Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by pocałunkami przerywać Frei, Szła prawie przezeń ciągniona, bez woli, niemal senna.
Jakiś głos śpiewał, kapitanowi w duchu z szatańska uciechą: „Gotowa jest i... Gotowa!“ — i ciągnął ją dalej, samemu dobrze nie wiedząc, dokąd ją prowadził, lecz pewnym będąc teraz triumfu.
Opodal stacji podszedł ku nim staruszek o wyglądzie godnym szacunku. Podał im kartę z adresem hotelu, jaki posiadał tu w pobliżu, i zaczął zachwalać wszystkie zalety pokoi umeblowanych:
— Z całym nowoczesnym komfortem... Woda gorąca...
Ferragut po raz pierwszy ozwał się do Frei na ty:
— Czy chcesz!... Czy chcesz!...
Zdawało się, że się nagle zbudziła i gwałtownym ruchem odtrąciła jego ramię.
— Niech pan nie będzie szaleńcem, panie Ulisesie! Nigdy to nie nastąpi! Nigdy!
I, wyprostowawszy się raptem, poszła naprzód i wbiegła na stację, pełna godności, nie obejrzawszy się, nie zatroszczywszy się nawet, czy Ferragut idzie za nią czy też ją opuścił...
Podczas długiego wyczekiwania na dworcu a potem powolnego zjazdu ku miastu Freya była ironiczna i rozbawiona: wydawało się, że w pamięci jej niema śladu nawet po jej niedawnem oburzeniu. Co do marynarza, to ten, zmiażdżony niepowodzeniem i zbyt obfitemi libacjami, siedział nadąsany i milczący.
Rozstali się na Chiai. Ferragut, zostawszy sam, odczuł silniej jeszcze skutki niewstrzemięźliwości. Przez chwilę miał złośliwą chętkę iść na statek. Czuł potrzebę komenderowania, pokłócenia się z kimkolwiek. Ale wzgląd, że nogi się pod nim zlekka uginały, skłonił go do powrotu do hotelu. Znalazł się wreszcie w swym pokoju, zachwycony bezgraniczną powagą, z jaką był w stanie wykonać swe przedsięwzięcie, i rzucił się na łóżko na wznak, kapelusz upuściwszy na podłogę.