Przejdź do zawartości

Mare nostrum/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FREYA.

Nazwisko Ferraguta zaczynało się stawać słynnem śród kapitanów w portach hiszpańskich. Popularność tę w słabym stopniu tylko zawdzięczał Ulises swym dotychczasowym przygodom. Wilcy morscy wszyscy niemal bez wyjątku ocierali się przecież o największe niebezpieczeństwa; wobec Ulisesa jednak przejmowało ich owo instynktowne uczucie poszanowania, jakie wpaja ludziom energicznym a prostym umysł, o którego wyższości są przekonani. Czytując samym zaledwie książki niezbędne dla swego zawodu, z podziwem mawiali o licznych dziełach, wypełniających kajutę Ferraguta, których znaczna część dotyczyła przedmiotów, jakie się im wydawały tajemniczemi. By podnieść jeszcze autorytet swego kolegi, niejeden z nich posuwał się aż do twierdzenia:
— O, to człowiek niezmiernie uczony... Nie dość, że jest marynarzem, jest on prócz tego adwokatem.
Majątek jednał mu również ogólne poważanie. Był on jednym z poważnych akcjonarjuszy towarzystwa okrętowego, dla którego pracował. Koledzy z przesadą, pełną dumy, obliczali bogactwa jego matki: posiadać miała, ich zdaniem, miljony.
Na wszystkich statkach, pływających pod flagą hiszpańską, bez względu na ich port macierzysty, bez względu na to, skąd pochodziły ich załogi, Ulises napotykał wszędzie przyjaciół.
Lubili go wszyscy: kapitanowie baskijscy, małomówni a twardzi, skłonni do przechodzenia na „ty“ pełne ufności; kapitanowie asturyjscy i galicyjscy, zakochani a rozrzutni, których charakter tak się kontrastowo różnił cd ubóstwa i smętku ich prowincyj; kapitanowie andaluzyjscy, w których mowie, pełnej wdzięku, zdaje się przebijać coś z uroków białego Kadyksu i z win przeźroczach tej prowincji: kapitanowie walenccy, rozprawiający na pokładzie o polityce i usiłujący wyrozumieć, czem być może marynarka przyszłej rzeczypospolitej; kapitanowie katalońscy i majorkańscy, ludzie interesu narówni z właścicielami statków, — zawsze skoro tylko jednoczyła ich konieczność obrony własnych praw, myśleli przedewszystkiem o Ulisesie. Nikt, tak jak on, nie umiał się wypisać.
Po śmierci matki Ulises począł się wahać: czy ma być marynarzem w dalszym ciągu, czy też ma całkowicie zmienić tryb życia? Krewniacy barcelońscy, kupcy o umysłach niezmiernie sprawnych, jeśli chodziło o obliczenie majątku, rozważyli, co pozostało mu w spadku po notarjuszu i po jego małżonce, dodali do tego spadek po Labarcie i po doktorze, doszedłszy tym sposobem, mniej więcej do miljona peset... Czyż człowiek, mający tyle pieniędzy, wiódłby nadal życie ubogiego kapitana, oglądającego się na swą gażę, by zapewnić rodzinie utrzymanie?
Cinta słowa nie rzekła, któreby wpłynęło na decyzję męża. Córka marynarza, zgodziła się zostać żoną marynarza. Nadto małżeństwo pojmowała, jak ją uczyły dawne tradycje rodzinne: żona powinna być panią wszechwładną w domu, lecz we wszystkich innych sprawach polegać ma na woli męża; nie pojmowała ona, by żona pozwolić sobie mogła na ganienie czynów, głowy domu.
Sam więc Ulises postanowił porzucić zawód marynarza. Przy wpływie rad krewniaków starczyło drobnej sprzeczki z jednym z dyrektorów towarzystwa okrętowego, by zdecydował się złożyć podanie o dymisję; ani prośby, ani wyjaśnienia innych wspólników nie były w stanie skłonić go do cofnięcia postanowienia.
W czasie pierwszych miesięcy życia na lądzie nieruchomość rzeczy wydała mu się dziwna i niemiła. Była w jego otoczeniu stałość i sztywność, które mu się zdawały antypatyczne. Wyczuwał coś nakształt początków choroby morskiej, widząc, że wszystkie przedmioty leżą ściśle tam, gdzie je umieścił, nie pozwalając sobie na ruch najmniejszy, na najlżejszy kaprys dynamiczny.
Rankiem, otwierając oczy, doznawał wprawdzie kojącego uczucia, iż nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Losy domu w niczem odeń nie zależały. Życie śpiących na innych piętrach, pod nim i nad nim, nie zostało powierzone jego czujności. Ale po kilku dniach już wyczuł, że brakło mu jednej z największych rozkoszy dotychczasowego istnienia: mocy i prawa rozkazywania. Dwie służące nadbiegały z wystraszonemi minami, słysząc jego wołania i dzwonki. Ale tego nie dość było dla człowieka, który dowodził tłumami marynarzy, siejących wyglądem swym przerażenie w portach.
Nikt go teraz nie prosił o wskazówki, gdy na morzu wszyscy błagali go o rady, niekiedy budząc po nocy. Dom stał na miejscu, choć nie zwiedzał go codzień od piwnic aż do poddasza, choć nie poddawał w nim drobiazgowemu przeglądowi wszystkiego, aż do najmniejszego kranika.
Ulises czuł się poniżonym, umniejszonym jakby. Przypomniał mu się Herkules, przędący kądziel w kobiecem przebraniu. Miłość rodziny sprawiła, że zrzekł się czynnego, męskiego istnienia.
Jedynie tylko wyróżnienia, jakiemi go na każdym kroku otaczała małżonka, czyniły mu znośnem jego położenie. Rola „lądowego“ ojca przypadała mu również do smaku; zajmował się synem, przygotowującym się do wstąpienie do liceum; przeglądał wraz z nim podręczniki i wyjaśniał mu rzeczy mniej zrozumiałe.
Ale przyjemności te trwały równie krótko, jak i inne. Zebrania rodzinne u niego lub u kuzynów, rozmowy z wujami, z krewniakami i z siostrzeńcami o zyskach i o interesach lub wreszcie o przykrościach tyranji rządów centralistycznych[1], — wszystko to doprowadzało go do rozpaczy.
Z żalem wspominał czasy, gdy był kapitanem na transatlantyku: widnokręgi coraz to nowe, tłum kosmopolityczny. Widział się na pokładzie, otoczony gronem młodych, wytwornych panien, proszących go o zorganizowanie nowych bali na dany tydzień. Gdy przechodził, ukazywały się na jego widok białe, zwiewne spódniczki, woale unosiły się za wiatrem, jak różnobarwne chmurki; jak race strzelały śmiechy; słówka przelatywały tak lekkie, tak melodyjne, że zdawały się niemal śpiewem.
W czasie parnych wieczorów podzwrotnikowych dość było jego rozkazu, by wszystko, ludzie i rzeczy, otrząsało się wnet z gnuśnej ospałości: „Niech tu przyjdzie orkiestra i niech roznoszą chłodniki“. W parę chwil potem pary wirowały już po pokładzie, usta stroiły się w uśmiechy, w oczach zapalały się błyski świetliste zachwytu i pożądania.
Za plecami kapitana rozlegał się chór pochwalny. Matrony znajdowały go bardzo dystyngowanym: „Widać zaraz, twierdziły, że to ktoś bardzo dobrze!“ Służba i ludzie z załogi unosili się nad jego zamożnością i wiedzą. Młode panienki, jadące do Europy, o wyobraźniach przeładowanych romantycznemi marzeniami, ku żywemu rozczarowaniu dowiadywały się, że bohater ich jest żonaty i ma już syna. Tylko panie, leżące na szezlongach z książka, w ręku, pośpiesznie obciągały na jego widok suknie: chciały zakryć niedyskretnie wysuwającą się nóżkę, lecz wskutek pośpiechu — odsłaniały ją tylko tembardziej, wreszcie, wpatrując się weń przenikliwie, rozpoczynały konwersację, zawsze w ten sam sposób:
— Jakim sposobem w tak młodym wieku zdołał pan osiągnąć już stanowisko kapitana?
O, nędzo ludzka! On, co przez tyle lat zrzędu podróżował po Atlantyku, żyjąc w świecie bogatym, cieszącym się życiem, wonnym, umiejąc niejednokiotnie zastosować rozważną rezerwę w wypadkach kaprysów kobiecych, by uczynić im zresztą zadość w innych okolicznościach z całą dyskrecja, jaka przystoi marynarzowi, — on obecnie, w ostatecznym wyniku rzeczy, ograniczyć się musiał poprostu do admirowania wulgarnego szczepu Blanesów.
Co rano, skoro się tylko obudził, wszystkim upodobaniom jego działo się na wspak. Mieszkanie wydawało mu się bezosobowem. Nic z jego indywidualności nie było w owym domu, gdzie służące dbały o nienaganną, do przesady posuniętą czystość przy zupełnym jednocześnie braku logiki: przedmiot każdy co chwilę przerzucany był coraz to gdzieindziej. Z jakimże żalem myślał o niewielkiej kabinie, gdzie wszystko było rozmieszczone tak szczęśliwie, gdzie nic nie niknęło z przed oczu. Nie było tam ani kąta, ani występu, o którym Ulises podświadomie niemal nie wiedział. Właśnie w ten sposób żywe tkanki mięczaków wypełniają wszystkie zagłębienia skorupy.
Istotnie bowiem kabina Ulisesa stała się dlań skorupą ślimaczą czy żółwią, towarzyszącą mu w podróżach poprzez dalekie morza, rozgrzewającą się do wysokich temperatur podzwrotnikowych, zasklepiającą się naksztalt chaty eskimoskiej w pobliżach mórz lodowatych.
Żywił dla niej to przywiązanie, jakie mnich żywi dla swojej celi; ale cela ta wędrowała po całym święcie. Kapitan czuwać mógł po całych nocach na mostku swym podczas burzy, mógł wysiadać na ląd w najprzeróżniejszych portach; skoro wracał do siebie, wszystko było na swojem miejscu: książki leżały nietknięte na stole, ubrania wisiały na szaragach, fotografie przymocowane były do ścian. Zmieniał się widok mórz i lądów, zmieniała się temperatura i układ gwiazd; pasażerowie otulali się w płaszcze zimowe, by w tydzień potom przebierać się w białe kostjumy i poszukiwać na niebie gwiazd drugiej półkuli; kabina zaś była zawsze ta sama; jakby odprysk samotnej planety, nie objęty zmiennością tego świata.
Rankiem, gdy się budził, opromieniała go łagodna zielonkawa jasność, jakgdyby spał gdzieś na dnie zaczarowanego jeziora. Na białej podłodze i na bieli prześcieradeł słońce malowało złocistą migotliwą sieć, której oczka były w ustawicznym ruchu. Było to odbicie niewidocznej wody. Gdy statek stał na kotwicy w porcie, przez okienko wpadał zgrzyt żurawi, krzyki tragarzy, rozmowy przepływających szalupą w pobliżu transatlantyka. Na pełnem morzu kabinę wypełniała dźwięczna, spokojna cisza nieskończoności. Powiew, nadlatujący skądś z drugiego końca planety, powiew, co się może unosił poprzez tysiące mil nad słoną pustynią, nie otarłszy się o najmniejszy zarodek rozkładu, wnikał Ferragutowi do piersi, jak łyk lekkiego, musującego, upajającego wina. Potężna pierś rozkoszowała się tym życiodajnym łykiem; oczy mrużyły się na widok olśniewających lazurów widnokręgu.
Z domu zaś swego, skoro się tylko zbudził, widział gmach kataloński, bogaty a monstrualny, podobny do owych pałaców, jakie medja rysują w swych snach hypnotycznych, amalgamat kwiatów perskich, kolumn gotyckich, pni drzewnych, czworonogów, płazów, mięczaków i cementowych liści.
Z wysokości balkonów sypał się kurz z trzepanych dywanów; chimeryczny pałac zagrabiał sobie na własność z bezczelnością nowobogackich całe niebo i wszystko słońce, jakie się należało Ferragutowi.

Pewnego wieczora Ulises oznajmił swym krewnym, ku ich zdumieniu, że zamierza znów puścić się na morze. Oświadczenie to Cinta przyjęła bolesnem milczeniem: rzęcby można, że przewidywała je już oddawna. Były to rzeczy nieuniknione, była to życiowa konieczność: można się było jeno wobec niej ugiąć.
— Chcę jeszcze dowodzić statkiem, — tłumaczy! Ulises — własnym statkiem. Będę miał tym sposobem jedną tylko powinność, mianowicie opłacania podatków, przypadających cd właścicieli okrętów. Na ten zbytek mogę sobie pozwolić. Statek mój będzie rodzajem ogromnego jachtu, będzie pływał tam, dokąd zechcę i gdzie mi to będzie dogadzało, a jednocześnie będzie mi dawał sowite zyski. Może synowi memu uda się zostać dyrektorem towarzystwa żeglugowego i z czasem dokoła tego pierwszego parowca zgrupować olbrzymią flotę.
W dwa miesiące potem doniósł z Anglji, że nabył właśnie parostatek „Fingal“, pojemności trzech tysięcy beczek, kursujący dotychczas regularnie dwa razy na tydzień pomiędzy Londynem a jednym z portów szkockich.
Ulises unosił się nad taniością kupna. „Fingal“ był poprzednio własnością jednego ze szkockich kapitanów, który minio długiej choroby nie chciał opuścić stanowiska i umarł na pokładzie statku. Spadkobiercy jego, ludzie lądowi, znużeni długiem wyczekiwaniem, pragnęli wyzbyć się statku za jakąkolwiekbądż cenę.
Skoro nowy właściciel znalazł się w salonie w tylnej części statku — wraz z kabinami, jakie go otaczały, była to jedyna mieszkalna część okrętu, — ogarnęły go wspomnienia po zmarłym. Na ściankach pomiędzy drzwiami wymalowani byli bohaterowie Iljady szkockiej: bard Osjan z harfą w ręku; Malwina, bohaterka o gibkich, złocistych warkoczach; wąsaci rycerze z uskrzydlonemi hełmami, których miecze, dzwoniące o puklerz, budziły echa w zielono-modrych jeziorach.
Przed piecykiem ustawiony był głęboki, miękki fotel. Tam to właściciel statku spędził ostatnie lata. Dotknięty chorobą sercową, od której puchły mu nogi, z owego fotela kierował podróżami, powtarzającemu się co tydzień, poprzez mgły i chłodne fale, tłukące o statek kawałami lodu odłupanymi od gór lodowych. W pobliżu stało pianino, a na niem piętrzyły się stare, pożółkłe z biegiem czasu partycje: „Lunatyczka“, „Łucja“ romanze Tostiego, piosenki neapolitańskie, łatwe a pełne wdzięku melodje, wybrzękiwane przez odwieczne struny instrumentu, którego starczy, krystaliczny ton przypominał dawne pozytywki. Biedny marynarz o skamieniałych nogach chorem sercem rwał się ku morzu jasności. Pod zamglonem niebom oczom jego muzyka malowała wzgórza Sorrento, porosłe pomarańczami i cytrynami, kwietne i wonne wyniosłości Sycylji.
Załogę swą Ferragut zwerbował z pośród przyjaciół i rodaków. Zastępcą jego został oficer, który początkował na barkach rybackich. Pochodził z tych samych okolic, co dziadowie Ulisesa, i w pamięci przechowywał pełne czci i zachwytu wspomnienia po doktorze. Ferraguta znał jeszcze z czasów jego chłopięcych, gdy ze stryjem puszczał się on na połowy ryb. Toni wówczas był już marynarzem na małym brzegowcu: ta różnica wieku pozwalała mu zwracać się do Ulisesa na „ty“.
Przeszedłszy pod jego rozkazy, chciał zaniechać tego nawyknienia, kapitan się jednak na to nie zgodził. Toni i on byli może dalekimi krewnymi. Od szeregu stuleci wszyscy mieszkańcy Mariny pędzili to samo życie odludków, dzielili te same niebezpieczeństwa.
Załoga, począwszy od pierwszego mechanika» aż do ostatniego majtka włącznie, traktowała kapitana z tą samą pełną szacunku poufałością. Jedni pochodzili z tych samych, co i on, okolic, inni długie lata żeglowali pod jego rozkazami.
Ulises, jako właściciel okrętu — spotkał się z całem mnóstwem zatrudnień, których istnienia się nawet nie domyślał. Nie mógł się oddawać wyłącznie swemu tylko romantycznemu umiłowaniu morza ani marynarskim przygodom; musiał troszczyć się o zasób węgla i o jego cenę, myśleć o zajadłej konkurencji, obniżającej ceny frachtów.
„Fingal“ więc, którego nowy nabywca ochrzcił nowem imieniem „Mare Nostrum“ ku pomięci doktora, był w rezultacie nabytkiem wątpliwym, mimo niskiej ceny. Jako prawdziwy marynarz, Ulises zachwycał się wyniosłym, wydłużonym przodem, doskonale dostosowanym do fal burzliwych, lekkością szybkobieżnego statku, mechanizmem, jak na transportowiec potężnym, słowem wszystkiem, co pozwalało mu być przez przeciąg długich lat statkiem pośpiesznym. Parowiec jednak pochłaniał zbyt wiele węgla, by można go było użyć z zyskiem do transportowania ładunków. Kapitan w czasie podróży myślał wyłącznie tylko o spalanym węglu. Wydawało mu się ustawicznie, że „Mare Nostrum“ płynie zbyt szybko.
— Zmniejszyć szybkość! — wołał przez tubę na pierwszego mechanika.
Mimo jednak tę ostrożność i wiele innych zużycie węgla w stosunku do przewożonego ładunku było olbrzymie. Statek pochłaniał wszystkie zyski. Szybkość jego była minimalna w stosunku do transatlantyku, była atoli wprost niedorzeczna w stosunku do statków, towarowych o znacznej pojemności, które, posiadając niewielkie maszyny, mogły po niskiej cenie przewozić ładunki, po jakie dążyły we wszystkie strony swata.
— Będąc więc niewolnikiem wyższości swego statku i walcząc przeciw niej stale, Ferragut dokładał wszelkich wysiłków, by żegluga nie przynosiła mu strat zbyt wiele. Wszystkie morza planety oglądały kolejno „Marę Nostrum“. Dzięki niemu flaga hiszpańska powiewała w portach, jakie jej nigdy przedtem nie oglądały.
Podróże te jednak, któreby niegdyś przejmowały Ferraguta zachwytem, obecnie stały się dlań gorzkiem rozczarowaniem. Po opłaceniu kosztów, przy najzajadlejszej oszczędności w wydatkach, ledwie drobne kwoty przypadały w udziale właścicielowi statku. A transportowce stawały się coraz liczniejsze, obniżając coraz ceny frachtów.
W czasie jednej z takich bezowocnych wypraw, gdy Ferraguta bardziej niż kiedykolwiek ogarnęło zwątpienie, niespodziewana wiadomość zmieniła nagle cały stan rzeczy. „Mare Nostrum“ z ładunkiem argentyńskiej kukurydzy i wiązkami suchej lucerny dobiło właśnie do Teneryfy. Toni wrócił z urzędu portowego, dokąd się udał celem zawizowania dokumentów okrętowych.
— Wojna! — zawołał, ledwie wstąpiwszy na pokład.
Ulises, przechadzający się po pokładzie przyjął wiadomość tę obojętnie. „Wojna? Co za wojna?“ Dowiedziawszy się jednak że Niemcy i Austrja wszczęły akcję zbrojną przeciw Francji i Rosji, oraz że Anglja interwenjuje w obronie Belgji, kapitan zaczął snuć wnioski polityczne z owych powikłań. O niczem innem nie myślał.
Toni, mniej bezinteresowny, począł mówić o przyszłości statku.
— Koniec naszej nędzy! Koniec trzem szylingom za tonę, przewiezioną z jednej półkuli na drugą! Już o tych cenach nie usłyszy się nigdy, wkrótce wydadzą się one nam hańbiącem wspomnieniem.
Już nie będziemy potrzebowali, jak dotychczas, żebrać o ładunki od portu do portu! staniemy się wielcy! O łaski nasze ubiegać się będą kupcy, dotychczas tak wyniośli i wzgardliwi. „Marę Nostrum“ warte będzie tyle złota, ile samo zaważy.
Przepowiednie te, którym Ferragut początkowo nie dowierzał, wkrótce się sprawdziły. Statki na drogach oceanicznych napotykało się coraz rzadziej. Niektóre w obawie krążowników nieprzyjacielskich chroniły się do najbliższych portów neutralnych. Większość zmobilizowały rządy państw walczących do olbrzymich transportów sprzętu wojennego, jakich wymaga wojna tegoszesna. Niemieckie statki korsarskie zwiększały swojemi napadami panikę śród floty handlowej.
Ceny frachtów skoczyły z trzech szylingów za tonę na pięćdziesiąt, wnet potem przekroczyły siedemdziesiąt, w ciągu kilku dni doszły do stu. Zdaniem kapitana Ferraguta wyżej już wznieść się nie mogły.
— Jeszcze się podniosą. — twierdził młodszy oficer z rozradowaniem. — Będą nam płacić po sto pięćdziesiąt za tono, po dwieście!... Będziemy jeszcze bogaci!
Toni używał liczby mnogiej, mówiąc tych przyszłych bogactwach, choć na chwilę nawet nie przyszło mu na myśl, że mógłby poprosić kapitana bodaj o centyma więcej ponad owe czterdzieści pięć duros, stanowiące jego lafę miesięczną. Bogactwa Ferraguta, losy statku uważał za swoje, co do siebie osobiście, poczytywał się za szczęśliwego, jeśli nie brakło mu nigdy tytoniu i jeśli mógł wszystek grosz zapracowany wysłać żonie i synom, mieszkającym, hen, nad brzegami Mariny.
Jego punktem ambicji było zwykłe marzenie wszystkich skromnych marynarzy: kupić kawał ziemi i zostać na starość rolnikiem. Piloci baskijscy marzyli o łąkach i sadach, pełnych jabłoni, u chatce na szczycie skalnym i stadku krów. On zaś marzył o winnicy na zboczu górskiem, o białym domku z altanką, w której cieniu paliłby fajkę, gdy cała rodzina, synowie i bratankowie, rozkładaliby suszone grona winne na wiklinowych sitach.
Toni, smukły i gibki, cerę miał smagłą, jak każdy z mieszkańców pobrzeży morza Śródziemnego. Słony wiatr raczej aniżeli wiek wygarbował mu skórę i wyżłobił głębokie zmarszczki. Twarz, okrytą bruzdami i guzami, osłaniała krótka, szorstka broda. Szerść rosła mu na uszach, w szeroko rozwartych nozdrzach, drgających w chwilach gniewu lub zachwytu. Brzydotę ową jednak łagodziło lśnienie oczu: były one niewielkie, zielono-oliwkowe; wyraz ich, niezmiernie łagodny, przypominał chwilami rezygnację dolnych psów, gdy kapitan z sarkazmem wyszydzał ideje Toniego.
Toni bowiem był ideowcem. Kilka ich poznał Ferragut, wszystkie jednak były twarde, skrystalizowane, podobne do mięczaków, co przywarłszy, do skał, zmieniają się wreszcie w masę kamienną. Doszedł do nich w czasie dwudziestu pięciu lat kabotażowania po morzu Śródziemnem, dzięki czytywaniu wszelkich dzienników, po większej części lirycznie radykalnych, jakie mu tylko wpadały do rąk w portach.
Gdy po długiej niebytności dobijał do jednego z portów południowo-amerykańskich, niechybnie poczynał się unosić nad szybkiemi postępami, do jakich zdolne są ludy młode: olbrzymie mola, wybudowane w ciągu roku; ulice niemal bez końca, nie istniejące jeszcze za poprzednią bytnością; parki wytworne, obficie podszyte, jakie założono na wysuszonych lagunach.
— To zupełnie zrozumiałe, — orzekał krótko. — Nic dziwnego. Mają przecież ustrój republikański!
Za pobytem zaś w porcie hiszpańskim dość było najdrobniejszej przykrości (trudności jakiejś, coby się wyłoniła przy zapuszczaniu kotwicy, sprzeczki z urzędnikami celnymi, braku miejsca ma wyładunek), by z uśmiechem, pełnym goryczy, ironizował:
— Nieszczęsny kraj! Wszystko to są skutki rządów tronu i ołtarza.
Dowiedziawszy się na Teneryfie o wybuchu wojny, zreasumował wszystkie swe doktryny w jedną formułę, triumfalnie lakoniczną:
— Zbyt wielu królów jest w Europie! Ach, gdybyż wszystkie ludy były republikami...!
Ten dopust boży musiał nadejść niechybnie! Tym razem Ferragut nie śmiał drwić ze swego młodszego oficera.
Wszyscy ludzie na „Mare Nostrum“ byli zachwyceni nowym obrotem rzeczy. Majtkowie, dotychczas mrukliwi, jakgdyby przeczuwający, że kapitan ich się zrujnuje lub conajmniej zniechęci się do tych bezowocnych wypraw, teraz pracowali z niekłamanem weselem.
Na przodzie statku, gdzie była kuchnia i kajuta majtków, nad któremi władztwo bezgraniczne przyznano wujowi Caragolowi, panował obecnie dostatek. Ów wuj Caragol był również dawnym znajomym Ferraguta: pełnił on funkcje kuchmistrza okrętowego. Choć nie ośmielał się „tykać“ kapitana, jak za dawnych czasów, intonacje jednak jego pozwalały się domyślać, że w myśli traktował go z tą samą poufałością. Znał jeszcze Ulisesa, gdy, ten wymykał się z uniwersytetu, by wiosłować w obrębie portu. Caragol podówczas, wskutek osłabionego wzroku, zejść musiał z wyżyn żeglugi pobrzeżnej na niziny zwykłego rybactwa. W powadze jego i korpulencji jednak było coś z kapłaństwa. był to śródziemnomorzec otyły; z mała główką, o spasłym karku i potrójnym podbródku; ale gdy siedział u steru swej łodzi rybaczej, wyglądał jak patrycjusz rzymski na tronie swej tryremy.
Talent kulinarny jogo podlegać mógł pewnym przyćmieniom, jeśli ryż nie stanowił zasadniczego czynnika owych kompozycyj. Natomiast był niedoścignionym, jeśli chodziło o wydobycie wszelkich walorów z owego środka odżywczego.
Oliwa była dlań produktem równie jak i ryż drogocennym. Za czasów nędzy, gdy kapitan wszelkich sił dokładał celem uzyskania nowych oszczędności, Caragol specjalnem baczeniem otaczał wielki oliwnik kuchenny[2]. Kuchcików i chłopców okrętowych podejrzewał, że oliwy używają do włosów nakształt pomady, Czyjakolwiek głowa nawijała mu się pod rękę, chwytał ją pod pachę i nos ku niej nachylał. Najlżejszy zapach oliwy rozpalał w nim gniew. „Złodzieju“! — i na głowę winowajcy spadała olbrzymia łapa, tłusta a ciężka, podobna do rękawicy bokserów.
W portach, mimo swej krótkowzroczności, poznawał niezwłocznie narodowość statków, jakie wyładowywały swe towary po obu stronach „Marę Nostrum“. Nozdrza jego wdychały ze smutkiem powietrzem „Nic“! Były to dlań statki jałowe, jak trawa, statki ludzi Północy, gotujących na maśle; może nawet statki protestanckie!
Niekiedy znów szedł zwolna po pokładzie jakby za tropem; wreszcie stąwał naprzeciw sąsiedniego statku i wdychał bujne zapachy: „Hej-że, bracią!“. Nie sposób się było pomylić. Byli to Hiszpanie, abo conajmniej marsylczycy, genueńczycy, lub neapolitańczycy, w każdym bądź razie współrodacy, nie zmieniający nic w swych przepisach kuchennych bez względu na szerokość geograficzną. Niezwłocznie też nawiązywano rozmowy w owem śródziemnomorskiem narzeczu, mieszaninie hiszpańskiego, portugalskiego i włoskiego, jaką wynalazły ludy różnych ras na pobrzeżach afrykańskich od Egiptu aż po Maroko. Czasami posyłano sobie tytułem podarków, jak czynią to napotykające się szczepy dzikich, owoce z dalekiej ojczyzny. To znów wybuchały znagla nienawiści; nie wiedzieć dlaczego poczynano sobie wygrażać pięściami i obrzucać się wzajem klątwami, w których imiona Matki Panny i jej świętego Syna powtarzały się co trzeci wyraz.
Wuj Caragol, o duszy religijnej, wycofywał się wówczas w wyniosłem milczeniu do kuchni... Toni pokpiwał sobie z jego dewocyjnego entuzjazmu. Majtkowie natomiast, materjaliści i łakomcy, słuchali z poszanowaniem kucharza, wydzielającego im wino i co lepsze porcje. Stary prawił im o Chrystusie z Grao, wiszącym w kuchni na miejscu honorowem, oni zaś słuchali z przejęciem, jakgdyby słyszeć mieli opowieść tę po raz pierwszy, dzieje świętego obrazu, przywiezionego przez statek, co się w dym rozwiał, skoro tylko cudowny ładunek złożono na brzegu. Grao podówczas było zaledwie garścią chałup, odległą od Walencji i wystawioną na najazdy piratów maurytańskich. Przez długi szereg lat w dzień święta Caragol boso nosił święty wizerunek.
Obecnie innym marynarzom przypadał ten zaszczyt w udziale, Caragol zaś, stary i niemal ślepy, wyczekiwał pośród widzów procesji, by przedrzeć się ku olbrzymiej relikwji i potrzeć odzież o przenośny ołtarzyk, na którym spoczywał obraz.
Wszystko, co nosił na sobie, tym sposobem było poświęcane. Jeśliby chodziło o ścisłość, nie było to tak wiele, kucharz bowiem krążył po pokładzie w kostjumie niezbyt skomplikowanym, jak mąż nie dbający o małostki ludzkie. Za cały strój starczała mu koszula, wiecznie powiewająca na wietrze, i spodnie z brudno-szarej bawełny lub z żółtej flaneli, zależnie od położenia geograficznego. Z poza rozwartego wiecznie kołnierza koszuli widać było gęsty, biały porost na piersiach. Głowę osłaniał palmowy kapelusz nawet wówczas, gdy kuchmistrz pracował pośród swych rondli.
Pobożność zacnego człowieka ogarniała nawet wszystkie twory morskie, lubił też prawić majtkom przeróżne cudowne opowieści, gdzie delfiny i ryby grały role niezmiennie budujące. Niekiedy podmuch wiatru unosił prawiącemu koszulę, odsłaniając podbrzusze.
— Wuju Caragolu! Jeszcze wam ucieknie! — zwracał uwagę czyjś drwiący głos.
Święty człek uśmiechał się z serafickim spokojem kogoś, kogo już nic nie łączy z próżnościami tego świata.
— Daj mu spokój Nie ucieknie!
I rozpoczynał opowieść o jakimś nowym cudzie.
Ferragut twierdził, iż pomiędzy egzaltacjami kucharza a lekkością noszonej przezeń bielizny zachodzić musi pewien stosunek; stary gorzeć musiał jakimś niewygasającym płomieniem. We dnie mgliste wuj przynosił na pokład czarki dymiącego napoju: był to, jak on to nazywał, „calentet“.[3] Nic nad to nie było lepszego dla ludzi, którzy musieli, nieruchomi a czujni, trwać przez długie godziny śród niepogody na stanowiskach. Była to kawa, zmieszana z rumem; proporcje jednak nie były, równe i alkohol przeważał znacznie nad czarnym płynem. Toni śpiesznie wychylał wszystkie czarki, jakie mu podawano. Kapitan je zletkka odsuwał, żądając kawy bez domieszek, a wówczas Caragol wypijać musiał sam wszystkie „calentet’y“, jakiemi wzgardził kapitan, co oczywista nie wpływało na zmniejszenie liczby innych napoi, jakiemi się zwykł był raczyć w tajnikach kuchni. We dnie upalne przyrządzał olbrzymie wazy „refresquet’ow“. Chłodniki owe składały się w połowie z wody, w połowie zaś z rumu, wszystko to na obfitem podłożu z cukru; mieszanina ta sprawiała, iż wuj Caragol z piorunującą szybkością przechodził ze stanu zwykłej błogości do anielskiego opilstwa.
Kapitan go strofował, widząc, jak mu się oczy czerwienią. Gotów do reszty oślepnąć... On jednak nie przejmował się zbytnio tem niebezpieczeństwem. Musiał przecież na swój sposób uczcić pomyślność statku. Z pomyślności owej zaś obchodziło go osobiście to przedewszystkiem, iż mógł hojnie szafować oliwą i rumem, nie potrzebując się obawiać strofowań podczas obrachunków. Chryste z Grao, gdybyż tak wojna mogła trwać wiecznie!

„Mare Nostrum“ potrzykroć zrobiło drogę z Ameryki południowej do Europy. Ostatnia z tych podróży zakończyła się w Neapolu, gdzie wyładować miano zboże i skóry. Przy wjeździe do portu statek zderzył się z angielskim okrętem szpitalnym, odpływającym właśnie do Dardaneli; zderzanie uszkodziło tył statku i wyłamało jedno z piór śruby okrętowej.
Toni ryknął z niecierpliwości, dowiedziawszy się, że statek uwięźnie tu conajmniej na miesiąc. Włochy jeszcze nie wypowiedziały wojny, przygotowania obronne jednak zatrudniały cały przemysł morski. Uszkodzenia nie sposób było wcześniej naprawić. Ferragut obliczał straty, jakiemi groziło to przymusowe wyczekiwanie. W Marsylji i w Barcelonie czekały na statek cenne bardzo ładunki... Mimo to, by się uspokoić samemu i udobruchać swego zastępcę, powtarzał niejednokrotnie:
— Anglja wypłaci nam odszkodowanie... Anglicy są hojni.
I, chcąc uśpić niecierpliwość, codzień wysiadał na ląd; zwiedzał pomniki i muzea miejskie, włóczył się po uboższych dzielnicach.
Po pewnym czasie jednak Neapol i jego hałasy go znużyły. Rankiem też dnia pewnego wsiadł w pociąg i, okrążywszy Wezuwjusz, minąwszy parę różowych osad, błyskających z pośród winnic, wysiadł na stacji w Pompei.
Z pustki niemal cmentarnej, ze wszystkich hoteli i restauracyj pojawiła się nagle chmara cała przewodników. Wyrzekali na wojnę, uniemożliwiającą wycieczki turystów. Ferragut był bodaj jedynym, jaki się tu pojawił w ciągu całego dnia. „Signore, za cokolwiek bądź!“ Marynarz jednak szedł dalej, nie zwracając na nich uwagi. Częstokroć, myśląc o Pompei, obiecywał sobie, że zwiedzi ją sam, by zaznać bezpośrednich wrażeń życia starożytnych.

Za pierwszą swą tu bytnością — przed siedemnastu laty — był młodszym oficerem na katalońskim żaglowcu, jaki zawinął do portu w Neapolu. Korzystając ze zniżonych cen niedzielnych, udał się do umarłego miasta i zwiedził je całe... w towarzystwie jednak grupy podróżnych, ustawicznie tłoczących się, by jaknajlepiej słyszeć przewodnika.
Tym razem samotność była równie zupełna, jak tego sobie życzył. W umarłem mieście słychać było jedynie szelest owadzich skrzydeł i szmery płazów, kryjących się popod bluszczami...
U bramy Herkulanum stróż malutkiego muzeum pozwolił mu w spokoju przyglądać się odlewom przedwiecznych trupów: gipsowi pompeajczycy zastygli z gestami przerażenia, jakie śmierć dopiero przerwała. Dozorca nawet się z miejsca nie ruszył, by nudzić Ulisesa wyjaśnieniami; ledwie podniósł nań oczy z ponad dziennika. Ciekawiły go wiadomości z Rzymu, intrygi niemieckich dyplomatów, myśl, że Włochy mogły również wziąć udział w wojnie.
Wnet potem w jednej z odludnych ulic owe troski chwili obecnej znów zakłóciły marynarzowi spokój. Krok jego dzwonił głucho, jakgdyby szedł przez jakieś podziemie nekropolu. Gdy przystawał, zapanowywała znów cisza: „Cisza od dwóch tysięcy lat!“ — myślał. Lecz nagle w ową, odwieczną ciszę wdarły się odległe echa zażartej kłótni; to dozorcy i robotnicy, zatrudnieni przy odkopywaniu miasta, rozsiadłszy się na ruinach przedwiecznych, obrzucali się klątwami i wygrażali sobie pięściami, jedni porwani patrjotycznym entuzjazmem, inni znów — myślący jedynie o straszliwości wojny. Ferragut z planem w ręku minął owe grupy, a nikt z nich nie wstał nawet, by mu zaproponować przewodnictwo. W ciągu dwóch godzin, mógł się był łudzić, że jest mieszkańcem starożytnej Pompei, jaki pozostał sam w mieście podczas święta na cześć bogów polnych. Wzrok jego biegł aż po krańce prostych ulic, nie napotykając niczego, coby mu przypominało o teraźniejszości.
Zmęczony tą przechadzką po moście umarłych, Ferragut siadł wreszcie na kamiennej, ławce pośród ruin jednej ze świątyń. Patrzał na plan, rozłożony na kolanach i rozkoszował się nazwami, jakie ponadawano ciekawszym budowlom, czerpiąc do nich natchnienie z mozaik lub malowideł: willa Diomedesa, willa Fauna, willa o Czarnym Murze...
Na szelest czyichś kroków podniósł oczy. Przechodziły jakieś dwie panie za poprzedzającym je przewodnikiem. Słusznego wzrostu, szły z widoczną pewnością siebie. Obie osłoniły twarze woalkami; podobne woale, skrzyżowane na ramionach, spadały im na barki. Ferragut odgadł, że była między niemi znaczna różnica wieku. Jedna z nich, dość korpulentna, stawiała na ziemi, z pewną dostojnością potężne stopy, obute w luźny trzewik na niskim obcasie. Druga, wyższa i smuklejsza, najoczywiściej młodsza, kroczyła w lekkich podskokach, prostując się z wdziękiem nieco wymuszonym na swych wysokich obcasach.
W pół godziny potem Ulises wstał z ławki, zmęczony widokiem surowej nieruchomości ruin. W ulicy Term zwiedził ponownie dom tragicznego Poety; następnie zaczał podziwiać dom Pansy, największy i najbardziej zbytkowny z całego miasta. Pansa ów był widocznie najwybitniejszym z mieszkańców Pompei. „Xystos“, ogród poza domem, obsadzono na nowo cyprysami, wawrzynami i klombami róż.
Idąc wzdłuż muru, okalającego ów ogród, Ferragut spotkał znowu te panie. Przez kratowane drzwi przyglądały się kwiatom. Młodsza, mówiąca po angielsku, zachwycała się purpurowemi różami, okalającemi piedestał, na którym stał jakiś stary faun.
Ulisesa porwała niepohamowana chęć wydania się nieustraszonym a rycerskim. Chciał rozbudzić w owych paniach ciekawość teatralnym hołdem, zwrócić na się uwagę ich jednym z tych gestów śmiałych, a pełnych galanterji, jakie przydarzają się często Hiszpanom na obczyźnie. Przywykły do wspinania się po masztach, Ulises jednym skokiem przesadził mur ogrodowy. Obie panie krzyknęły, ze zdziwienia: widowisko było dla nich niezwykłe. Starszej zwłaszcza dech w piersi zaparło. Mieszkała niewątpliwie zazwyczaj w kraju dyscyplinowanym, gdzie wszelkie zakazy były ściśle przestrzegane. W pierwszej też chwili miała ochotę, jak się zdawało, uciekać, bojąc się, by jej nie wzięto za wspólniczkę tego nieznajomego. Młodsza uśmiechała się tylko; a widząc powracającego kapitana omal nie klasnęła w ręce, jakby z zachwytu nad owem lekkomyślnem zuchwalstwem gimnastycznem.
Marynarz, biorąc je za Angielki, w tym też języku się do nich zwrócił, podając im dwie róże, trzymane w ręku. Były to kwiaty dość zwykłe, a tylko tysiącletnie mury, sąsiedztwo domu, jaki Pansa wystawił za czasów pierwszych cezarów, nadawało im wartość taką, jakgdyby same miały, po dwa tysiące lat.
Ferragut ofiarował większą i świeższą młodszej z dam. Ta ją przyjęła z uśmiechem: zdawało się, iż wybór ów wydał się jej słusznym. Starsza pani nie czyniła trudności, widać było jednak, że chce się oddalić od owego szaleńca. „Dziękujemy! Dziękujemy!“ i pociągnęła z sobą uśmiechającą się jeszcze towarzyszkę. Poszły spiesznie i znikły za węglem jednej z ulic...
Ulises zjadł obiad w restauracji pod Diomedesem i śpiesznie poszedł na stację: pociąg już wnet miał odejść. Gdy wsiadał do wagonu, zdawało mu się, że dostrzegł woale obu pań, niknące za zamykającemi się drzwiczkami.
Wysiadł w Salerno, które chciał zwiedzić nim się uda do Paestum. Na stacji znów spostrzegł obie nieznajome: siedziały w wynajętym powozie. Spotkał je potem kilkakrotnie w ciągu dnia: w małych miasteczkach podróżni zdają się jakby wzajemnie przyciągać. Spotkali się w porcie, któremu groziły zasypaniem ławice lotnego piasku, dojrzeli się w ogrodach, zstępujących ku morzu, w pobliżu pomnika Pisicana, romantycznego księcia di San-Giovanni, poprzednika Garibaldiego, poległego w młodości za wyzwolenie Włoch.
Wieczorem znów się spotkano: mieszkali w tym samym hotelu. W restauracji stoliki ich stały w pobliżu. Ferragut, złożywszy swym sąsiadkom ukłon, jaki mu z pewnym chłodem oddały, mógł przyjrzeć się obu paniom, mówiącym niewiele i pocichu, jakgdyby w obawie, by nie posłyszał ich rozmowy.
Twarz starszej, wrogiej mu, była taka właśnie, jaką sobie wyobrażał mimo wszystkich woali, w jakie się osłaniała dotychczas. Być może dawnemi czasy burzyła ona spokój mężczyzn; dziś jednak mogły w dalszym ciągu malować się na niej wyrazy wyniosłości nieprzejednanej czy niechęci: kapitanowi nie przyszło przez myśl nawet, że mógłby się tem przejmować.
Musiała już mieć powyżej czterdziestki. Gimmnastyka i zbawienna hygiena pozwoliły jej zachować pewna, świeżość ciała. Ale biała skóra twarzy zasiana była plamkami piegów. W rude włosy wplecione były umiejętnie pasma sztucznych loków. Gdy zdejmowała szkła, świadczące o krótkim wzroku, ukazywały się oczy mętne a pełne spokoju, jak oczy przeżuwających. Poprzez szkła jednak w złotej oprawie wydawały się bystre i przenikliwe: nic i nikt, jak się zdawało, nie powinienby im ujść niepostrzeżenie. Niekiedy wyraz ich dumny a mrożący zdawał się odsuwać i odpychać, czynić dokoła niej pustkę, patrzącemu przychodziły na myśl wówczas kręgi, zataczane ostrzem szpady.
Wygląd młodszej był nierównie bardziej zachęcający. Ferragut widział ją w skrócie trzech czwartych. Ale brzegiem oczu zdawała się doń uśmiechać, przyjmując jego hołdy.
Jak kobieta, która się w niczem nie obawia niedyskrecyj swego uczesania, pozwalała pani buntowniczym kosmykom wysuwać się z popod kapelusza. Włosy miała jasne i jakby przysypane popiołem, o tonach spokojnych, odcinających się żywo od całości postaci. Oczy czarne, wielkie, rozcięte w formie migdała, przypominały oczy tancerek orjentalnych, zręczne cienie ołówka wydłużały je jeszcze bardziej, podkreślając podniecający kontrast ich ze zgasłem złotem włosów.
Gdy odsłaniała ramiona, lub gdy rozchylał się jej stanik, skóra jej błyskała niepokalaną białością: twarz jednak przesłonięta była, jakgdyby maską różaną, lekką ogorzałością od morza i od słońca. Szkarłatny trójkąt rysował się na łagodnym wygibie gardła, znacząc wycięcie sukni. Na ogorzałem zlekka ciele jaśniał kroplami świateł naszyjnik z pereł. Z poza purpurowych warg, rozchylonych w śmiałym a spokojnym uśmiechu, błyskał szereg zębów, zdających się być z masy perłowej.
Ferragut, patrząc na nią, przeżywał całą swą przeszłość, nie mogąc znaleźć w pamięci ani jednej kobiety, któraby się z nią mogła porównać. A przecież niektóre z pań, jakie poznał na transaltantyku, miały również ową pełną elegancji wytworność... Ale to były znajomości przelotne, a przy tem wspomnienia te już tak były odległe!..
Jeszcze raz skrzyżowały się ich spojrzenia i nagle Ferragutowi się zdało, jakby mu serce silniej zabiło: „Ależ ja ją znam! Gdzieżem ja ją widział! Nic już nie wiem, ale pewien jestem, żem ją znał!“ Próżno myśl wytężył, pragnąc skupić wspomnienia... Najdziwniejszą było jednak rzeczą, że dzięki jakiemuś tajemniczemu fluidowi wyczuł, jak w tejże chwili i ona również zrobiła to samo odkrycie. I ona go poznała i najwidoczniej usiłowała sobie przypomnieć jego nazwisko, zebrać rozproszone wspomnienia. Częstokroć teraz zwracała oczy ku niemu, a uśmiech jej stał się bardziej ufny i bardziej odruchowy, jakby na widok dawnego znajomego.
Spotkali się raz jeszcze nazajutrz zrana, na stacji w Salerno. w tym samym przedziale pierwszej klasy. Jechali niewątpliwie w te same strony. Ferragut się ukłonił: wroga dama raczyła odpowiedzieć na ukłon, poczem rzuciła na swą towarzyszkę pytające spojrzenie. Marynarz się domyślił, że w ciągu nocy mówiły o nim, gdy on sam próżno usiłował sobie coś przypomnieć.
Nie wiedział sam dokładnie, jak się nawiązała rozmowa. Bądź, co bądź zaczął nagle rozmawiać z młodszą damą po angielsku, jak to już zrobił w przeddzień zrana. Ona z ową odwagą ludzi, którzy pragną położyć kres wątpliwościom, spytała go, czy nie jest marynarzem. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, spytała jeszcze, czy jest Hiszpanem.
— Tak, jestem Hiszpan.
Odpowiedź Ferraguta wywołała triumfalne spojrzenie młodszej w kierunku towarzyszki. Ta z kolei zdawała się wyzbywać dotychczasowej nieufności i nagle poniechała nieprzyjemnej rezerwy. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do kapitana sino-czerwonemi wargami, przypudrowanemi na żółto policzkami, lśniącą złotem impertynentką.
Tymczasem młodsza dama mówiła wciąż, jakby szczęśliwa, iż może się popisać niezwykłą zaiste pamięcią.
Podróżowała po całym świecie i nie zapomniała żadnego z państw, jakie widziała; mogła wyliczyć nazwy osiemdziesięciu wielkich hoteli, w jakich stają ci, co objeżdżają kulę ziemską dokoła. Spotykając kogoś z dawnych towarzyszy podróży, poznawała go niezwłocznie, choćby go była widziała chwilę tylko, częstokroć nawet pamiętała jego nazwisko. Tym razem wszakże zdawała się wahać.
— Pan się nazywa... kapitan... Pan się nazywa...
Uśmiechnęła się nagle.
— Pan się nazywa — rzekła tym razem już tonem pewności — kapitan Ulises Ferragut.
Przez długą chwilę, uradowana, rozkoszowała się zdumieniem marynarza. Potem ciągnąć zaczęła dalsze wyjaśnienia. Podróżowała mianowicie z Buenos Ayres do Barcelony na transatlantyku, gdzie był kapitanem.
— To już sześć lat temu — dodała. — Nie, siedem.
Ferragut, choć sam przypuszczał, że gdzieś się już przedtem musieli spotkać, nie był sobie w stanie przypomnieć: tyle przecież pasażerek przesunęło mu się przed oczyma! Mimo to uważał za wskazane skłamać przez galanterję; począł twierdzić, że ją pamięta.
— Nie, panie kapitanie. Pan sobie mnie nie może przypominać. Podróżowałam z mężem, a pan na mnie nigdy nie spojrzał. Wszystkie względy podczas owej podróży poświęcał pan pewnej wdówce brazylijskiej, zresztą bardzo pięknej.
Powiedziała to po hiszpańsku, ową słodką, śpiewną hiszpańszczyzną, po jakiej można było odgadnąć, że języka tego nauczyła się w Ameryce, a której lekki akcent cudzoziemski przydawał pewnego, jakby dziecięcego wdzięku. Po chwili dodała z kokieterją:
— Znam pana, kapitanie! Zawsze ten sam! Ów gest z różą w Pompei był bardzo ładny! Był pana godzien.
Widząc się zapomnianą, nie mogąc brać udziału w rozmowie, toczącej się po hiszpańsku, poważna pani z impertynentką zabrała głos.
— Ach, Hiszpanja! — rzekła po angielsku. — Ziemia „caballer‘ów“! Cervantes! Lope! Cid!
Podniosła ku niebu oczy, pełne zachwytu. Zamilkła, jakby czegoś jeszcze szukając. Nagle pochwyciła marynarza za ramię i zawołała z wybuchem energji, jakby czyniąc wiekopomne odkrycie:
— Calderon de la Barca!
Ferragut się skłonił.
— Tak, pani.
Młodsza z pań uważała wówczas za stosowne przedstawić swą towarzyszkę.
— Pani doktór Fedelmann, znawczyni filozofji i literatury.
Ferragut, uścisnąwszy tłustą dłoń doktorki, puścił się na niedyskretne pytania.
— Pani jest Niemką? — zapytał młodą kobietę po hiszpańsku.
Poza złotą impertynentką domyślono się jakgdyby; ku młodszej damie padło niespokojne spojrzenie.
— Nie, — odrzekła tamta — Przyjaciółka moja jest Rosjanką; a ściślej mówiąc Polką.
— I pani jest również Polka! — spytał marynarz.
— Nie, ja jestem Włoszka.
Mimo pewność siebie, z jaką to było powiedziane, Ferragut miał ochotę krzyknąć „to kłamstwo!“ Ale zamilczał i, patrząc w czarne oczy, tak śmiele weń utkwione, gotów był nawet uwierzyć... Być może, mówiła prawdę.
Z kilku słów, zamienionych z paniami, Ulises wywnioskował, że mieszkały przedtem w Rzymie, że niedawno zaledwie przybyły do Neapolu, gdzie pobyt ich może nie całkiem był dobrowolny. Młodsza dama znała te strony i towarzyszka jej korzystała z przymusowej wycieczki, by zwiedzić owe okolice, jakie dotychczas po tylekroć razy podziwiała w książkach.
Wszyscy razem wysiedli na stacji Battipaglia, by przesiąść się do pociągu, idącego do Paestum. Czekać trzeba było dość długo, marynarz więc zaproponował obu paniom, by wstąpić do restauracji. Była to drewniana szopa, pachnąca żywicą i winem.
Barak ów przypominał Ferragutowi i młodszej z pań owe schroniska przygodne, klecone naprędce w odludnych okolicach południowej Ameryki, znowu też zaczęli mówić o wspólnej podróży przez ocean. Tym razem zgodziła się zaspokoić ciekawość kapitana.
— Mąż mój był profesorem. Studjował nauki przyrodnicze. W ciągu roku podróżowaliśmy w celach naukowych po Patagonji.
Poczęła opisywać podróże, w jakich brała udział, w Kordyljerach.
Marynarz słuchał z roztargnieniem; szedł za myślą, jaka go przedewszystkiem ciekawiła.
— A jak się pani nazywa? — rzekł nagle.
Obie panie rozśmieszyło to pytanie; tak było niespodziewane, że aż się im wydało komiczne.
— Nazywam się Freya, To wagnerowskie imię. Znaczy to Ziemia, a jednocześnie Wolność... Czy pan lubi Wagnera?
I, nie czekając odpowiedzi, dodała po hiszpańsku ze swym akcentem kredki:
— Proszę mnie nazywać „wdówką“. Biedny doktór zmarł wkrótce po powrocie naszym do Europy.
Następnie podążyli we troje na stację: pociąg do Paestum już odchodził.
Po obu stronach toru krajobraz się teraz zmienił. Pociąg szedł poprzez tereny błotniste. Po grzązkich łąkach przechadzały się, przeżuwając, stada bawołów, potężnych, jakby toporem ciosanych stworzeń.
Wysiadłszy w Paestum, troje podróżnych udało się ku ruinom. Minęli bramę Syreny, resztkę niegdyś obwarowań miejskich, i szli drogą, wzdłuż której ciągnął się mur z odłamków starożytnych głazów i kolumn. Nagle pojawiły się wspaniałe szczątki umarłego miasta, świątynie o harmonijnych proporcjach.
Było ich trzy, a ich wyniosłe kolumny zdawały się być masztami statków, zatopionych w zieleni. Doktorka z przewodnikiem w ręku wskazywała je z dostojnością uczonego: to była świątynia Neptuna, tamta Cerery a ta wreszcie bez żadnych zresztą uzasadnień nazwana została Bazyliką.
Wielkością, trwałością i wdziękiem przewyższały budowle rzymskie. Może Ateny ze swym Akropolem równać się mogły z temi świątyniami w najczystszym stylu doryckim. W świątyni Neptuna wznosiły się wysokie, potężne kolumny, równie zwarte jak drzewka w szkółce: olbrzymie słupy kamienne, na których wspierała się jeszcze wyniosła tabulatura z wydatnemi gzymsami i trójkątnemi frontonami z dwu fasad. Kamień był tej barwy lekkoróżowej, jakiej nabiera w krajach pogodnych, gdzie słońce go złoci wedle woli, a ciemna patyna deszczów nie niweczy jego dzieła.
Śladem starego dozorcy weszli na stopnie świątyni Neptuna, wycięte w lazurowych blokach. Śród czterech rzędów kolumn znajdowało się tam prawdziwe sanktuarjum, „cella“. Odgłos kroków zwiedzających na płytach posadzki spłoszył całe gromady stworzeń, zażywających drzemki na słońcu.
Obecne mieszkanki miasta, olbrzymie jaszczurki z zielonkowatemi grzbietami, usianemi w czarne cętki, rozproszyły się we wszystkie strony. W oszołomieniu wpadały pod nogi zwiedzającym. Doktorka podniosła suknię, by się o nią nie ocierały i maskowała strach wybuchami nerwowego śmiechu.
Nagle Freya krzyknęła i palcem wskazała na podstawę starożytnego ołtarza. Hebanowo-czarny wąż z czerwonemi plamkami na grzbiecie wił się po głazach z majestatyczną flegmą. Marynarz podniósł laskę do góry, nim jednak zdążył uderzyć, poczuł, jak dwie ręce chwyciły go nerwowo za ramię. Tuliła się doń Freya, pobladła na twarzy, z oczyma nagle błagalnemi i pełnemi obaw.
— Nie, nie, kapitanie! Proszę mu dać spokój!
Ulises drgnął pod tem dotknięciem ciała kobiecego. Wonne tchnienie musnęło mu twarz. Radby był trwać tak długo. Ale Freya się odsunęła odeń i podeszła ku wężowi, nawołując go scicha i wyciągając doń ręce, jak gdy się chce pogłaskać jakieś domowe zwierzątko. Po chwili wąż znikł w szczelinie między dwiema płytami. Doktorka, która uciekła na ten widok aż na najniższy stopień, poczęła teraz nawoływać Freyę i skłoniła ją do zejścia.
Napastliwy gest kapitana wzbudził we Frei jakąś nerwową urazę. Twierdziła, że wie, co to za wąż. Było to najniewątpliwiej bóstwo umarłej świątyni, które przybrało tę postać, by żyć śród ruin. Wąż ten musiał liczyć dwadzieścia stuleci. Z winy Ferraguta Freyą nie mogła go wziąć do rąk... Byłaby z nim porozmawiała... Miała zwyczaj rozmawiać z wężami...
Ulises miał już w sposób dość twardy sformułować swe wątpliwości co do równowagi duchowej towarzyszki wycieczki, gdy przerwała mu doktorka.
Patrzyła na łąkę, zarosłą akantami i paprociami, skąd słychać było ćwierkanie koników polnych. Ta dzika roślinność budziła w niej wspomnienia róż z Paestum, opiewanych przez poetów starożytnego Rzymu. Przytoczyła nawet kilka wierszy łacińskich i przetłumaczyła je, by słuchacze mogli się dowiedzieć, że róże w tej krainie kwitły dwa razy do roku.
Spacerowali tak w ciągu dwóch godzin w obrębie obwarowań miejskich, zwiedzili szczątki ulic, ruiny amfiteatru, Bramę Złotą, wychodzącą na drogę, wzdłuż której ciągną się groby. Bramą Nadmorską weszli na mury, szańce z bloków wapiennych, jakie się jeszcze ostały na przestrzeni pięciu kilometrów. Morze, które z nizin wydaje się wąską wstęgą z lazuru, teraz było olbrzymie i rozsłonecznione; było to wielkie pustkowie wodne, na którem nie było widać ani jednego pióropusza dymu, ani jednego żagla — wszechwładna dziedzina mew.
Doktorka kroczyła naprzód, przeglądając stronice swego przewodnika. Poza nią Ulises pod wpływem niedawno odczutych wrażeń zbliżył się ku Frei.
Podbój tej kapryśnej kobiety o niezależnym sposobie bycia wydał mu się przedsięwzięciem nietrudnem. „Rzecz zrobiona, kapitanie!“ Szybkie triumfy, jakie odnosił był w swych podróżach, nie zezwalały na żadne wątpliwości. Dość było, że widział uśmiech wdówki, jej oczy płomieniste, kokieteryjny wyraz o lekkim odcieniu przebiegłości, jakim odpowiadała na jego pełne galanterji niedomówienia. „Dalej, wilku morski!“ Wziął ją za rękę, słuchając, co mówi o piękności pustynnego morza, a ręka bez protestu pozwoliła na uścisk pieszczotliwy palców. Doktorka była daleko; on zaś, z westchnieniem pełnem hipokryzji, otoczył wolnem ramieniem kibić Frei i pochylił się ku jej szyi, jakby chcąc ucałować sznur pereł.
Mimo, iż był silnym, odepchnięto go gwałtownym gestem; Freya, już wyzwolona z objęcia, o dwa kroki odeń, patrzyła nań z wyrazem oczu tak wrogim, jakiego jeszcze dotąd nie widział.
— Bez tych dzieciństw, kapitanie! Ze mną to nie prowadzi do celu... Traci pan czas napróżno.
I nie dodała ani słowa więcej. Chłód jej i niemowność przez całą resztę wycieczki dały marynarzowi do zrozumienia, do jakiego stopnia się pomylił. Próżno usiłował się znaleźć u jej boku; manewrowała zawsze tak, by doktorka wciąż była między nimi.
Wróciwszy na stację, schronili się przed słońcem do niewielkiego saloniku o kanapkach, pokrytych zakurzonym pluszem. W oczekiwaniu na pociąg Freya dla rozrywki wydobyła z torebki papierosa ze złoconym końcem; wnet potem opjumowany dym z egipskiego tytoniu począł się lekkiemi zwojami unosić ku górze śród pasem słonecznych, przedostających się przez zamknięte zazdrostki.
Ferragut, który wyszedł był dowiedzieć się o godzinę nadejścia pociągu, przystanął w progu zdumiony, widząc, z jakiem ożywieniem obie panie rozmawiają po... niemiecku. Spostrzegłszy marynarza, przeszły niezwłocznie na angielski.
Chcąc się wmieszać do rozmowy, kapitan zapytał Frei, ile znała języków.
— Bardzo niewiele: Osiem zaledwie. Doktorka zna ich zapewne ze dwadzieścia. Zna języki ludów, jakie już od szeregu wieków nie istnieją.
Młoda kobieta wyrzekła słowa te z taką powagą, jakby z ust jej nazawsze już miał zginąć ów uśmiech, co w błąd wprowadził Ferraguta.
W pociągu jednak zrobiła się bardziej towarzyska i wkrótce znikł już ów obrażony wyraz twarzy. Wkrótce już mieli się rozstać. Co do doktorki, to ta wydawała się coraz nieprzystępniejsza w miarę, jak się zbliżali do Salerno. Ogarniał ją ów chłód, jakim tchną częstokroć jednodniowi towarzysze podróży, gdy zbliża się godzina rozstania na zawsze.
Słowa padały smutne, bez echa, jak kawałki lodu. Za każdym obrotem kół majestatyczna pani coraz bardziej grążyła się w rezerwę i milczenie. Powiedziała już wszystko: zostać miała w Salerno z towarzyszką, by stamtąd udać się na wycieczkę powozem wzdłuż pobrzeża zatoki. Potem pojechać miały do Amalfi, a noc spędzić w Ravelio, średniowiecznem mieście, gdzie Wagner mieszkał w ciągu kilku ostatnich miesięcy życia, nim nie umarł w prowincji Weneckiej. Wreszcie po drugiej stronie zatoki Neapolitańskiej zatrzymać się miały w Sorrento; być może pojada też na Capri.
Ulises miał już powiedzieć, że tam właśnie miał się również udać, ale się bał doktorki. Freya, jakby odgadując jego smutek, chciała go pocieszyć.
— To króciutka wycieczka. Trzy dni zaledwie. Niebawem będziemy w Neapolu.
W Salerno pożegnanie było krótkie. Doktorka nie powiedziała nawet Ulisesowi, gdzie mieszkają. Zdaniem jej, znajomość ich już się kończyła.
— Zobaczymy się niewątpliwie, — rzekła lakonicznie. — Tylko góra z górą się nie zejdzie.
Młodsza z pań była rozmowniejsza; wymieniła też hotel na wybrzeżu Santa Lucia, w jakim mieszkały.
Stojąc już na stopniu wagonu, Ulises patrzył za odchodzącem; Freya, nim znikła mu z oczu, odwróciła się, przesyłajcie Ferragutowi blady uśmiech. Potem podniosła lewą dłoń i pogroziła mu palcem, Jakgdyby był małem, krnąbrnem i nazbyt śmiałem dzieckiem.
Pozostawszy sam w przedziale wagonu, jaki unosił ku Neapolowi wspomnienia po nieobecnej i zapach jej perfum, Ulises poczuł się zniechęconym do głębi; życie wydało mu się nagle bez treści i bez uroku.
Na „Mare Nostrum“ przybył w straszliwym nastroju. Rozkapryszony był i wprost nie do zniesienia; skarżył się na Toniego i na dwóch innych oficerów, że nie dość przyśpieszali naprawę statku. W chwilę potem oświadczył znów, że niema czego się spieszyć, bo trzeba, by praca wykonana była dokładnie.
To też po dwóch dniach załoga odetchnęła z ulgą na wiadomość, że kapitan zamierza się przenieść na ląd. Statek był rzekomo w punkcie niedogodnym, zbyt blisko od miejsca, gdzie wyładowywano węgiel. Podniesiono przytem tył parowca ponad wodę, by móc naprawić śrubę. Robotnicy zmieniali uszkodzone blachy i hałasowali, waląc młotami, w straszliwy sposób.
A skoro już trzeba była czekać zgórą miesiąc, Ferragut powinien był raczej zamieszkać w hotelu». Wysłał więc rzeczy do „Albergo Partenope“ na wybrzeżu Santa Lucia. Był to hotel, jaki mu Freya wskazała.
Wyzbyć się pięciolirowego banknotu — zadatku na poczet należności za pewne informacje — było pierwszym czynem Ferraguta, skoro się tylko zainstalował w pokoju, z którego widział w obramowaniu okna lazur zatoki. Służący hotelowy, brunet i wąsacz wysłuchał go z uwagą, z gotowością do usług zawodowego stręczyciela; wreszcie opis Ferraguta pozwolił mu się domyśleć, o kogo chodziło. Panią tą była „signora“ Talberg. Wyjechała właśnie, ale wrócić miała lada chwila.
Ulises, pewien, że nie będzie wyczekiwać napróżno, spędził dzień w zupełnym spokoju. Spoglądał z balkonu na zatokę. U stóp jego rozesłała się wyspa dell’Uovo, którą most łączył ze stałym lądem. W starożytnym zamku, jaki kazał wznieść wice-król don Pedro toledański, koszarowali bersaljerzy. Było to wielkie skupisko potężnych ciemnoczerwonych wież, cisnących się jedna do drugiej na owej niewielkiej wysepce.
Trąbki bersaljerów weseliły kapitana, jakby miały być zapowiedzią triumfalnego wjazdu. „Przyjedzie, przyjedzie lada chwila...“ Patrzał na górę o dwu szczytach na wyspie Capri, zamykającą zatokę niby przylądek i na wybrzeże Sorrento, strome jak mur prostopadły. „Tam jest obecnie!“ Poczem z rozmiłowaniem w oczach wpatrywał się w stateczki, uwijające się po olbrzymiej kruży lazurowej, za któremi rozwłóczyły się trójkątne pasma pian. Jednym z nich powracała Freya.
Pierwszy dzień był ze złota i z nadziei. Słońce lśniło na niebie bez chmur; zatoka zdała się płonąć w ogniu, powietrze było nieruchome; najmniejszy podmuch nie marszczył powierzchni wód; pióropusz dymów ponad Wezuwjuszem wznosił się ponad widnokręgiem prosty i smukły; rzekłoby się pinja z białych oparów. U stóp balkonu coraz to się pojawiał grajek wędrowny: śpiewał zmysłową barkarolę lub serenadę miłosną. A ona nie przyjechała.
Dzień drugi był ze srebra i z rozpaczy. Mgły były ponad zatoką; słońce wydawało się czerwonym kręgiem, w który się można było wpatrywać jak na dalekiej północy; góry się spowiły w ołów; chmury przesłoniły stożek wulkanu; morze wyglądało jakby ze spiżu, a zimny wiatr wydymał na kształt żagli suknie kobiet i płaszcze, zmuszając spacerujących do ucieczki pod dach. Grajkowie chronili się pod murem od gwałtownych podmuchów z nad morza. „Umrzeć, ach, umrzeć dla ciebie...“ zawodził jakiś baryton przy akompanjamencie harfy i skrzypiec... I przyjechała!
Gdy służący zawiadomił Ulisesa, że „signora“ Talberg już wróciła do siebie, marynarka ogarnął nagle szalony niepokój. Co powie Freya, gdy się dowie, że zamieszkał w tym samym hotelu.
Skoro go tylko zawiadomiono o śniadaniu, zeszedł do sali jadalnej. Idąc ku swemu stolikowi, przyglądał się wszystkim po kolei gościom, jacy go już tam wyprzedzili. Freya się spóźni niewątpliwie: ledwie wróciła, musi się więc nieco odświeżyć.
Jadł bez apetytu, utkwiwszy oczy we drzwi o wielkich witrażach, wyobrażających barki, ryby i mewy. Za każdym razem, gdy otwierały się owe wielobarwne podwoje, kęs nieprzełknięty stawał mu w gardle. Długo, powoli pił kawę: nie przyszła.
Wróciwszy do siebie, zadzwonił na służącego i począł się go wypytywać. „Signora“ nie jadła śniadania w hotelu; „signora“ wyszła właśnie, gdy był w sali jadalnej. Ale zobaczy ją niewątpliwie wieczorem.
Podczas obiadu podobnie się niepokoił; za każdym razem, gdy po drugiej stronie witraży dostrzegał zamgloną sylwetę kobiecą, zdawało mu się, że to była Freya.
Przez długi czas przechadzał się po przedsionku, żując ze wściekłością cygaro. Wreszcie zdecydował się zagabnąć portjera, którego chytrą, czarniawą twarz widać było z poza pulpitu ponad błękitnemi wyłogami, zahaftowanemi w złote klucze. Człowiek ów widział wszystko, rozumiał wszystko, choć stale wyglądał na zaspanego.
Na widok podchodzącego Ferraguta zerwał się, jak pociśnięty sprężyną: zdawało się, że dosłyszał szelest banknotu. Informacje były zupełnie ścisłe: „Signora Talberg rzadko jada w hotelu. Ma znajomych, którzy mieszkają w dzielnicy. Chiaia. Spędza tam prawie całe dnie. Niekiedy nawet nie wraca na noc do hotelu“. I siadł, chowając w zaciśniętej dłoni banknot, którego wartość przeczuł, nim go dojrzał.
Po źle przespanej nocy Ulises wstał z postanowieniem doczekania się Frei przy wejściu do hotelu. Pierwsze śniadanie zjadł na stoliczku w przedsionku i zaczął czytać gazetę; wnet jednak musiał się wynieść, wygnany tumanami kurzu, wzniecanego przez służących, zamiatających podłogę i trzepiących dywany.
Skręcił w długą „via Partenope“ i szedł tarasem, wychodzącym na morze; udawał, że obchodzi go niesłychanie wszystko, co spostrzega, ale nie tracił z oka wejścia do hotelu. Przystawał przed sklepikami przekupni ostryg, przyglądał się każdej po kolei łódce motorowej. łodziom rybackim, goeletom[4] przybrzeżnym, żaglowcom pasażerskim, jakie stały na kotwicy w malutkim porcie wyspy dell’Uovo; na długą chwilę przystanął, wpatrując się w łagodne fale, roztrącające lekkie koronki pian o głazy mola, przyglądając się rybakom z długiemi wędkami, zapuszczonemi w lazur wody.
Nagle spostrzegł Freyę, idącą aleją po stronie domów. I ona z kolei go poznała i stanęła u wylotu jednej z przecznic, wahając się, czy iść dalej, czy zniknąć w głębi Neapolu. Wreszcie przeszła na drugą stronę i ze spokojnym uśmiechem podeszła ku Ferragutowi. Zdaleka już witała go jak przyjaciela, którego obecność bynajmniej nie dziwi.
Ta pewność siebie zbiła kapitana z tropu. Podali sobie ręce. Ona zapytała go z całym spokojem, Co tu robił, przyglądając się falom. Czy naprawa statku posuwała się naprzód?
— Niechże pani przyzna jednak, że obecność moja tutaj panią zdziwiła, — rzekł Ferragut nieco poirytowany tym spokojem. — Niech pani przyzna, że nie spodziewała się pani mnie tu napotkać.
Freya uśmiechnęła się znowu z wyrazem jakby łagodnego politowania.
— Ależ to zupełnie zrozumiałe, że pana tu spotykam. Jest pan przecież u siebie, w pobliżu swego hotelu.
Zatrzymała się na dłuższą chwilę, jakby chcąc się rozkoszować zdziwieniem kapitana. Wreszcie dodała:
— Znalazłam wczoraj pańskie nazwisko, przeglądając listę gości hotelowych. Mam ten zwyczaj. Lubię wiedzieć, kim są moi sąsiedzi.
— I dlatego nie zeszła pani do sali jadalnej!
Ulises zadał to pytanie, przypuszczając, że odpowie na nie przeczeniem. Nie mogła przecież odpowiedzieć inaczej przez zwykłą choćby grzeczność.
— Tak, dlatego, — odrzekła Freya poprostu. — Domyśliłam się, że pan na mnie czeka, że szuka pan spotkania i nie chciałam wchodzić do sali jadalnej. Uprzedzam pana zresztą, że zawsze tak będę postępować.
Ulises głośno się zadziwił. Żadna z kobiet nie powiedziałaby mu tego tak szczerze.
— Pańska obecność tutaj tem mniej mnie zresztą zdziwiła, — ciągnęła dalej, — żem jej była pewna. Znam wybornie owe niewinne wybiegi mężczyzn... Nim wyszłam, przyglądałam się z okna, jak pan spacerował tam i z powrotem.
Ferragut patrzył na nią zdziwiony i rozczarowany.
— Mogłam się była wyśliznąć którąkolwiek z przecznic, gdy pan był zwrócony do mnie tyłem. Widziałam pana, nim mnie pan zdążył spostrzec. Ale nie lubię fałszywej sytuacji na czas dłuższy. Lepiej będzie, jeśli sobie powiemy całą prawdę. W tym celu właśnie wyszłam tu na spotkanie.
Instynktownie zwróciła głowę ku hotelowi. Portjer stał w progu, udając, że z ogromnem zajęciem patrzy na morze. Niewątpliwie, im właśnie się przyglądał.
— Chodźmy, — rzekła Freya. — Odprowadzi mnie pan trochę; porozmawiamy; potem się pan ze mną pożegna... Może rozstaniemy się jako ludzie bliżsi sobie, niż dotychczas.
Szli w milczeniu przez „via Partenope“ aż ku ogrodom na wybrzeżu Chiaia. Hotelu już nie było widać. Ferragut chciał podjąć nanowo rozmowę, nie wiedział jednak dobrze, od czegoby zacząć. Bał się wydać śmiesznym. Ta kobieta przejmowała go lękiem.
Przypatrując się jej, zdał sobie sprawę, jak głębokie zmiany zaszły w jej ubiorze. Freya nie była już ubrana w ów ciemny kostjum angielski, w jakim ją widział za pierwszem spotkaniem. Miała na sobie suknię atłasową, biało-niebieską, na barkach zaś wspaniałe futro. Zamiast czarnego woreczka, jaki miała w podróży, pieściła teraz w ręku niezwykle cenną złotą sakiewkę. W uszach miała dwa wielkie kwadratowe szmaragdy, na palcach — około pół tuzina brylantów, sypiących w świetle słonecznem skry tęczowe. Z za wycięcia stanika widać było naszyjnik z pereł. Był to przepych bogatej artystki, noszącej wszystkie kosztowności, jakie posiada; kobiety, kochającej się w klejnotach, nie mogącej żyć bez nich, bez strojenia się w nie, skoro tylko wstanie z łóżka i to bez względu na godzinę jak i na wskazówki dobrego smaku.
Ferragut jednak nie był w stanie dostrzec niewłaściwości tego przepychu. Wszystko w niej wydawało mu się czarującem.
Sam nawet nie wiedząc jak, zaczął mówić. Zadziwił go dźwięk własnego głosu; powtarzał wciąż to samo coraz to innemi słowami. Myśli, choć rozproszone, skupiały się przecie wciąż dokoła twierdzenia, powtarzanego po stokroć razy: kochał, głęboko kochał Freyę.
Ta szła dalej w milczeniu. Wyraz litości dojrzeć było można w oczach jej i na wargach. Jej dumę kobiecą głaskało mile to, że ów mężczyzna, pełen siły, bełkotał coś, zmieszany jak dzieciak. A jednocześnie niecierpliwiła ją monotonia jego słów.
— Nie potrzebuje pan mówić dalej, panie kapitanie, — przerwała wreszcie. — Zgaduję wszystko, coby mi pan mógł jeszcze powiedzieć; zresztą już tylekroć razy słyszałam to, co mi pan powiedział: „Nie sypia pan, jeść pan nie może, żyć pan nie może; a wszystko to z mojej winy“. Istnienie pańskie stanie się niemożliwością, jeśli pana nie będę kochała. Jeszcze parę zdań, a pocznie mi pan grozić, że się pan zestrzeli, jeśli się panu nie oddam... Jakaż to stara piosnka! Wszyscy to powtarzają. Niema chyba stworzeń, bardziej pozbawionych oryginalności, niż mężczyźni, gdy czegoś zapragną...
Byli teraz z jednej z alej spacerowych. Poprzez palmy i magnolje widać było po jednej stronie rozsłonecznioną zatokę, po drugiej — przepyszne gmachy na wybrzeżu Chiaia. Malcy w łachmanach biegli dokoła nich, goniąc się wzajem...
— A więc, zakochany wilku morski, — ciągnęła Freya, — niech pan nie sypia, nie jada, niech się pan zabije, jeśli taki kaprys przyjdzie panu do głowy: ja pana kochać nie mogę, nie będę pana kochała nigdy. „Lasciate ogni speranza!“[5] Życie nie jest wieczną tylko zabawką, ja zaś mam inne sprawy na głowie, daleko ważniejsze, które mi cały czas pochłaniają.
Mimo śmiech figlarny, jaki tym słowom towarzyszył, Ferragut wyczuł w nich stanowczość bezwzględną.
— Wszystko więc będzie napróżno? — rzekł ze zniechęceniem. — Nawet, gdybym się zdobył na najwyższe poświęcenia? Nawet, gdybym pani dowiódł, że ją kocham, jak jeszcze nigdy nie kochano?
— Wszystko napróżno, — odrzekła szczerze, nie przestając się uśmiechać.
Podeszli do niewielkiej świątyni — kilku białych kolumienek i kopuły — okolonej kratą. W centrum widać było popiersie Wirgiljusza: olbrzymią głowę o nieco kobiecej urodzie. Freya przystanęła.
— Tu i ani kroku dalej, — rozkazała. — Pójdzie pan swoją drogą. Co do mnie, ja wracam na Chiaię. Nim się jednak rozstaniemy w zgodzie, jak przyjaciele, da mi pan słowo, że nie będzie mnie pan śledził, że nie będzie mnie pan prześladował miłosnemi wynurzeniami, że nie będzie pan wtrącał się do mego życia.
Ulises nie odpowiadał. Pochylił głowę przygnębiony. Rozczarowanie potęgowała teraz boleść zranionej miłości własnej. Tyle sobie przecież obiecywał po owem pierwszem spotkaniu sam-na-sam!
Freyę żal zdjął na widok tego smutku.
— Niech pan nic będzie dzieckiem... To przejdzie. Proszę myśleć o swoich sprawach, o rodzinie, wyczekującej pana tam, w Hiszpanji... A wreszcie, na świecie przecież tyle jest kobiet. Nie jestem bynajmniej jedyna...
Ferragut jednak jej przerwał. Przeciwnie, była jedyną, jedyną! I powiedział to z takiem przekonaniem, że znów uśmiechnęła się z wyrazem politowania.
Natarczywość Ulisesa poczynała ją już irytować.
— Panie kapitanie, znam pana dokładnie. Jest pan egoistą, jak wszyscy mężczyźni Statek pański wskutek uszkodzeń musi stać w porcie; przez miesiąc musi pan tu czekać na lądzie; spotyka pan w drodze kobietę, która popełniła głupstwo, przypominając panu poprzednią znajomość; powiada więc pan sobie: „Wspaniała sposobność zabicia nudów wyczekiwania“. Gdybym panu uwierzyła i uległa pańskim zachciankom, za kilka tygodni, gdy już statek byłby gotów, bohater mej miłości, paladyn moich snów puściłby się na morze, rzucając mi, jako ostatnie pożegnanie: „Bywaj zdrowa, idjotko!“
Ulises zaczął protestować z energją. Nie; on pragnął, by statku nigdy nie naprawiono; z niepokojem liczył upływające dnie. Jeśli tego trzeba będzie koniecznie, wyrzeknie się „Mare Nostrum“ i nazawsze pozostanie w Neapolu.
— A cóżbym ja tu robiła w Neapolu? — przerwała Freya. — Jam tu ptakiem przelotnym, jak i pan. Niechże pan idzie swoją drogą, rekinie pijany miłością, i niech mi pan pozwoli, bym i ja swoją poszła. Niech pan sobie wyobrazi, że jesteśmy, dwiema łodziami, co się spotkały na jasnem morzu i wymieniają sygnały powitalne, życząc sobie wzajem powodzenia i rozstają się z sobą następnie, by, się nigdy więcej już może nie spotkać.
Ferragut potrząsnął głową przecząco. To tak być nie może. Nigdy się nie pogodzi z tem, by ją na zawsze już miał stracić z oczu.
— Wydaje mi się pan sympatycznym, kapitanie, — odparła Freya, — ale skończy się to tem, że zacznę pana nienawidzieć. Słyszy pan, nieznośny argonauto? Znienawidzę pana, bo nie postępuje pan jak przyjaciel, bo mówi mi pan tylko o jednej i tej samej rzeczy, bo jest pan postacią, jakby, wyciętą z romansu; jest pan przedstawicielem rasy łacińskiej, może niezmiernie zajmującym dla innych kobiet, dla mnie jednak wprost nie do zniesienia.
Twarz jej skurczyła się w wyrazie jakby wzgardy i politowania.
— Ach, ta rasa łacińska! Wszyscy wy jesteście tacy sami: Hiszpanie, Włosi, Francuzi! Wszyscy zrodzeni do tego samego. Ledwie napotkają kobietę, godną pożądania, już poczytywaliby sobie za ujmę, gdyby się nie domagali jej miłości i wszystkiego, co poza tom idzie... A czyż mężczyzna i kobieta nie mogą być poprostu przyjaciółmi? Czyżby pan nie mógł być mym bardzo serdecznym kolegą i traktować mnie, jak swą współtowarzyszkę!
Ferragut zaprotestował z całą energją. Nie, nigdyby nie mógł. Kochał ją, a jeśli odepchnięto go z takiem okrucieństwem, to miłość wzrośnie tylko tem bardziej. Był tego pewien.
Frei głos zadrżał i począł świszczeć, jak cięcie biczem. W oczach zalśniły jej jakieś złe błyski. Popatrzyła na swego towarzysza, jak na wroga, któremu życzyć mogła śmierci.
— Dobrze więc, niechże pan wie. Nie cierpię mężczyzn: nie cierpię ich, bo ich znam. — Życzę im wszystkim śmierci, wszystkim!... Możebym uczyniła wyjątek dla pana!... Z całą swą arogancją junacką jest pan naiwny jak dziecko. Sądzę, że mógłby pan zasypać kochaną kobietę kłamstwami wszelkiego rodzaju, ale kłamstwami, w które pan sam wierzyć poczyna... Inni jednak, ach, ci inni... jakżeż ja ich nienawidzę!
Patrzała na biały gmach Akwarjum, przeglądający z poza kęp drzew.
— Chciałabym być, — ciągnęła w zamyśleniu — jednem z tych stworzeń morskich, pożerających podobne sobie stworzenia i niweczących wszystko, cokolwiekbądź napotykają po drodze.
Ulises zapytywał się w duchu, czy nie zakochał się wypadkiem w obłąkanej. Niepokój jego, zdziwiony, pytający wyraz oczu przywróciły Frei przytomność umysłu:
— Żegnam pana, panie kapitanie. Proszę mnie już nie wyciągać więcej na słowa, gotów pan zwątpić, bym była przy zdrowych zmysłach... Teraz wie pan: jesteśmy przyjaciółmi i nic pozatem. Niech pan nie myśli nawet o niczem więcej. Proszę mi dalej nie towarzyszyć. Zobaczymy się jeszcze... Odszukam pana sama... Żegnam pana.
Ferragut pozostał, choć miał ochotę iść za nią. Ona zaś poszła szybko, jakby chcąc uciec od słów, wypowiedzianych poprzed malutką świątyńką poety.




  1. Aluzja do dążeń separatystycznych Katalonji.
  2. Wszędzie na wybrzeżach morza Śródziemnego do przyrządzania potraw zamiast masła używają oliwy.
  3. Napój rozgrzewający.
  4. Stadek dwumasztowy, do 100 beczek pojemności.
  5. Utraćcie wszelką nadzieję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.