drzwi dał się wkrótce słyszeć hałas gonitwy, głośne wybuchy śmiechu i zadyszane piski łaskotanych kobiet.
Stary służący zajął się obecnie Ferragutem i jego towarzyszką. Po pękatej butelce wina ze stoków Wezuwjusza, jaką wychylili do kropli, nastąpiła druga, ciesząca się niemniejszem powodzeniem.
Freya wpadła w melancholję, której może nie obce były pierwsze objawy pijaństwa. Co do marynarza, to ten zwolna stawał się coraz bardziej ponury i żądny gwałtu. Poglądać zaczynał na Freyę jakimś wzrokiem enigmatycznym, niemal gotów żywić względem niej nienawiść na wspomnienie o wzgardzie, jaką mu okazała tam, w owej salce. Czyjś głos brutalny szeptał coś na ucho Ferragutowi...Dziś muszę ją posiąść! Dziś muszę ją posiąść!” — powtarzał sobie w myśli, postanowiwszy sobie uciec się choćby do gwałtu, byleby już raz skończyć z tą sytuacją, tak jego zdaniem głupią.
Ona zaś, nie zdając sobie sprawy z jego myśli, wprowadzona w błąd nieruchomością jego wyrazu twarzy, szeptała pocichu z oczyma, utkwionemi w daleki widnokrąg... Marzyło jej się ciche, jakby zakonne życie w malutkim domku, tu na Pausilippie.
— A przecież — ciągnęła dalej — otoczenie to nie sprzyja wcale samotności; krajobraz ten jest jakby stworzony do kochania. Ach, starzeć się tak powoli we dwoje, kochając się, w obliczu tych niezmiennych uroków zatoki! Jakiż żal, żem nigdy nie była kochana.
Słowa te dotknęły Ferrtguta, który w odpowiedzi swej dał ujście zgryźliwemu, napastliwemu nastrojowi. A on?... Czyżby więc on jej nie kochał? Czyż nie byłby gotów dowieść jej tego choćby poświęceniem bez granic Na te poświęcenia jednak, któreby miały dowodzić miłości, pani Talberg nie wydawała się bynajmniej wrażliwa.
— Wszyscy mi to powtarzali; wszyscy przysięgali mi, że się zabija, jeśli ich kochać nie będę... Ale samobójstwo, w gruncie rzeczy, jest kwestją chwili: i nawet niema czasu potem, by go żałować; to jest poprostu wstrząs nerwów; gest, jaki się czyni z myślą, co inni o tem powiedzą, w przystępie pustej dumy aktora, pragnącego pięknie polec... Pewien człowiek odebrał sobie dla mnie życie...
Ferragut, posłyszawszy te słowa, drgnął zlekka. Czyjś złośliwy głos szepnął mu w myśli: „To już trzeci!“
— Widziałam go konającego — ciągnęła Freya — na hotelowem łóżku. Krwawa rana coraz mu rosła na białej opasce przez czoło: strzelił sobie w łeb z rewolweru... Był to pewien śpiewak rumuński. To było w Rpsji... Byłam przez pewien czas, artystką... Marynarz miał ochotę zadziwić się głośno, słysząc o coraz nowych epizodach z owego tajemniczego, koczowniczego życia; wstrzymał się jednak. On przecie wcale nie miał zamiaru zabić się dla niej... Przeciwnie: w niej raczej widzieć chciał swą najbliższą ofiarę.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Zmierzch zapadał coraz szybciej. Połowa nieba wydawała się jak z bursztynu, druga malowała się nocnym błękitem; pierwsze gwiazdy się poczynały zapalać. Zatoka zasypiała zwolna pod ołowianym płaszczem wód, tchnąc tajemniczemi, chłodnemi powiewami na góry i na drzewa. Krajobraz cały wydawał się tak kruchy, jak kryształ.
Służba szła teraz od stołu do stołu, rozstawiając świece w barwnych latarkach papierowych. Komary i ćmy, zbudziwszy się o zmroku, bzykały już dokoła owych czerwonych i żółtych kwiatów, utkanych ze światła.
Głos Frei zabrzmiał znowu w pomroce, taki nieuchwytny jakiś, jakby słyszany w marzeniu.
— Jest poświęcenie większe, niźli ofiara z życia; jedyne, jakie mogłoby przekonać kobietę, że jest kochana.
Zmilkła na chwilę, a potem podjęła znowu:
— Honor droższy jest od życia dla pewnych ludzi: tylko mężczyzna, któryby go postawił dla mnie na kartę, byłby w stanie mnie przekonać; człowiek, któryby zechciał się dla mnie poniżyć aż do ostateczności, nie wyrzekając się przytem życia... To byłoby poświęcenie!
Słowa te przejęły Ferraguta obawą. Jakichże poświęceń chciała zażądać odeń ta kobieta? Uspokoił się jednak, słuchając jej w dalszym ciągu. Wszystko to były niewątpliwie fantazje jej niezrównoważonej wyobraźni.
— Marzyłam często, bardzo często — ciągnęła Freya — o człowieku, któryby kradł dla mnie, zabijał, gdyby tego była potrzeba, któryby się zgodził na spędzenie reszty, swych dni w więzieniu...
Biedny mój złodziej kochany! żyłabym tylko dla niego, nocami i dniami przesiadywałabym pod murami więzienia, wpatrywałabym się w kraty u okien, ręce urabiałabym sobie po łokcie, by posyłać jaknajlepszą żywność swemu bandycie... To jest miłość! Ale nie te nasze kłamstwa na zimno, teatralne przysięgi naszego świata.
Ulises znów sobie w duchu powtórzył: „Ona jest stanowczo obłąkana!“ Tym razem myśl ta się tak wyraziście odmalowała w jego oczach, że ją Freya odgadła.
— Niech się pan nie obawia, panie Ulisesie, — rzekła z uśmiechem. — Nie chcę od pana wymagać podobnych ofiar. Bawię się tylko w przypuszczenia, ot tak, dla rozrywki...
Noc już zapadła. W ciemnem niebie migotały niezliczone oczy gwiazd. Od latarni restauracyjnych padały na obrusy purpurowe plamy, dokoła których widać było twarze obiadujących, dziwacznie modelowane wskutek gry świateł i mroku. Z zamkniętych sal dochodziły skandaliczne odgłosy pocałunków, gonitw, przewracanych mebli.
— Chodźmy! — rzekła Freya.
Hałas trywjalnej orgji raził ją, jakgdyby uchybiając majestatowi nocy. Pragnęła ruchu, chciała iść przez ciemność, wdychać wilgotne powiewy tajemniczych mroków.
U bramy ogrodowej woźnice zaczęli ofiarowywać swe usługi. Freya jednak odmówiła. Pieszo chciała wrócić do Neapolu łagodnemi zboczami Pausilippy. Ulises podał więc jej ramię i poszli w mrok, tem szybciej, że schodzili w nizinę. Freya znała ryzyko takich wycieczek. Od pierwszej chwili Ferragut nadał ton ich przechadzce, musnąwszy jej szyję pocałunkiem. Były to jednak rzeczy dozwolone, przeciw którym Freya już nie stawiła oporu. Była pewna swej zimnej krwi, wiedziała, że utrzyma zakochanego w niej człowieka w granicach, jakie sama wykreśli. Będąc też przekonaną, że na czas będzie umiała zareagować, poddawała się narazie, jak czynią kobiety podbite. Ferragutowi nigdy się dotąd nie zdarzyła sposobność równie pomyślna. Jednakże to, że musiał iść, stanowiło dlań poważną przeszkodę: ani pocałunki, ani przysięgi żadne nie były w stanie wpłynąć na jego towarzyszkę, by się zatrzymała; z upojeni odrzucała wszelkie propozycje, by siąść na chwilę na skarpie przydrożnej.
Ferragut zrezygnował pod wpływem nadziei. Tam, w owym luku świateł dokoła zatoki był hotel; marynarz myślał już o nim jako o przybytku szczęśliwości.
— Powiedz..tak — szepnął do ucha Frei, przerywając sobie pocałunkami. — Dziś w nocy, dobrze, zgadzasz się?
Nie odpowiadała, powolna uściskom Ferraguta, pozwalając wieść się jakby omdlała, z oczyma zwróconemi ku Ferragutowi, z ustami podanemi do pocałunków.
Ulises szedł więc, zasypując ją pocałunkami i pieszczotami, a głos wewnętrzny mu śpiewał pieśń triumfu: „Jest! Jest nareszcie! Teraz chodzi o to tylko, by ją zaprowadzić do hotelu!“
Podszedłszy do ogrodów, w jakich się kryje „Villa Nazionale“, w pobliżu Akwarjum, stanęli chwilę. Było tam więcej świateł i ludzi niż na drodze do Pausilippe. Unikając wielkich lamp łukowych na „Via Caraccioln“ instynktownie podeszli ku jednej z ławek, osłoniętej cieniem drzew.
Freya nagle oprzytomniała zupełnie. Zdawała się być gniewna na siebie samą za owo oddanie się bezsilne w czasie drogi powrotnej.
— Żegnam pana, panie Ulisesie, — rzekła, — zobaczymy się jutro. Przenocuje dziś u doktorki.
Ulises cofnął się o krok ze zdumienia: byłżeby to żart? Ale nie, trudno było wątpić: ton Frei wyrażał dość jasno bezwzględność jej postanowienia.
Począł ją błagać pokornie, by sobie nie szła. A jednocześnie głos wewnętrzny jął mu doradzać: „Drwi sobie z ciebie! Raz przecie trzeba skończyć! Niech-że odczuje nareszcie przewagę mężczyzny!“... Skoczył ku niej nagle w brutalnym, wstrętnym porywie.
Rzucił się na nią, jakby ją chciał zabić, wziął ją w ramiona; oboje padli na ławkę, zmagając się i dysząc ciężko... Trwało to jednak ledwie chwilę... Pożądanie odejmowało Ferragutowi część zwykłej siły. Raptem skoczył w tył, obie ręce podnosząc do ramienia. Czuł ból dotkliwy, miał wrażenie, że mu kość strzaskano. To Freya odparła jego napaść jednym z ciosów dżu-dżitsu.
— Ach, ty k....! — ryknął.
I znów się na nią rzucił, tym razem nietylko chcąc ją posiąść, ale i chcąc ją powalić i zdeptać. Ów jednak atak rozwścieczonego byka wstrzymało zimne przytknięcie do czoła jakiegoś malutkiego metalowego krążka, jakby coś naksztalt lodowatego naparstka oparło mu się o skórę.
Spojrzał: był to malutki rewolwerek, mordercza zabaweczka z lśniącego niklu. Freya z palcem na cynglu wpatrywała się weń przenikliwie. Widać było, że umie się obchodzić z trzymaną w ręku bronią.
Marynarz krótko się wahał. Gdyby miał był sprawę z mężczyzną, potrafiłby chwycić za tę grożącą mu rękę, wykręcić ją aż do bólu, zmiażdżyć, — nie obawiałby się napewno rewolweru. Ale tu do czynienia miał z kobietą, kobieta zaś ta mogła go zranić, gorzej, mogła go przytem ośmieszyć...
— Proszę odejść, panie! — nakazała tonem ceremonjalnym a groźnym.
Odeszła jednak sama ostatecznie, widząc, że Ulises, cofnąwszy się o krok wstecz, stał zamyślony i zmieszany. Odwróciła się doń tyłem, rewolwer znikł jej niezwłocznie z ręki. Nim jednak odeszła, szepnęła doń kilka słów, których Ferragut nie zrozumiał, choć miał wrażenie, że nie były to obelgi ani wyzwiska.
— Skończone! Raz na zawsze skończone! — powtarzał sobie po stokroć razy, wracając do hotelu. Myśl ta prześladowała go całą noc, którą spędził napół bezsennie, napół męczony przez okropne zmory.
Nazajutrz zrana zapłacił rachunek hotelowy, dał portjerowi ostatni napiwek, zapowiadając mu, że za parę godzin przyśle kogoś ze statku po rzeczy.
Był wesół ową wesołością z musu, jaką wyczuwają ludzie, skłonni do ulegnięcia okolicznościom. Winszował sobie swobody, jakgdyby ją zdobyć miał dobrowolnie. Wrażenia z wydarzeń ubiegłego wieczoru były mu niemiłe; uważał, że zachował się śmiesznie i po grubijańsku. Lepiej było doprawdy nie myśleć o przeszłości!
Szczersza nierównie radość opanowała go, gdy wstąpił na pokład „Mare Nostrum“. Tu jedynie mógł trwać, zdała od powikłań i kłamstw lądowego życia.
Wszyscy ludzie załogi, przywykli przez długie tygodnie do wściekłych bur, jakie spadały na nich podczas odwiedzin kapitana, teraz rozjaśnili twarze w uśmiechach: słońce rozbłysło po burzy. Ferragut dzielił między wszystkich przyjazne pozdrowienia i serdeczne uściski ręki. Naprawa nazajutrz miała być ukończona ostatecznie... To doskonale! Bardzo był z tego rad. Wnet będzie można wypłynąć na morze.
Poszedł do kuchni przywitać się z wujem Caragolem. Ten człowiek naprawdę rozumiał życie! Wszystkie kobiety z całego świata oddałby bez wahania za dobrą miskę ryżu. Mądry chłop!... Żyć będzie niechybnie do stu lat!
Kucharz zaś, któremu pochlebiały oczywiście wszystkie te pochwały, choć się zresztą nie domyślał ich ukrytej przyczyny, odpowiadał jak zawsze: „Tak jest, panie kapitanie!“
Dla Toniego, dyscyplinowanego, małomównego, obeznanego ze sprawą, Ferragut również pełen był uniesień. Chwalił mu zwłaszcza, ze nie było dlań na świecie kobiet prócz własnej żony, czekającej nań tam, daleko, nad brzegami Mariny...
Od pierwszej chwili Toni przejrzał tajny powód zachwytów i wściekłości kapitana. „Musi mieć jakąś kobietę“ — powiedział sobie w duchu, skoro tylko Ferragut przeniósł się do hotelu w Neapolu.
Tego dnia zaś, słuchając owych radosnych komentarzy, jakie kapitan głosił na cześć filozoficznego trybu życia „tego zacnego Toniego“, młodszy oficer zawnioskował: „Zerwał z nią widać, miał jej już pewno dosyć. Lepiej też, że się tak stało“.
Projekty, jakie rozsnuwać przed nim zaczął Ferragut, potwierdziły też te przypuszczenia.
— Skoro tylko statek będzie — naprawiony, przeniesiemy się do portu handlowego. Mówiono mi o ładunku do Barcelony; jakiś ładunek okazyjny; zawszeć to lepiej, niż płynąć próżnym. Zresztą gdybyśmy zbyt długo mieli czekać, to weźmiemy balast poprostu. Trzeba jaknajrychlej wrócić do naszej dawnej żeglugi.
„Mare Nostrum“ opuściło więc stocznię i zapuściło kotwicę w porcie handlowym. Nie było już śladu nawet niedawnych uszkodzeń.
Pewnego rana kapitan wraz ze swym oficerem rozważali w salonie na tyle statku sprawę rychłego odjazdu. Zastanawiali się, czy opuścić mają Neapol jeszcze tej nocy, czy też zaczekać jeszcze ze cztery dni, jak tego chcieli właściciele ładunku.
Nagle wszedł trzeci oficer, młody Andaluzyjczyk, przejęty wiadomością, jaką przynosił. Pewna pani, bardzo piękna i bardzo elegancka — młodzieniec z zachwytem podkreślał te szczegóły — przypłynęła łódką do statku i, nie pytając o pozwolenie, weszła na pokład z taką pewnością siebie, jakby statek ten do niej należał.
Toni poczuł, jak mu serce nagle zabiło w piersi. Bronzowa twarz zbladła mu nagle na popiół. „Chryste! Dama z Neapolu!“ Nie wiedział zgoła, kto jest ową damą z Neapolu, nie widział jej nigdy na oczy, ale był pewien, że to jej przybycie pociągnie za sobą niezwykle powikłania. A sprawy zdawały się już iść tak dobrze!...
Kapitan porwał się od stołu, wywrócił fotel i w dwu susach już był na pokładzie.
Cała załoga poruszona była niezwykłem wydarzeniem. Wszyscy ludzie wyszli na pokład: ciekawość, ten najsilniejszy z czynników w naturze ludzkiej, sprowadził ich z zasieków okrętowych, z dna statku, od kotłów parowych. Wuj Caragol o biskupiem obliczu wyglądał z poza uchylonych drzwi od kuchni, przesłaniając dłonią oczy, a mimo to nie mogąc dojrzeć zapowiedzianego cudu.
Freya stała opodal, ubrana w kostjum, krojem zbliżony i nieco do marynarskiego. Sądziła niewątpliwie, że na te odwiedziny na statku powinna się ubrać w strój multymiljonerów, mieszkających na własnych jachtach.
Na widok kapitana wyciągnęła doń rękę, z zupełną swobodą, jakgdyby pożegnali się byli w przeddzień.
— Chyba się pan nie będzie użalał, panie kapitanie! Przestałam pana widywać w hotelu, chciałam więc panu złożyć wizytę na statku... Pragnęłam poznać pański dom pływający. Wszystko to, co pana dotyczy, obchodzi mnie tak żywo...
Wydawała się zupełnie inną kobietą. Dokonała się w niej owych dni ostatnich jakaś głęboka zmiana. Wyraz oczu jej stał się śmiały, niemal wyzywający. Całą swą postacią dawała do poznania, że się chce oddać...
W sali jadalnej Ferragut przedstawił jej swego zastępcę. Twardy Toni był równie olśniony, jak i wszyscy ludzie z załogi. Co za kobieta! Od pierwszej chwili też zrozumiał i usprawiedliwił zachowanie się kapitana... A przecież wychodząc, spojrzał raz jeszcze na przybyłą z wyrazem prawdziwego niepokoju...
Freya, zostawszy sam na sam z Ferragutem, biegać poczęła po całym pokoju.
— Więc to tu mieszka mój rekin kochany!... Proszę mi pozwolić obejrzeć wszystko. Wszystko to, co do pana należy, tak bardzo mnie zaciekawia; teraz pan chyba nie powie, bym pana nie kochała. Cóż to za chluba dla kapitana Ferraguta! Kobiety poszukują go nawet na statku!...
Przerwała ten szczebiot pół ironiczny a pół rozkochany, by zlekka odepchnąć marynarza. On bowiem, zapomniawszy już o minionem, chciał jaknajrychlej pochwycić nadchodzące szczęście; począł całować kochaną.
— Później... Później! — szepnęła z westchnieniem. — Teraz proszę mi pozwolić wszystko obejrzeć. Jestem ciekawa jak dziecko...
Siadła przy pianinie, przy biednem pianinie szkockiego kapitana; na salę polały się słabiuchne, jękliwe tony, budząc melancholię odżyłych nagle wspomnień.
Potem otwierać poczęła jedne po drugich drzwi od wszystkich kabin, wychodzące na salon. Na progu drzwi do kajuty Ferraguta przystanęła, nie chcąc tam wejść. Ulises, stojąc poza nią, zdradliwie ją zlekka popychał.
— Nie, nie tutaj! — rzekła. — Za nic w święcie! Będziesz mnie miał, przyrzekam ci to, daję ci na to słowo. Ale tam, gdzie ja zechcę, gdzie mnie się podoba... Niezadługo już, Ulisesie!
Przyrzeczenie to, pełne pieszczot i uległości, sprawiło Ulisesowi nieopisaną radość: owo „ty” jakby odruchowe wydało mu się przytem już pierwszem oddaniem.
Wejście jednego z uczni wuja Caragola wyrwało ich z tego nastroju. Chłopiec przyniósł dwa olbrzymie kielichy, pełne czerwonawego „cocktailu“, słodkiej, upajającej mieszaniny, reasumpcji wszystkiej wiedzy kucharza, zdobytej dzięki znajomościom ze wszystkimi pijakami kuli ziemskiej.
Freya umiała ocenić napój; smakowała go długo, potem poczęła go żartobliwie zachwalać, podnosząc z udaną powagą kielich w górę. Libację swą spełniła na cześć Erosa, najlepszego z bogów. Ferragut więc, choć się zawsze do pewnego stopnia obawiał piekielnych kompozycyj swego kucharza, jednym haustem wychylił kielich, chcąc godnie odpowiedzieć na wezwanie.
Poczem wszystko zostało postanowione. Freya wydawała rozkazy. Ferragut powróci na ląd i zamieszka znów w tym samym hotelu. Stosunki ich ułożą się znów jak poprzednio, jakgdyby nic pomiędzy nimi nie było zaszło.
— Dziś wieczorem zaczekasz na mnie w ogrodach na „Via Nationale“... Pójdziemy złożyć wizytę doktorce, — ciągnęła. — Pragnie cię koniecznie zobaczyć; prosiła mnie, bym cię jej sprowadziła. Niezmiernie się tobą interesuje odkąd wie, że mnie kochasz, mój ty korsarzu!
Ustaliwszy godzinę spotkania, Freya poczęła się żegnać. Wprzód jednak chciała koniecznie zwiedzić cały statek, podobnie jak już zwiedziła salon i kabiny.
Z miną więc księżnej panującej, poprzedzana przez kapitana, z obu oficerami w orszaku, przebiegła oba pokłady; pochyliła się nad stalowem okratowaniem machin, nad czworokątnemi otworami, służącemi do ładowania statku. Na mostku kapitańskim z entuzjazmem dziecka dotykać się jęła miedzianej pokrywy, osłaniającej busolę, i przeróżnych przyrządów do ustalania punktu geograficznego, lśniących tak, jakby były ze złota.
Chciała też obejrzeć kucharza i zeszła w dziedziny wuja Caragola; zburzyła wzorowy ład ustawionych w szeregi rondli i różowy nosek pochyliła nad dymiącym otworem wielkiego kotła, w którym się gotowało śniadanie dla załogi...
Ludzie tłoczyli się u burty statku, chcąc patrzeć na odpływającą łódkę. Toni u wejścia na mostek kapitański poglądał za nią również enigmatycznem spojrzeniem.
— Piękna jesteś; ale niech-że cię morze pochłonie!
Stała na tyle łodzi i zdała jeszcze powiewała chusteczką: „Żegnaj, kapitanie!“ Kapitan uśmiechał się, przejęty do głębi wzruszeniem; marynarze zaś, wszyscy bez wyjątku, zazdrościli mu szczęścia.
Po raz drugi jeden z ludzi załogi poniósł walizkę Ferraguta do „albergo“ na Santa Lucia. Portjer, jakgdyby odgadując życzenia owego gościa, nie skąpiącego napiwków, wziął na się wybór pokoju: o piętro niżej niż poprzednim razem i tuż obok pokoju, jaki zajmowała „signora“ Talberg.
Spotkali się popołudniu w pobliżu „Villa Nazionale“ i razem poszli w labirynt uliczek Chiai. Wreszcie więc się dowie Ulises, gdzie kryła się majestatyczna postać doktorki...
Weszli do przedsionka jednego ze staroświeckich pałaców. Marynarz niejednokrotnie przystawał był przed tem wejściem, by ruszyć dalej niezwłocznie: zbijały go z tropu szyldziki metalowe przeróżnych biur i składów, mieszczących się na różnych piętrach budynku.
Minęli podwórzec, otoczony arkadami i wyłożony wielkiemi płytami kamiennemi, poczem weszli na szerokie schody. Na pierwszęm piętrze przystanęli przed szeregiem drzwi, nieco już nadżartych przez czas.
— To tu — rzekła Freya.
I wskazała na drzwi, obite pozieleniałą ze staroścj blachą miedzianą, na których widniał olbrzymi, pretensjonalny, złocony szyld handlowy. A więc doktorka mieszkała w jakiemś biurze!... Nigdyby się był Ulises nie domyślił, ze tu jej ma szukać.
Pierwszy pokój był istotnie biurem. Pracował tam jeden jedyny urzędnik; mężczyzna o nieokreślonym wieku, ze śmieszną twarzą, z wąsikiem krótko przyciętym. Obleśna, uśmiechnięta jego mina kłóciła się ze wzrokiem, unikającym oczu ludzkich: spojrzenie miał niepokojące i budzące nieufność.
Na widok Frei powstał z krzesła:
— Dzień dobry, Karolu, — rzekła pani Talberg.
I szła dalej, nie zwracając już uwagi na młodzieńca. Ulises, idąc za nią, miał wrażenie, że skryba wpił się weń swemi badawczemi, latającymi oczyma.
— To też... Polak? — zapytał.
— Tak, Polak. To protegowany doktorki.
Weszli do salonu, umeblowanego „sobotnim ściegiem na niedzielny targ“: kanapy pokryte były jaskrawemi, taniemi szalami indyjskiemi, na podłodze leżały skóry, guanak‘ów“, imitacje wschodnich dywanów o krzyczących barwach, na ścianach wreszcie — oprawne w ramki ryciny z czasopism ilustrowanych. Na jednym ze stołów lśniły się przybory tualetowe z kości słoniowej i srebra, świeżo wyjęte z pudła, które obok stało otwarte.
W sąsiedniej sali Ferragut dostrzegł piszącą doktorkę. Pochylona była nad biurkiem amerykańskiem, ale przybyłych dostrzegła niezwłocznie w lustrze, jakie wisiało wprost przed nią.
Imponującą dama przystroiła się na przyjęcie Ferraguta. Miała na sobie suknię barwy wody morskiej, obcisłą tak, że widać było pod nią wszystkie niezwykle bujne jej kształty. Przez ramiona rzucony miała szal z białego tiulu, usiany srebrnemi pajetkami.
Z wyciągniętemi rękoma, z wyrazem rozradowania, wymalowanym na twarzy, podeszła ku Ferragutowi. Niemal pochwycić go chciała w ramiona.
— Drogi kapitanie! Tyleśmy się dni nie widzieli!.... Miałem o panu stale zresztą wieści przez przyjaciółkę; ale nie mniej żałowałam zawsze, że mnie pan dotychczas nie odwiedził.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie o chłodnem z jej strony pożegnaniu kapitana w Salerno, o wyraźnej niechęci wskazania mu swego adresu w Neapolu.
Ferragut również o tem nie pamiętał: był do głębi wzruszony przyjęciem doktorki. Ta zaś siadła pomiędzy nim a Freyą; miało się wrażenie, jakgdyby chciała wyglądać na ich dobrotliwą opiekunkę. Dla przyjaciółki swej matką była nieomal. Mówiąc, gładziła włosy Frei, nieco w nieładzie po zdjęciu kapelusza. Freya zaś, dostrajając się do tej czułej pieszczoty, tuliła się do doktorki ruchem młodego, potulnego, rozpieszczonego dziewczęcia, wpatrując się jednocześnie w Ulisesa oczyma, pełnemi słodkich obietnic.
— Proszę ja bardzo kochać, panie kapitanie, — rzekła czcigodna dama. — Freya o panu tylko myśli i mówi. A taka była nieszczęśliwa!... Życie tak było dla niej okrutne.
Marynarz czuł się wzruszony do głębi: miał wrażenie, że go osnuwa atmosfera rodzinnego spokoju. Pani ta mówiła doń, jak do zięcia.
— Jakże jesteście oboje szczęśliwi! Kochajcie się, bardzo się kochajcie! Jedynie tylko dla miłości warto żyć na tym świecie.
Freya, którą rady te zdawały wzruszać do głębi, podała Ulisesowi rękę ponad potężnem łonem doktorki i konwulsyjnie uścisnęła mu dłoń.
W tejże chwili kotara, osłaniająca drzwi z salonu do biura, uniosła się.
Wszedł mężczyzna w wieku Ferraguta, nieco jednak niższy odeń wzrostem, o twarzy nie tak ogorzałej od burz i wichrów. Ubrany był po angielsku w sposób skrupulatnie poprawny, z całego szeregu szczegółów widać też było, że o wygląd swój troszczył się niezwykle pieczołowicie, niemal aż do śmieszności. „Szczególna rzecz, że taki gentleman się nie goli“ — pomyślał o nim Ferragut. Istotnie nowoprzybyły nosił bródkę ostrzyżoną na szczękach tuż przy skórze, na podbródku zaś przechodzącą w krótki, ostry szpic. Kapitan odgadł w nim marynarza. We flotach niemieckiej i rosyjskiej, we wszystkich marynarkach Północy oficerowie, nie golący się na sposób angielski, noszą tę tradycyjną maleńką bródkę.
Przybyły skłonił się, lub ściślej mówiąc złamał się pod kątem prostym, szybko a twardo, całując ręce obu pań, następnie jął poprawiać monokl, doktorka zaś tymczasem przystąpiła do prezentacji.
— Hrabia Kaledin... Kapitan Ferragu.
Rozmowa toczyła się w dalszym ciągu po angielsku. Języka tego używała doktorka zawsze w obecności Ulisesa.
— Pan jest marynarzem! — spytał kapitan, chcąc się upewnić w domyśle.
Monokl nie drgnął mu nawet w orbicie oka, jedynie leciutkie drgnienie zdziwienia przeleciało po jasnej źrenicy. Doktorka pośpiesznie sprawę zaczęła wyjaśniać.
— Hrabia jest znakomitym dyplomatą; chwilowo ze względu na stan zdrowia jest na urlopie, Podróżował istotnie bardzo wiele, ale marynarzem nie jest.
I ciągnęła dalej wyjaśnienia: „Kaledinowie należą do szlacheckiej rodziny rosyjskiej, z którą od szeregu lat łączą mnie zażyłe stosunki...“ Poczem zamilkła na chwilę, by hrabia mógł swobodnie wmieszać się do rozmowy.
Ów z początku wydał się zimny i jakby leciutko wzgardliwy; sądził widocznie, iż nie powinien otrząsać się ze swojego dyplomatycznego chłodu. Zwolna jednak chłód ów począł tajać.
„Dzięki swej czcigodnej znajomej, pani Talberg“, słyszał o bardzo wielu wyprawach żeglarskich Ferraguta. Interesował się wogóle ludźmi czynu, bohaterami oceanów.
Ulises zgadł odrazu, że arystokratyczny przybysz pragnie, równie jak i doktorka, zaskarbić sobie jego sympatję. Cóż za miły dom, gdzie wszyscy, ze wszech sił chcieliby się podobać kapitanowi Ferragutowi.
Hrabia, uśmiechając się uprzejmie, porzucił nagle język angielski i zaczai mówić po hiszpańsku. Robiło to wrażenie, jakby na ostatek zachował sobie był możność zjednania do reszty względów kapitana.
— Mieszkałem przez pewien czas w Meksyku. — dodał, wyjaśniając gdzie poznał ten język. — Zrobiłem też dłuższą wycieczkę na Filipiny, podczas pobytu w Japonji.
Ferragut najmniej wogóle znał morza Dalekiego Wschodu. Najrzadziej tam bywał. Dwukrotnie zaledwie był w Chinach i w Japonji, wiedział jednakże dość, by móc podtrzymywać rozmowę z podróżnikiem, wykazującym w upodobaniach swych tyle finezyj prawdziwego artysty. W ciągu pół godziny mówiono bez ustanku o pagodach, posągach bóstw pogańskich, domkach papierowych, tronach z bambusu i meblach, inkrustowanych perłową masą.
Doktorka znikła, jakby zniechęcona do rozmowy, z której uchwycić mogła zaledwie parę poszczególnych wyrazów. Freya, znieruchomiała, z przymkniętemi oczyma, skrzyżowawszy ręce na kolanach z ubocza przysłuchiwała się rozmowie, którą rozumiała oczywista, ale w której nie brała udziału. Wreszcie i ona dyskretnie się usunęła: doktorka przygotowywała herbatę i potrzebowała jej pomocy.
Tempo rozmowy bynajmniej nie słabło. Kaledin z mórz azjatyckich przeskoczył na morze Śródziemne, traktując przedmiot ten z godną zachwytu drobiazgowością. Oczywista mógł sobie tem zjednywać jedynie tom większe łaski Ferraguta, już mniemającego o nim, że to człowiek niezwykle sympatyczny mimo pewnego chłodu w pierwszem zetknięciu.
W pewnej chwili hrabia przestał sam mówić, a krótkiemi, zręcznie stawianemi pytaniami zmuszał do ustawicznego mówienia Ulisesa, zdając się go dosłownie brać na egzamin. Kapitan niemal z wdzięcznością przyjmował owe dowody zajęcia się „mare nostrum“, jakie wykazywał znakomity podróżnik, interesujący się zwłaszcza zachodniem wgłębieniem, które zdawał się pragnać poznać jaknajdokładniej.
Hrabia mógł się był zresztą wypytywać o nie, ile zapragnął: Ulises znał mila za milą wszystkie wybrzeża hiszpańskie, francuskie i włoskie. Kaledin, może z uwagi, że właśnie był w Neapolu, dopytywał się zwłaszcza o tę część morza Śródziemnego, zawartą pomiędzy Sardynją, Włochami południowemi a Sycylją, która w starożytności zwała się morzem Tyrreńskiem... Ciekaw był przedewszystkiem, czy kapitan Ferragut znał wyspy, zrzadka zaledwie odwiedzane, niemal zagubione w niepamięci, jakie leżą nawprost Sycylji.
— Znam je wszystkie, — odparł tamten z dumą.
Znał istotnie archipelag wysp Liparyjskich, grupę szczytów wulkanicznych, wyłaniających się z głębin śródziemnomorskich, wysepkę zwaną Ustica, archipelag Egadów. Wylądował kiedyś nawet na wyspie Pantellarji, na połowie drogi pomiędzy Sycylją a Afryką.
— Pomiędzy Pantallarją a Sycylją dno morskie znacznie się podnosi, — mówił. — W pewnych punktach warstwa wody, jaka je przykrywa, nie sięga ponad dwanaście metrów. Jest to tak zwana „wielka ława przygód“, nabrzmiałość wulkaniczna, zatopiona dwu-wyspa, podwodny piedestał Sycylji.
Hrabia zdawał się interesować niezmiernie „wielka, lawa, przygód“.
— Zna pan dokładnie swe morze! — potwierdził.
Ferragut miał dalej ciągnąć swe wyjaśnienia, w tej chwili jednak weszły obie panie, niosąc tace z przyborami do herbaty i kilku talerzykami ciastek. Ów brak jakiejkolwiekbądź służby nie zdziwił zbytnio kapitana: doktorka i jej towarzyszka musiały jego zdaniem żyć w sposób nieco niezwykły.
Freya z dziewczęcym wdziękiem jęła podawać herbatę: można ją było wziąć za panienkę z dobrego domu. Resztę wieczoru całe towarzystwo spędziło, rozmawiając o dalekich wyprawach. Nikt nie wspomniał ani słówkiem o wojnie ani o położeniu Włoch, które podówczas nie wiedziały jeszcze, czy zachowają nadal neutralność. Zdawało się, Jakgdyby towarzystwo to było gdzieś w miejscu niedostępnem, o tysiące mil od ludzkiego zgiełku.
Pod koniec wieczoru dyplomata wstał; Ferragut również się podniósł, uważając, że należy położyć kres wizycie. Hrabia począł się żegnać z doktorką, dziękując jej, że go poznała z kapitanem. Freya tymczasem uścisnęła Ferragutowi dłoń w sposób znaczący.
— Dzisiaj w nocy, — szepnęła cichutko, ledwie poruszając wargami. — Wrócę późno.-, Czekaj mnie.
O szczęście niewymowne! Oczy, uśmiech, uścisk ręki obiecywały znacznie więcej jeszcze...
Hrabia odprowadził Ferraguta aż do hotelu. Nigdy dotąd kapitan nie odnosił wrażeń równie miłych podczas przechadzki: głos towarzysza wydawał mu się słodkim i pieszczotliwym, a jednocześnie z powiedzeń jego, choćby najbardziej bez znaczenia, zdawała się przebijać mądrość niezwykła. Zresztą w owej chwili wszystko zdawało mu się być godnem kochania: nieznani przechodnie, morze w mrok upowite, życie całe...
Rozstali się przed drzwiami hotelowemi. Hrabia mimo wynurzenia, pełne przyjaźni, odszedł jednak, nie wskazawszy Ferragutowi swego adresu.
„To nic“, pomyślał kapitan. „Zobaczymy się jeszcze nieraz u doktorki“.
Przez resztę wieczoru to oddawał się słodkim nadziejom, to znów miotało nim zniecierpliwienie. Wrócił wreszcie do siebie wcześniej niż zwykle, wierząc z przesądnym brakiem logiki, że przyspieszy przez to nadejście Frei.
O jakże długie wydają się godziny tym, co wyczekują w niepokoju!... Ulises przechadzał się po pokoju, paląc cygaro za cygarem. Potem otworzył okno, chcąc wygnać zapach mocnego tytoniu. „Ona“ lubiła tylko lekkie papierosy egipskie... A że przykry zapach hawany nie znikał, odszukał więc w neseserze kilka flakoników zapomnianych oddawna perfum i wylał je na łóżko.
Nagle w tem wyczekiwaniu jął go dręczyć niepokój. Freya nie wiedziała zapewne, który zajmował numer. Nie był pewien, czy dał jej pod tym względem informacje dostatecznie jasne. Mogła się była pomylić. Zaczął wnet wierzyć, że się istotnie pomyliła.
Pod wpływem obaw i niecierpliwości otworzył drzwi i stanął na korytarzu, zdaleka spoglądając na zamknięty pokój Frei. Za każdym razem, gdy na schodach rozlegały się kroki lub gdy zgrzytała winda, brodaty marynarz poczynał drżeć jak dziecko. Miał ochotę się schować, a jednocześnie chciał móc dojrzeć, kto idzie.
Goście hotelowi, mieszkający na tem samem piętrze, wracając do siebie, widzieli kolejno Ferraguta w najdziwaczniejszych zaiste pozach. To stał na środku korytarza, jak ktoś, nie mogący się dodzwonić nikogo ze służby, czeka aż numerowy będzie przechodził przypadkiem; to znów nagle z poza uchylonych napół drzwi wysuwała się głowa ciekawa, by zniknąć niezwłocznie poza niemi.
Wreszcie Ulises musiał drzwi zamknąć. Rozłożył książkę, ale nie był w stanie przeczytać dwóch zdań po sobie następujących. Zegarek wskazywał już północ.
— Nie przyjdzie już! nie przyjdzie! — jął postarzać z rozpaczą.
Tymczasem coś innego przyszło mu na myśl. Kobieta tego rodzaju, co Freya, nie odważyłaby się przecież wejść do cudzego pokoju, w którymby przez szczelinę nad drzwiami dojrzała światło.
Przekręcił więc wyłącznik elektryczny i pociemku zaczął szukać łóżka. Ciemność ożywiły w nim znów nadzieję.
— Przyjdzie.. Przyjdzie napewno lada chwila...
Znów wstał, starając się zachowywać jaknajciszej... Dostęp powinien być przecież jaknajłatwiejszy. Uchylił też drzwi i zostawił je niezupełnie domknięte, by naciśnięta klamka nie skrzypnęła. Krzesłem przyparł drzwi do obramowania.
Wszystko to jednak jeszcze go nie zadowoliło, wstawał też jeszcze kilka razy z rzędu, przyczem zrzucał kolejno którąś z części swej garderoby. Tak wygodniej było mu czekać . Wyciągnął się na łóżku, postanowiwszy czuwać choćby całą noc, jeśliby tego zaszła potrzeba. Nie powinien był ani nie chciał spać, wola jego mu to nakazywała... W pół godziny potem chrapał w najlepsze...
Zbudził się nagle, jakby go ktoś wyrżnął w łeb obuchem. Dzwoniło mu w uszach... Niepokój, niepewność wyczekiwania wyrwały go niewątpliwie ze snu... Upłynęło parę sekund, nim zdołał pozbierać rozproszone myśli. Potem przypomniał sobie raptem wszystko... Sam! a ona nie przyszła!... Godzinyż-to czy minuty upłynęły, odkąd zasnął? Nie umiał sobie zdać z tego sprawy.
Nie sam jednak zbudził go niepokój... Coś szło ku niemu po nocy. Czy to mysz biegła przez korytarz?... Drzwi się cichuteńko poruszyły; krzesło się odsunęło zwolną na pokój, popychane czyjąś ręką bez szelestu. W pomroce zarysował się cień ruchomy, ciemniejszy od mroku... Ferragut się poruszył.
— Pst! — szepnął ściszony głos jakby z innego świata. — To ja!
Ale Ferragut już wyskoczył z łóżka i szukał po omacku rękoma. Napotkał nagie ramiona, młode ciało spowite w woale.
Instynktownie sięgnął ręką ku ścianie i wnet błysło światło.
Była to Freya, lecz jakże inna od tej, którą codzień widywał: obfite rozpuszczone włosy spadały jej na ramiona; na nagie ciało narzuciła tunikę azjatycką, jakby w obłok ją spowijającą.
Nie było to żadne z owych kimon japońskich, jakie pod wpływem mody rozpowszechniły się aż do spowszednienia, lecz jakiś woal hinduski, haftowany w fantastyczne kwiaty. Poprzez subtelną tkaninę Ulises wyczul dotknięcie młodego ciała.
Freya chciała zaprotestować ruchem. Potem wzorem Ulisesa sięgnęła ku ścianie... Światło zgasło.
A wówczas poczuł, jak przemożne ramiona owinęły mu się nakształt niezwalczonych macek mątwy dokoła szyi, jak władcze usta przywarły mu do ust, jak tam w Akwarjum... I padł pod ową pieszczotą dzikiego zwierza, bez pamięci, nie myśląc o reszcie świata, zapadając się coraz w morze nowych wrażeń jak topielec, rad ze swego losu... Tym razem jednak sięgnął aż do dna...

Zbudził go promień słońca, całujący go w twarz. Okno z niezamkniętą przez zapomnienie okiennicą była błękitne: widać w niem było błękit nieba i błękit morza.
Pojrzał obok siebie... Nie było nikogo! Przez chwilę myślał, że to był sen tylko. Ale poduszka nasiąknięta jeszcze była słodkim zapachem włosów Frei. W zgniecionem łóżku widać było jeszcze wycisk jej ciała. Przypomniało się wówczas — blada wizja, podobna do tych, jakie się snują rankiem w ostatnich godzinach snu — że się delikatnie przesunęła ponad nim; że pod pożegnalnym pocałunkiem napół otworzył oczy; że posłyszał potem lekkie skrzypnięcie drzwi...
Po słodkich godzinach nocnych tajemnic Ulises zbudził się wesół i rześki. Zmęczony był, a jednak nigdy może nie czuł się równie silnym ani równie szczęśliwym.
Począł śpiewać jedą z neapolitańskich piosnek. Ziemio kochana! Słodka zatoko! Tak, to stanowczo jest jeden z najpiękniejszych krajów pod słońcem. Rad, dumny ze swej zdobyczy, chciałby całować fale, wyspy, Neapol i Wezuwjusz!
Niecierpliwie zadzwonił na służbę. Kapitan Ferragut był głodny.
Wilczemi oczyma popatrzył na kawę z mlekiem, na chleb i mizerny kawałeczek masła, przyniesione przez służącego hotelowego. Zbyt mało mu się to zdawało! I właśnie, gdy się miał rzucie zajadle na owo pierwsze śniadanie, drzwi się otworzyły i weszła, uśmiechając się, Freya.
Zamiast hinduskiego woala miała teraz na sobie pyjamę męską z fioletowego atłasu. Nagie jej stopki przystroiły się w malutkie białe papucie. Na sercu wyhaftowany miała jakiś zawiklany monogram, którego Ulises nie był w stanie odczytać. Włosy upięte były w węzeł na tyle głowy.
Kapitan, oczarowany tą nową zmianą, zapomniał o śniadaniu. Była to nowa Freya, jakiej jeszcze nie znał: paź cudowny, zachwycająca androgina!... Ona jednak odparła zlekka jego pieszczoty i kazała mu usiąść.
Od wejścia już o coś pytała go wzrokiem. Niepewna była ową niepewnością kobiety za drugiem miłosnem spotkaniem. Pragnęła odgadnąć wrażenia Ferraguta, przekonać się, iż jest jej wdzięczny, pewną być, iż upojenie pierwszych chwil nie rozproszyło się pod jej nieobecność.
Gdy więc marynarz zabierał się znów do śniadania ze swobodą kochanka, który, zaspokoiwszy już swe pragnienia, nie sądzi, by gestom swym musiał nadawać cechy poezji, — Freya siadła na pół, a na pół przyklękła na starym szezlongu i zapaliła papierosa.
Jednem z ramion objęła skulone nogi; głowę oparła na kolanach. Paliła tak przez długą, długą chwilę, utkwiwszy oczy w morze.
Wreszcie zaczęła mówić powolnie, nie przestając patrzeć na zatokę. Od czasu do czasu odrywała tylko oczy od błękitu, by spojrzeć na Ulisesa i czytać mu w twarzy wrażenia, jakie słowa jej na nim czyniły.
Ten zaś, zgadując, że chodzi o coś niezwykle (ważnego, ostatecznie przestał jeść.
— Przysiągłeś mi, że zrobiłbyś dla mnie wszystko, o cokolwiekbym cię poprosiła. Nie zechcesz mnie chyba utracić raz na zawsze?
Ulises zaprotestował. Utracić ją? Żyć by bez niej nie mógł.
— Znam całą twą przeszłość; sam mi ją opowiedziałeś... Ty zaś nic o mnie nie wiesz, — a jednak trzeba, byś mnie poznał, teraz, gdym została twoją.
Marynarz skinął głową, miała istotnie zupełną słuszność.
— Kłamałam ci, Ulisesie — Nie jestem Włoszką...
Ferragut się uśmiechnął. Jeśli o to tylko kłamstwo chodziło! Od pierwszego dnia, skoro jeno o tem wspomniała, odgadł to był odrazu...
— Matka moja była Włoszką. Na to ci przysięgam... Ale ojciec mój nie był Włochem.
Zatrzymała się chwilę. Marynarz słuchał jej z zajęciem, odwróciwszy się tyłem do stołu.
— Jestem Niemką i...




  1. Jakób Sannazare, poeta łaciński i włoski, urodzony w Neapolu; nazywano go Wirgiliuszem chrześcijaństwa (1458 — 1530).
  2. Zapewne Fryderyk III aragoński, król Obojej Sycylii (1486 — 1501): Fryderyk II bowiem panował od 1355 r. do 1377 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.