Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się pan usunie odemnie, niech mnie pan opuści nazawsze!
I na myśl, że przyszłość jej być może, że musi być pusta aż do końca. — z oczu trysnęły jej łzy.
Orkiestra przestała grać. Jeden z usługujących, udając, że patrzy gdzieś daleko, przysłuchiwał się ich rozmowie. Dwaj Anglicy, przestawszy malować, poglądali nieprzychylnie na owego gentlemana, pobudzającego do płaczu kobietę. Marynarz odczuł, że sytuacja stała się śmieszną, i począł się denerwować.
Freya zdała sobie z tego sprawę niezwłocznie:
— Panie kapitanie, proszę zapłacić i chodźmy stąd. — rzekła.
U wyjścia przekupień ostryg odwrócił się do niej tyłem, udając, że jest niesłychanie zajęty porządkowaniem cytryn, zdobiących kram. Twarzy jego dojrzeć nie mogła, ale się przecież domyśliła, że na wargach zawisło mu paskudne przekleństwo.
Odludnemi uliczkami, wzdłuż których ciągnęły się ogrody, szli zwolna ku stacji zębatej kolejki. Freya wsparła się na ramieniu Ferraguta z dziecięcą ufnością: wydawała się znużoną do ostateczności.
Libacje na cześć bogów dodały kapitanowi śmiałości:
— Biedna malutka moja!... Szalona główka! — szepnął, przyciągając ku sobie głowę Frei, schyloną ku jego ramieniu.
Pocałował ją, ona zaś mu się nie opierała tym razem. Z kolei i ona na pocałunek odpowiedziała mu pocałunkiem, ale pocałunek jej był smutny, lekki, jakby omdlewający, nie podobny w niczem do krwiożerczej pieszczoty w Akwarjum. Głosem jakimś, jakby płynącym z oddali, powtórzyła znów to, co mu mówiła w „trattorii“.
— Niech pan sobie idzie odemnie, Ulisesie, niech mnie pan nie widuje. Mówię to dla pańskiego dobra...
Marynarz korzystał z każdego zakrętu uliczek,