Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hrabia zdawał się interesować niezmiernie „wielka, lawa, przygód“.
— Zna pan dokładnie swe morze! — potwierdził.
Ferragut miał dalej ciągnąć swe wyjaśnienia, w tej chwili jednak weszły obie panie, niosąc tace z przyborami do herbaty i kilku talerzykami ciastek. Ów brak jakiejkolwiekbądź służby nie zdziwił zbytnio kapitana: doktorka i jej towarzyszka musiały jego zdaniem żyć w sposób nieco niezwykły.
Freya z dziewczęcym wdziękiem jęła podawać herbatę: można ją było wziąć za panienkę z dobrego domu. Resztę wieczoru całe towarzystwo spędziło, rozmawiając o dalekich wyprawach. Nikt nie wspomniał ani słówkiem o wojnie ani o położeniu Włoch, które podówczas nie wiedziały jeszcze, czy zachowają nadal neutralność. Zdawało się, Jakgdyby towarzystwo to było gdzieś w miejscu niedostępnem, o tysiące mil od ludzkiego zgiełku.
Pod koniec wieczoru dyplomata wstał; Ferragut również się podniósł, uważając, że należy położyć kres wizycie. Hrabia począł się żegnać z doktorką, dziękując jej, że go poznała z kapitanem. Freya tymczasem uścisnęła Ferragutowi dłoń w sposób znaczący.
— Dzisiaj w nocy, — szepnęła cichutko, ledwie poruszając wargami. — Wrócę późno.-, Czekaj mnie.
O szczęście niewymowne! Oczy, uśmiech, uścisk ręki obiecywały znacznie więcej jeszcze...
Hrabia odprowadził Ferraguta aż do hotelu. Nigdy dotąd kapitan nie odnosił wrażeń równie miłych podczas przechadzki: głos towarzysza wydawał mu się słodkim i pieszczotliwym, a jednocześnie z powiedzeń jego, choćby najbardziej bez znaczenia, zdawała się przebijać mądrość niezwykła. Zresztą w owej chwili wszystko zdawało mu się być godnem kochania: nieznani przechodnie, morze w mrok upowite, życie całe...