Mare nostrum/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKWARJUM NEAPOLITAŃSKIE.

Wbrew przyrzeczeniu Freya nie zrobiła nic, by spotkać znów marynarza. „Zobaczymy się jeszcze... Odszukam pana sama...“ Tymczasem jednak Ferragut krążył dokoła hotelu w nadziei, że ją może spotka.
— Cóż za głupstwa wygadywałam owego rana! Co też pan sobie o mnie pomyślał? — rzekła, spotkawszy się z nim po raz pierwszy oko w oko.
Spotykali się zawsze pomiędzy via Partenope a posągiem Wirgiljusza, jednak spotkania te niecodzień bynajmniej się powtarzały. Ulises spędza i poranki na wyczekiwaniu przed sklepikami przekupni ostryg, gdy grajkowie uliczni wyśpiewywali niezmęczenie przed zamkniętemi oknami hotelowemi arje swe przy akompanjamencie mandolin.
Zniecierpliwiony Ulises wracał wreszcie do hotelu: tu uciekał się do światłych wskazówek portjera. Ów, zachęcony szelestem banknotu, poczynał się telefonicznie wypytywać służących z wyższych pięter. Następnie ze smętnym, pełnym współubolewania uśmiechem, jakby zasmucony własnemi słowy, oświadczał: „Signory niema w hotelu. Signora spędziła noc poza domem“. I Ferragut, wściekły, ruszał do siebie.
Niekiedy szedł na statek, by zobaczyć, jak daleko postępuje napraną; wyborny pretekst do spędzenia złego Humoru na bliźnich. To znów udawał się do ogrodu w stronie Chiai tą samą drogą, którędy szedł wówczas razem z Freyą. Spodziewał się, że ujrzy ją lada chwila...
Gdy wreszcie po długiem wyczekiwaniu już go rozpacz miała ogarnąć, łudził się jeszcze, zwracając oczy ku białemu gmachowi Akwarjum. Freya mu o nim wspominała. Częstokroć przesiadywała tam całemi godzinami, przyglądając się życiu stworzeń morskich.
Ferragut mrużył oczy, wszedłszy nagle z zalanego słońcem ogrodu w mroczne, wilgotne galerje.
Szedł między dwoma rzędami prostokątnych, w górę idących basenów, których wnętrza widać było poprzez grube szyby. Z dwu ścian, z góry oświetlonych promieniami słońca, padała zielonkawa poświata. Na twarzach zwiedzających kładły się niby barwy umarłych: zdawało się, jakby szli poprzez podmorskie przełęcze. Wodę ledwie się rozróżniało w basenach. Była to raczej poza szybami jakby przedziwna atmosfera, we snach widywane przestworza, po których snuły się w górę i w dół barwne twory. Tylko srebrne kuleczki, dobywające się z ich oddechów, przypominały, że tam, poza szybami jest woda. W górze owych zagród wodnych świetlista atmosfera drżała od rozprysków przejrzystego pyłu. To woda morska z wtłoczonem w nią powietrzem lała się w kryształowe przegrody, odświeżając środowisko, w jakiem żyć mogli jedynie mieszkańcy Akwarjum.
Kapitan, zwiedziwszy wszystkie po kolei galerje, w których nie dostrzegł nikogo prócz rzadkich przechodniów i stworzeń morskich poza jasne mi szybami, — popadał w głębokie zniechęcenie. Jeszcze jeden dzień stracony!
— Nie przyjdzie!
Wieczorem bezwiednie niemal szedł ku Chiai. Przyglądał się wszystkim z kolei staroświeckim budowlom o magnackim wyglądzie. Były to wielkie domy czerwonawej barwy, wzniesione za czasów wice-króli hiszpańskich, albo też pałace zbudowane za panowania Karola III.
Ulises przypuszczał, że spotka umiłowaną, przechodzącą w pobliżu tych domostw odnajmowanych teraz całemi piętrami, z zawieszonemi obecnie ponad bramami szyldzikami biur lub składów. Zapewne w jednym z tych gmachów mieszkała owa rodzina, przyjaźniąca się z Freyą.
W chwilę potem znów opanowywało go wahanie na widok białych nowych domów, odcinających się od ogólnego tła dostojnej dzielnicy... doktorka mogła przecież mieszkać tylko w takim tegoczesnym budynku, odpowiadającym wszystkim wymaganiom zdrowotności. Ale nie śmiał się dopytywać nikogo i szedł w swoję drogę, drżąc z obawy, by go nie oglądano z okien.
Wreszcie zrzekał się przedsięwzięcia, — tyle jest przecie ulic na Chiai, — i błądził tylko bez celu... Signora Talberg chytrzejsza jednak była ponad wszelką przebiegłość: o znajomych jej niczego się nie sposób było dowiedzieć.
Nazajutrz rano kapitan znów czatował na miejscu przechadzki, w pobliżu białego Wirgila. Próżny trud. O dziesiątej poszedł znów do Akwarjum, jakby wiedziony jakąś niejasną nadzieją:
— A może dzisiaj przyjdzie!...
Przesądny, jak wszyscy zakochani, wyszukiwał ulubione zakątki Frei, jakby przypuszczając, że zmusi ją tem, by nadeszła.
Pociągały ją zwłaszcza przegrody mięczaków. Przypominał sobie, że Freya często mu o nich mówiła. Z pośród nich zaś ciekawiła ją przedewszystkiem przegroda, opatrzona numerem piętnastym, dziedzina wyłączna mątw. Jakiś mu głos niejasny szeptał w duchu, że przed tym basenem rozegrać się musi jedno z najdonioślejszych w jego życiu wydarzeń. Za każdym razem, gdy zwiedzała Akwarjum, obecna była zawsze podczas karmienia tych odrażających, żarłocznych stworzeń...
Wyczekując na przypuszczalne przybycie Frei, kapitan, niby szczur lądowy, z całem zajęciem przyglądał się krwiożerczym polowaniom i pracowitemu trawieniu owych potworów.
Widział niejednokrotnie znacznie większe okazy mątw podczas połowów ryb na pełnem morzu. Teraz zaś, gdy patrzał na sztuczny basen, wyobraźnia malowała mu przed oczyma niezmierne przestworza oceanu. Kamienie, jakiemi dno było wyłożone, wydawały mu się obecnie prawdziwemi skałami podmorskiemi, a on sam — wskutek procesu myślowego, idącego w odwrotnym kierunku — zdawał się sobie samemu tak małym, jak owe drobne ofiary, chwytane potężnemi mackami. Mątwy w Akwarjum wydawały mu się też tak olbrzymich wymiarów, jak owe potworne atramentnice, kryjące się w głębiach niedostępnych oceanów, gdzie ich oczy fosforyzujące jaśnieją w pomroce nakształt zielonawych gwiazd.
Oczom ludzkim owe olbrzymie mątwy nie raczą się ukazywać. Chyba choroba lub walki podmorskie skłonić je mogą niekiedy, przypadkiem do zdradzenia się przed ludźmi ze swem istnieniem. Czasami tylko pływa na falach jedna z owych macek potężnych, odcięta żelazną szczęką którejś z ryb mięsożernych. A i to trzeba dziwnego zbiegu okoliczności, by ów szczątek w olbrzymiej pustyni wodnej znalazł się właśnie przed dziobem nie spieszącego się żaglowca...
Książę Monako, wielki mistrz oceanografji, dokonał w czasie swych wypraw pewnych odkryć, dzięki którym uwierzył bezwzględnie w istnienie tych mątw-olbrzymów. Dnia pewnego wyłowiono mackę mątwy, mierzącą osiem metrów. Czasem znów, gdy się rozpruje brzuch rekina, zdać sobie można sprawę z przepotężnych rozmiarów ich przeciwników.
Potworne a krótkie walki mącą istotnie śmiertelnemi wirami czarne, fosforyzujące wody o tysiące siągów[1] pod powierzchnią. Rekin opada w dół, wabiony smakowitą zdobyczą, jaką stanowi to stworzenie bez kości, z mięsa jedynie złożone, a tony ważące całe. Podróż tę odbywa możliwie jaknajszybciej, bo nie zniósłby przez czas dłuższy potwornego ciśnienia otchłani. I rozpoczyna się walka, krótka a śmiertelna, pomiędzy dwoma krwiożerczymi zapaśnikami, walczącymi o panowanie w otchłaniach oceanicznych. Szczęki mierzą się ze ssawkami. Potężne ostre zęby usiłują uchwycić fosforyzującą galaretowatą masę, wyślizgującą się i wymykającą. Ciosom łba, tak okropnym jak uderzenia tarana, przeciwstawiają się smagania macek, większych i cięższych niż trąba słonia. Niekiedy żarłacz pozostaje już nazawsze w głębinach, omotany kłębowiskiem miękkich wężów, wsysających go z powolną lubością; to znów wraca pod powierzchnię ze skórą okrytą czarnemi sińcami - śladami po bańkach tak wielkich jak półmiski — ale z błogością w żołądku, wyładowanym galaretowałem mięsem.
Mątwy z Akwarjum neapolitańskiego należały do rodzaju mieszkanek pobliży brzegów morza Śródziemnego; były to ubogie krewniaczki olbrzymich atramentnic, rozświetlających lazurowemi jaśnieniami cmentarne mroki podmorskich otchłani. Mimo jednak, iż stosunkowo były tak niewielkie, niemniej przecież były równie żarłoczne i niszczycielskie, jak tamte, z wiecznie domagająccmi się strawy żołądkami, zdolnemi do wchłonięcia wszystkiego, cokolwiekby żyło w wodzie.
Cały szereg poranków upłynął Ferragutowi na przypatrywaniu się ich zdradliwej nieruchomości, po której nagle następowały mordercze skoki. Znienawidził wreszcie owe potwory dlatego tylko, że zaciekawiały one Freyę. Ich idjotyczne okrucieństwo zdawało mu się jakby odbiciem usposobienia tej niezrozumiałej kobiety, która w chwili nawet, gdy go odpychała, miała w uśmiechu swym lub w intonacji głosu przebłyski niejasnych obietnic, trzymające jeńca na uwięzi.
Męski gniew wstrząsał marynarzem po całodziennem. a bezowocnem poszukiwaniu.
— Jeśli przypuszcza, że mnie tembardziej tom przynęci!.. — wykrzykiwał w duchu. — Nie, dość tego! Pokażę jej, że się bez niej obejdę. Nie zniosę już dłużej tej gry...
Klął w duchu, że już jej nie będzie poszukiwał, i powtarzał, zaciskając pięść:
— Wszystko skończone.
Nazajutrz zrana zaś stał znów na posterunku w pobliżu hotelu, jak i wprzeddzień, potem szedł na spacer a wreszcie wstępował do Akwarjum w nadziei, że ją spotka przed basenem mątw.
I tam ja spotkał istotnie pewnego dnia przed południem. Wracał właśnie ze statku. Jeśli tani wstąpił, to raczej przez przyzwyczajenie, był bowiem pewien, że nie zobaczy o tej porze nikogo prócz dozorców, rozdających właśnie karm rybom.
Oślepiony, mrugał oczyma, znalazłszy się w zielonawej pomroce korytarzy. Wreszcie obrazy poczęły mu się niejasno odbijać na siatkówce i nagle cofnął się wstecz pod wrażeniem niespodziewanego spotkania.
Wątpiąc jeszcze, podniósł dłoń, jakby chcąc przetrzeć oczy. Czyżby to istotnie była ona? Tak, to ona; biało ubrana, oparła się o żelazną barjerę, dzielącą baseny od publiczności. Oczy wlepiła w szybę, zamykającą nakształt drzwi przezroczystych wejście do skalistej pieczary. Przed chwilą właśnie sięgnęła do sakiewki i dala kilką soldów dozorcy, który zawrócił i poszedł w głąb galerji.
— Ach, to pan? — rzekła, spostrzegłszy Ferraguta.
W głosie jej nie było nawet cienia zdziwienia: zdawałoby się, że go przed chwilą pożegnała.
Poczęła się tłumaczyć, co tu robi o tak spóźnionej porze. Oddawna już nie była w Akwarjum. A przecież lubiła swój basen mątw, jak melancholijne samotnice lubią swe klatki z podzwrotnikowemi ptakami.
Ubóstwiała te potwory z poza kryształowej szyby; przed śniadaniem też poczuła nagle niepohamowaną chęć ich zobaczenia. Obawiała się, że dozorcy może niedość obficie je karmią pod jej nieobecność.
— Niech pan zobaczy, jakie one cudne!
Pokazywała na pusty, jak się zdawało, basen. W obumarłej wodzie nie było widać najmniejszego ruchu żywych stworzeń. Ale Ferragut, idąc za wzrokiem Frei i dzięki doświadczeniu, wyniesionemu z poprzednich odwiedzin, dostrzegł przecież trzech mieszkańców wodnej przegrody.
Obdarzone, jak wszystkie z ich rodzaju, zdolnością zmieniania wyglądu — mątwy przeistoczyły się w kamienie. I tylko wytrawne oko mogło je wypatrzeć, ukryte w szczelinach pośród głazów. Gładka ich skóra okryła się naroślami i zmarszczkami a nawet ubarwiła się tym samym, co i sąsiednie kamienie, kolorem. I podobne do trzech występów skalnych wyczekiwały zdradliwie na zdobycz, jakgdyby to było w głębinie morza.
— Zaraz je pan zobaczy w całym ich majestacie, — ciągnęła dalej Freya. — Dozorca zaraz ma im dać jeść... Biedactwa! Nikt się o nie nie troszczy; wszyscy je nienawidzą. Mnie tylko zawdzięczają swe dodatkowe posiłki.
Jakgdyby w przeczuciu pożywienia jeden z tych trzech kamyków drgnął i począł się mienić. Elastyczna jego powłoka się rozciągnęła, pokryła się barwnemi smugami, poczęły po niej przelatywać jakby mgiełki różowe i zielone, sypać się na nią poczęła jakby śnieć migotliwa. Z pośród dwóch fałd błysnęło żółtawe oko okrutne, a bezmyślnie nieruchome, mgława źrenica, podobna do oczu węży. Oko spoglądało w kryształ i zdawało się widzieć coś poza tą ścianą z djamentu.
— Znają mnie! — wykrzyknęła z radością. Freya. — Pewna jestem, że mnie znają!... Najmilsi, najsilniejsi bandyci! — ciągnęła głosem, drżącym z zachwytu. — Ubóstwiam je! Chciałabym je mieć u siebie, jak się miewa złote rybki w czarze kryształowej, móc je karmić ustawicznie i patrzeć, jak umieją pożerać.
Ferraguta ogarnął podobny niepokój, jaki go już raz przejął pewnego ranka przed świątyńką Wirgiljusza.
— Ależ ona jest obłąkana! — powiedział sobie w duchu.
A przecież mimo to obłąkanie pożądał jej z całej mocy. Przesłodki zapach, jakim tchnęła, owiewał go całego. Nie widział tych stworzeń bezgłosych, jakie pływały lub czołgały się tam, w świetlistem przestworzu, poza szybami...
Ona tylko istniała... Głosu jej słuchał jak odległych melodyj: tłumaczyła mu właściwości tych kamieni, przeistaczających się w żywe istoty, owych mas, co pęcznieją, by okazać swe organa, a potem nagle chowają je znowu we wnętrzach galaretowego mięsa. Są to jakby maski elastyczne, wewnątrz których jest tylko woda i powietrze.
Zmętniało oko jednego z tych potworów, to błyskające, to znów niknące śród miękkich fałd, nasunęło Frei dawne wspomnienia. Poczęła mówić półgłosem, jakby sama do siebie; nie troszcząc się o Ferraguta, wytrąconego z równowagi dziwacznością jej słów. Spojrzenie mątwy budziło w jej umyśle wspomnienia „Oka Poranku“.
— Cóż to jest owo „Oko Poranku?“ — spytał marynarz.
I znów przeszło mu przez myśl, że Freya musiała być napół obłąkana, gdy się dowiedział, że było to imię oswojonego węża, płazu o grzbiecie, porysowanym w kwadraty, noszonego przez nią niegdyś naksztatt naszyjnika lub bransolety. Działo się to hen, daleko na Jawie. śród wonnych lasów, gdzie za dnia kwitły mieniące się, potworna kwiaty, a nocą gwiazdy fosforyzujące przelatywały z drzewa na drzewo.
Ferragut nic nie odpowiedział. Chciał wiedzieć, co ją skłoniło do udania się na Jawę, na tę tajemniczą wyspę rajską.
— Mąż mój był wojskowym holenderskim, — odrzekła. — Pobraliśmy się w Amsterdamie i pojechałam z nim do Azji.
Ulises się zadziwił. Wszakże mąż jej był uczonym? Zabrał ją przecież z sobą na wyprawę w Andy?
Freya się zawahała chwilę, jakby chcąc skupić wspomnienia; wahanie jednak było krótkotrwałe.
— Słusznie, — rzekła z zupełną swobodą. — Profesor był moim drugim mężem. Dwa razy byłam mężatką.
Kapitan nie zdążył wyrazić swego zdziwienia. U szczytu basenu, ponad kryształową powierzchnią, wysrebrzoną od słońca, przesunął się cień człowieka. Dyla to sylwetka dozorcy. W dole trzy bezkształtne masy poruszyły się. Freya drgnęła z emocji.
Coś padło w wodę i zwolna opadało na dno: kawałek martwej sardynki, z którego woda odrywała drobniutkie włókienka mięsa i złotą łuskę. W potworach rozbudziła się dziwna solidarność. Najbliższy szyby poruszył się nagle jakby za pociśnięciem sprężyny, na kształt pocisku wybuchającego. Skoczył, jedno z ramion przywarło do gruntu, inne wyprostowały się jak snopek węży. Strzęp bezkształtny zmienił się nagle w gwiazdę potworną, wypełnił niemal całą szybę korpusem, wydymającym się z wściekłości, korpusem, który się coraz to malował na zielono, na niebiesko, na czerwono.
Macki chwyciły zdobycz, potem zwinęły się, by ją ponieść do gęby. Stworzenie się poczęło kurczyć, aż przypłaszczyło się stopniowo i rozciągnęło na dnie basenu. Ramiona znikły, widać było tylko drżącą masę, wzdłuż której sunęła zwolna, z końca w koniec, jakby w szeregu fal, nabrzmiałość trawienna.
Żer padał w dalszym ciągu; pozostałe mątwy rzucały się kolejno, rozwijały w gwiazdę, potem kurczyły si? znowu, by trawić zdobycz.
Freya patrzyła na ten ohydny festyn, drżąc i rozkoszy. Ulises czuł, jak się doń instynktownie przyciskała. Chwilami odrywała się odeń gwałtownym, nerwowym wstrząsem.
Oczy jej parokrotnie odwracały się od straszliwego widowiska i wpatrywały się w Ulisesa z dziwnym wyrazem obłędu.
Przez zwarte zęby głosem, przerywanym przez emocję, sławiła krwiożerczość potworów. Żałowała, że sama nie ma ich siły ani okrucieństwa.
Jak na pierwszej ich wspólnej przechadzce pod świątyńką poety ogarnęła ją nagle głucha nienawiść do mężczyzn. Pożądała ich zguby. Mówiła o tem we wstrząsach niemal lubieżnych.
Mątwy, ukończywszy trawienie, poczęły pływać. Wydawały się teraz wiązkami włókien, rozwiniętemi poziomo w zbiorniku. Wyglądem przypominały torpedowce o stożkowatym dziobie, holujące ciężki, długi snop macek. Pod wpływem rozbudzonego głodu snuły się po wodzie we wszystkich kierunkach, szukając coraz to nowych łupów.
Freya zaczęła się oburzać. Dozorca rzucił im tylko martwe łupy. A ona pożądała widoku walki, ofiar, śmierci. Kawałki sardynki zbyt były jałową strawą dla tych bandytów, którym smakował tylko żer, zaprawny mordem!
Mątwy, jakby posłyszawszy te wyrzekania, opadły na piaszczyste dno basenu i poukładały się tam, spłaszczone bez ruchu.
Mały krab, rozpaczliwie przebierający łapami, zaczął teraz opadać na dno, uwiązany na długiej nici.
Freya, drżąc na myśl o bliskiem widowisku, poczęta się znów tulić do Ulisesa.
Skokiem jedna z mątw przekształciła się znów w gwiazdę i ramiona jej wyciągnęły się jak węże, chcąc pochwycić żywą zdobycz. Dozorca, pragnąc przeciągnąć łowy, począł ciągnąć za nić. Próżno jednak. Macki przywarły niezwalczonemi ssawkami do ciała zdobyczy i szarpnęły tak gwałtownie, że nić prysła, jak odcięta nożem: mątwa opadła na dno, pociągając łup swój za sobą;
Freya chciała niemal klaskać w ręce. Zbladła jak płótno. Poprzez odzież Ferragut wyczuwał febryczną ciepłotę jej ciała. Chcąc lepiej widzieć, przechyliła się, dotykając niemal czołem szyby.
Zwikłany snopek ramion, pokrytych nabrzmiałościami ssawek, popychał kraba ku gębie, z której tryskał na skorupę płyn jadowity gruczołów śluzowych, zwalczający jakikolwiekbądź ruch oporu. Wreszcie mątwa zwolna pożarła swą ofiarę.
— Jakież to cudne! — szepnęła Freya.
Dwa inne potwory dostały również kolejno żywy żer, sparaliżowały go naprzód a potem pochłonęły, falując miękkiemi ciałami, mieniącemi się w różnobarwne pasma i plamy.
Wówczas dozorca rzucił kraba, tym razem już nie na uwięzi. Freyą krzyknęła z zachwytu.
Nastąpiło teraz polowanie takie, jakie się odbywa w pełnych okrucieństwa tajniach morza, wyścig o życie, zaguba poprzedzana straszliwym lękiem i wstrząsającą grą wydarzeń. Nieszczęsny skorupiak, przeczuwając niebezpieczeństwo, płynął ku głazom, by się schować w najbliższej szczelinie. Jedna z mątw porwała się poza nim, inne w dalszym ciągu się oddawały trawieniu.
— Ucieknie jej! ucieknie! — krzyknęła Freya, drżąc z przejęcia.
Krab umykał pomiędzy kamienie, kryjąc się za ich występy. Mątwa już nie płynęła; biegła jak stworzenie lądowe, pnąc się po kamieniach i wspierają się mackami. „Była to walka tygrysa szczurem. Krab się już do pół ciała schował w norę, wysłaną mchami, gdy jeden z ciężkich węży opadł mu na grzbiet. Niechybne ssawki wydarły go z kryjówki; w chwilę potem znikł w rojącem się kłębowisku macek.
— A! — westchnęła Freyą, podając się w tył, gotowa, zdawało się, lada chwila zemdleć na łonie Ulisesa.
Ów drgnął, czując jak mu się dokoła ciała zaciskają wstrząsane dreszczem ramiona.
Zachowanie się pól obłąkanej wywarło nań potężne wrażenie.
Wydało mu się. że to potwór z rodzaju tych, jakie były w basenie, lecz bez porównania ogromniejszy, olbrzymia mątwa z głębin oceanów wśliznęła się tu pozań zdradziecko i nagle oplątała go jedną ze swych macek. Czuł, jak uścisk coraz okropniejszy zaciska mu się do pół ciała.
Freya trzymała go w ramionach jak jeńca. Z całych sil obejmowała go za kibić, jakgdyby chcąc przeciąć mu na dwoje potężny korpus.
Nagle przywarła doń twarzą niespodzianym, gwałtownym ruchem, jakgdyby chcąc go ugryźć... Oczy jej rozszerzone, zwilgotniałe od łez, poglądały gdzieś niesłychanie daleko. Może nawet nie widziały marynarza... Usta jej drżące odnalazły usta Ulisesa, owładnęły niemi; wargi ich zwarły się ze sobą.
Był to pocałunek przeciągły, opanowujący, bolesny jak ssawka. Takich wrażeń Ferragut nigdy nie zaznał. Ślina owych ust, wzbierająca aż po zęby, przelała się w jego usta jak słodkie jady. Dziwny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa; oczy mu się zamknęły. Życie zwolna poczęło go jakby opuszczać...
Przeczuwał, że pocałunek ten znaczyć dlań będzie początek nowego życia; że nigdy już nie będzie w sianie oderwać się od tych ust, co jednocześnie kąsają i pieszczą, od tych ust pachnących daleką wonią cynamonu, kadzideł i lasów azjatyckich...
Oddał się tej pieszczocie drapieżnego zwierza z myślą odbiegła gdzieś, ciałem bezwładnem, nakształt topielca, opadającego powoli, powoli w nieskończone otchłanie oceanu.




  1. Miara, początkowo równa długości obu rozłożonych rąk; w marynarce, mniej więcej, 1 m. 62 cm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.