Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Freya, zostawszy sam na sam z Ferragutem, biegać poczęła po całym pokoju.
— Więc to tu mieszka mój rekin kochany!... Proszę mi pozwolić obejrzeć wszystko. Wszystko to, co do pana należy, tak bardzo mnie zaciekawia; teraz pan chyba nie powie, bym pana nie kochała. Cóż to za chluba dla kapitana Ferraguta! Kobiety poszukują go nawet na statku!...
Przerwała ten szczebiot pół ironiczny a pół rozkochany, by zlekka odepchnąć marynarza. On bowiem, zapomniawszy już o minionem, chciał jaknajrychlej pochwycić nadchodzące szczęście; począł całować kochaną.
— Później... Później! — szepnęła z westchnieniem. — Teraz proszę mi pozwolić wszystko obejrzeć. Jestem ciekawa jak dziecko...
Siadła przy pianinie, przy biednem pianinie szkockiego kapitana; na salę polały się słabiuchne, jękliwe tony, budząc melancholię odżyłych nagle wspomnień.
Potem otwierać poczęła jedne po drugich drzwi od wszystkich kabin, wychodzące na salon. Na progu drzwi do kajuty Ferraguta przystanęła, nie chcąc tam wejść. Ulises, stojąc poza nią, zdradliwie ją zlekka popychał.
— Nie, nie tutaj! — rzekła. — Za nic w święcie! Będziesz mnie miał, przyrzekam ci to, daję ci na to słowo. Ale tam, gdzie ja zechcę, gdzie mnie się podoba... Niezadługo już, Ulisesie!
Przyrzeczenie to, pełne pieszczot i uległości, sprawiło Ulisesowi nieopisaną radość: owo „ty” jakby odruchowe wydało mu się przytem już pierwszem oddaniem.
Wejście jednego z uczni wuja Caragola wyrwało ich z tego nastroju. Chłopiec przyniósł dwa olbrzymie kielichy, pełne czerwonawego „cocktailu“, słodkiej, upajającej mieszaniny, reasumcji wszystkiej wiedzy kucharza, zdobytej dzięki