Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skończone! Raz na zawsze skończone! — powtarzał sobie po stokroć razy, wracając do hotelu. Myśl ta prześladowała go całą noc, którą spędził napół bezsennie, napół męczony przez okropne zmory.
Nazajutrz zrana zapłacił rachunek hotelowy, dał portjerowi ostatni napiwek, zapowiadając mu, że za parę godzin przyśle kogoś ze statku po rzeczy.
Był wesół ową wesołością z musu, jaką wyczuwają ludzie, skłonni do ulegnięcia okolicznościom. Winszował sobie swobody, jakgdyby ją zdobyć miał dobrowolnie. Wrażenia z wydarzeń ubiegłego wieczoru były mu niemiłe; uważał, że zachował się śmiesznie i po grubijańsku. Lepiej było doprawdy nie myśleć o przeszłości!
Szczersza nierównie radość opanowała go, gdy wstąpił na pokład „Mare Nostrum“. Tu jedynie mógł trwać, zdała od powikłań i kłamstw lądowego życia.
Wszyscy ludzie załogi, przywykli przez długie tygodnie do wściekłych bur, jakie spadały na nich podczas odwiedzin kapitana, teraz rozjaśnili twarze w uśmiechach: słońce rozbłysło po burzy. Ferragut dzielił między wszystkich przyjazne pozdrowienia i serdeczne uściski ręki. Naprawa nazajutrz miała być ukończona ostatecznie... To doskonale! Bardzo był z tego rad. Wnet będzie można wypłynąć na morze.
Poszedł do kuchni przywitać się z wujem Caragolem. Ten człowiek naprawdę rozumiał życie! Wszystkie kobiety z całego świata oddałby bez wahania za dobrą miskę ryżu. Mądry chłop!... Żyć będzie niechybnie do stu lat!
Kucharz zaś, któremu pochlebiały oczywiście wszystkie te pochwały, choć się zresztą nie domyślał ich ukrytej przyczyny, odpowiadał jak zawsze: „Tak jest, panie kapitanie!“
Dla Toniego, dyscyplinowanego, małomównego, obeznanego ze sprawą, Ferragut również pełen